Żegnaj, laleczko!
Transkrypt
Żegnaj, laleczko!
Piotr Czerkawski Żegnaj, laleczko! W pamiętnym Być jak John Malkovich (1999, S. Jonze) lalkarz Craig Schwartz przejmuje kontrolę nad zachowaniem hollywoodzkiego gwiazdora. W jednej ze scen mężczyzna z satysfakcją oznajmia żonie: „Udało się! Kazałem mu dotknąć ręką wspaniałego cycka twojej kumpeli! I sprawiłem, że mówił. Trochę treningu i Malkovich będzie tylko kolejną marionetką w mojej pracowni”. Triumf Schwartza jest jednak pozorny. W rzeczywistości mężczyzna, owładnięty chęcią przejęcia kontroli nad popularnym aktorem, staje się zakładnikiem własnej obsesji. Zbiegiem okoliczności brawurowy debiut Jonze’a wszedł na ekrany w tym samym roku co Oczy szeroko zamknięte – błyskotliwa puenta wieńcząca dorobek Stanleya Kubricka. Najbardziej charakterystyczna sekwencja z filmu amerykańskiego mistrza przedstawia grupę ludzi w karnawałowych maskach, którzy uczestniczą w orgiastycznym przyjęciu. Celebrujący wyzwolenie od mieszczańskich konwenansów przebierańcy w rzeczywistości okazują się lalkami sterowanymi przez seksualny popęd. Ostatnie dzieło Kubricka nie jest w jego dorobku żadnym wyjątkiem. Właściwie wszystkie filmy twórcy Mechanicznej pomarańczy można by uznać za historie z życia ludzkich marionetek. Znokautowani przez życie Cytat z książki Lalki w systemie kultury Jurija Łotmana brzmi jak mimowolny komentarz do twórczości Kubricka: „W naszej świadomości kulturalnej ujawniły się jak gdyby dwie twarze lalki: jedna wabi w przytulny świat dzieciństwa, druga kojarzy się z pseudożyciem, martwym ruchem, śmiercią imitującą życie. Twarz pierwsza przegląda się w świecie folkloru, baśni, prymitywu, druga przywodzi na myśl maszynową cywilizację, wyobcowanie, zjawisko sobowtóra. (…) Skrzyżowanie skojarzeń baśniowych (świat dziecięcy i ludowy) z obrazami automatycznego, nieżywego życia otwiera wyjątkowo rozległy obszar dla wyrażenia wiecznie żywych problemów sztuki współczesnej”. W nakreślonej przez Łotmana przestrzeni można umiejscowić już pełnometrażowy debiut Kubricka – słusznie zapomniane dziś Strach i pożądanie (1953). O obecności motywu lalki w tym filmie możemy mówić w kontekście psychologicznego zniewolenia bohaterów stopniowo tracących kontrolę nad swoimi poczynaniami. W początkach kariery Kubricka znacznie bardziej sugestywne ujęcie tego tematu pojawiło się jednak w Pocałunku mordercy (1955). Wynikające z fabuły przeświadczenie o fatalizmie ludzkiego życia i czyhającej na bohatera egzystencjalnej pułapce stanowi nieodłączny element konwencji czarnego kryminału. Doskonale zdawał sobie z tego sprawę sam Kubrick, który – przy innej okazji – stwierdzał: „ten gatunek przypomina walkę z bykiem; to rytuał, wzór dający do zrozumienia, że bohater nie skończy dobrze”. W jego gorzkim filmie znokautowany przez życie bokser rzuca wyzwanie do rewanżu. Gdy Dave przypadkiem spostrzega, że jego sąsiadka staje się obiektem agresji pewnego gangstera, bez namysłu staje w jej obronie. Kierując się miłością do kobiety, bohater nie dostrzega, że staje się zabawką w rękach potężniejszych od siebie ludzi. Dave ocali wprawdzie życie, ale prawdopodobnie nigdy nie będzie już w stanie wyrwać się z objęć ukochanej femme fatale. „Czynisz ze mnie pogankę!” Zasygnalizowany w Pocałunku… motyw zaślepienia przez uczucie powraca ze zdwojoną siłą w Lolicie (1962). Adaptacja powieści Vladimira Nabokova to bodaj najbardziej niedoceniony film w całej karierze Kubricka. Roztaczająca się dziś wokół niego aura staroświeckości tylko wzmaga obecny w fabule kontrast między demonstrowaną na zewnątrz pruderią a rozpalającą umysł żądzą. Portretowany przez Kubricka profesor Humbert tkwi w przekonaniu, że uda mu się przechytrzyć los. Wiąże się z pretensjonalną mieszczką tylko po to, by znaleźć się jak najbliżej jej dojrzewającej córki. Wyrafinowany intelektualista traktuje kobietę z wyraźną pogardą. Nie dostrzega jednak, że w swych porywach namiętności wobec Lolity wypada jeszcze bardziej groteskowo. Wierzący w potęgę rozumu Humbert traci przecież głowę dla ożywionej Barbie, której horyzonty myślowe wyznaczają stronice miesięcznika „Reader’s Digest”. Gra konwenansów W Lolicie Kubrick perfekcyjnie rekonstruuje mechanizm narastania obsesji. Tę samą sztukę powtarza także w Barrym Lyndonie (1975) oraz Lśnieniu (1980). Różnica polega jednak na tym, że o ile Humberta napędzało ekstatyczne uczucie, o tyle bohatera adaptacji powieści Stephena Kinga gna do przodu frustracja powodowana przez niemoc twórczą. Tytułowy Barry Lyndon pozostaje natomiast we władaniu chorobliwej ambicji. Spragniony prestiżu społecznego Redmond Barry roztacza przed sobą iluzję, zgodnie z którą sam ma wywierać decydujący wpływ na własne życie. Ubogi Irlandczyk wielokrotnie prowokuje kapryśną rzeczywistość – chętnie bierze udział w pojedynkach, a swój majątek zdobywa dzięki karcianym oszustwom. Nie wie jednak, że w podjętej przez siebie grze od początku stoi na straconej pozycji. Kubrick napawa się naiwnością bohatera i szyderczo komentuje jego aspiracje związane z przynależnością do wyższych sfer. Barry – ten XVIII-wieczny przodek wielkiego Gatsby’ego – każdą swoją aktywność traktuje jako pretekst do zwiększenia prestiżu społecznego. Stawiający pierwsze kroki na salonach nuworysz odwiedza kolejne stragany na targowisku próżności i z coraz większą gorliwością odgrywa swe role w teatrze konwenansów. Z każdą minutą Kubrick podkreśla rosnące uzależnienie bohatera od stojących za nim instytucji. Chełpiący się udawaną wolnością Barry w rzeczywistości pełni funkcję zakładnika wpływowych członków swojej rodziny. Nie bez powodu próbuje też zrobić karierę akurat w wojsku. W filmach Kubricka armia funkcjonuje jako symbol patologicznej hierarchizacji i zanegowanej podmiotowości swoich członków. Tak dzieje się chociażby w Ścieżkach chwały (1957) czy Full Metal Jacket (1987). W tym ostatnim dziele obóz przygotowawczy dla żołnierzy wybierających się na wojnę w Wietnamie ma uczynić z nich ni mniej, ni więcej tylko gotowe na wszystko „maszyny do zabijania”. Z sytuacją pozornie odwrotną mamy do czynienia w Mechanicznej pomarańczy (1971). W ekranizacji powieści Anthony’ego Burgessa młodociany przestępca zostaje zmuszony do przemiany w porządnego obywatela. Kubrick nie ma wątpliwości, że obwarowana przymusem ze strony władzy metamorfoza okaże się fałszywa. Bohaterowie właściwie wszystkich filmów reżysera wydają się pozostawieni na pastwę przypadku i poddani potędze kontekstu. Do ich sytuacji jak ulał pasują ironiczne słowa narratora Barry’ego Lyndona: „Te same przymioty, które pomagają człowiekowi w karierze, bywają przyczyną jego upadku”. Uśmiech zza grobu Kubrick nie ogranicza się do stylizowania na marionetki wyłącznie pojedynczych bohaterów swoich filmów. Czasem można odnieść wrażenie, że cały świat przedstawiony przypomina u niego scenę kukiełkowego teatru, jak w widowiskowym finale Pocałunku mordercy, w którym Dave Gordon walczy z gangsterami w magazynie pełnym manekinów. Analogie z bezwolną marionetką narzuca już sam tytuł Mechanicznej pomarańczy. Zwłaszcza że – wedle jednej z popularnych interpretacji – zawarte w tytule słowo „orange” stanowi zniekształcenie malajskiego „orang” oznaczającego „człowieka”. Takim „mechanicznym człowiekiem” staje się bez wątpienia główny bohater, ale groteskowe lalki to również ważny element dekoracji ukazanego w filmie baru. Wreszcie we wspomnianych Oczach szeroko zamkniętych jedna z kluczowych scen rozgrywa się w wypożyczalni kostiumów. Miejsce – budzące wyraźne skojarzenia z magazynem manekinów ukazanym w Pocałunku mordercy – po zmroku staje się przestrzenią spełniania erotycznych zachcianek. Podobną rolę w Oczach… zdaje się odgrywać cały Nowy Jork. Niemal każda osoba spotkana przez głównego bohatera w trakcie jego odysei przez neonową pustynię wydaje się spragniona kontaktu seksualnego. W ostatnim filmie Kubricka można dostrzec próbę autorskiego dialogu z Lolitą. Tak jak w adaptacji powieści Nabokova reżyser opowiada w nim o salonowej elegancji kontrastującej z pragnieniem seksualnego ekscesu. Zamiast jednak potraktować bohaterów zgodnie z regułami okrutnej farsy, funduje im na ekranie psychoanalityczną terapię. Oczy… można potraktować również jako uwspółcześnioną wersję Barry’ego Lyndona, film, który z tą samą gorliwością demaskuje hipokryzję wyższych sfer. Podejrzewający żonę o zdradę doktor Harford pozostaje zaślepiony przez gniewne pożądanie i obsesyjne pragnienie zemsty. Choć bohater Oczu… wydaje się kolejnym okazem z Kubrickowskiej kolekcji marionetek, reżyser niespodziewanie umożliwia mu odzyskanie kontroli nad życiem. W kluczowym momencie fabuły wrzuca Harforda w sam środek surrealistycznej orgii. Mężczyzna nie ma pojęcia o jej zasadach, stara się posłusznie naśladować zachowania innych. Przy okazji orientuje się jednak, że utrzymana w konwencji sekretnego rytuału impreza bynajmniej nie jest podniecająca, lecz groteskowa. Inaczej niż bohaterom większości swoich filmów Kubrick pozwala Harfordowi na przebłysk samoświadomości i wyzwolenie z myślowego automatyzmu. Ale zaskakujący jak na Kubricka optymizm odsłania swój przewrotny wymiar. W Oczach… wyzwolenie zostaje dokonane przez seks, który przestaje być wymykającą się spod kontroli obsesją. Wypowiadane zmysłowym szeptem przez żonę Harforda słowo „fuck” staje się więc gwarantem odzyskania rodzinnego szczęścia. Łatwo wyobrazić sobie, że ironista Kubrick, który zmarł cztery dni po ukończeniu ostatecznej wersji Oczu…, wciąż jeszcze śmieje się do nas zza grobu.