Człowiek Miron
Transkrypt
Człowiek Miron
Człowiek Miron W 1959 roku w Paryżu Białoszewski jadł ostrygi z Józefem Czapskim, który potem napisał o tym w liście do ich wspólnego przyjaciela Ludwika Heringa: „Miałem z nim jakąś godzinę n a p r a w d ę (…) jego naturalność zupełna i ta pewność, że się mówi z człowiekiem jakąś władzę, jakąś samoistność w sobie mającym. Krótka włóczęga po Halach już pustych – jego spojrzenie zupełnie wyzwolone z banału”. „Jot został wpuszczony” – tak się zaczyna Tajny dziennik Mirona Białoszewskiego. Kim jest Jot? Kimś wyczekiwanym, użytecznym, a zarazem natrętnym, męczącym – jak życie. Czytelnik tych dzienników – niczym ów Jot – zostanie „wpuszczony” do Mirona. I spędzi z nim więcej niż godzinę „naprawdę”. Miron opowiada o przygodzie swojego życia trochę jak przybysz, który został „wstawiony w ten świat”. Jawa, sen i wspomnienia – wszystko to, przywołane z niesamowitą wyrazistością, splątane w jeden węzeł, tworzy rodzaj wielowątkowej powieści o sobie samym. Zapis, rozpoczęty w 1975 roku, prowadzony niemal do końca, początkowo improwizowany przy magnetofonie, ma pewną szczególną cechę pisarstwa Białoszewskiego: naoczność. Ten dziennik d z i e j e s i ę przed nami. I gdy wydaje się, że zaczyna nużyć, nagle przynosi odmianę, wciąga jak kryminał w opis jakiegoś spaceru po chaszczach Obór albo po zakamarkach Buffalo. Przesuwają się tam dziesiątki postaci, znanych i nieznanych, uchwyconych w ruchu, detalu, dialogu, w drobnym geście. Jest wśród nich Jan Józef Lipski, jest też Jan Paweł II oglądany z balkonu na Krakowskim Przedmieściu w towarzystwie Trzech Eumenid (Marii Janion, Marii Żmigrodzkiej i Małgorzaty Baranowskiej). Są dwaj ludzie, którzy wywarli największy wpływ na pisarstwo Mirona i z którymi pozostawał do końca w trudnym związku: Leszek Soliński i Ludwik Hering. Jesteśmy też my, tworzący wokół Mirona rodzaj opiekuńczej rodziny: Agnieszka, Malina, Anula, Berbera, Jadwiga, moja żona Ania, ja. I inni zaprzyjaźnieni, z wyższym stażem: Kicia Kocia; Małgosia i Olgierd, więzień łagrów, który Mironowi kojarzył się z Josephem Conradem; Teresa z malarzem Przemkiem; Roman i Ada, artystyczna para, i wielu, wielu innych. Wszystko to ustawione na równi, splecione razem. -Bujne życie domowe, towarzyskie, artystyczne, erotyczne, kościelne toczy się w czasach, które dziś kojarzą się wyłącznie z ideologią, przymusem, kolektywizmem i szarością. Czego tam nie było? Wernisaże, happeningi, filmikowania, medytacje, magia, msze, pałacowe życie pisarzy w Oborach… „U pana jest jak w dworku szlacheckim” – mówiła Maria Janion po pierwszych spotkaniach u Mirona. Ale dlaczego pisał Tajny dziennik? Przecież cała późna twórczość autora Pamięt- nika z powstania warszawskiego jest już dziennikiem. Sam to przyznaje: „moje kawałki-wiersze dziennikowe są naprawdę dziennikowe. Czyli pisanie i życie idą razem. A chwilami są tym samym”. Jego wiersze i prozy są zaludnione przez te same postacie, które spotkamy w dzienniku – Le., Lu. i Lu. etc. Czasem niektórzy z nich mieli o to do autora pretensję. Śmiano się, że gdy podczas spotkania Miron wychodzi na chwilę, to pewnie po to, żeby zanotować jakiś dialog. W Tajnym dzienniku Miron może się wreszcie ludziom przyglądać bez skrupułów. Stara się nikogo nie sądzić, choć zdarza mu się przytaczać plotki. Głównie jednak patrzy i słucha. I jak to on, potrafi zgodzić się nawet z tymi, co go atakują. Patrzy na świat z dystansu, jakby z perspektywy nieistnienia. „Anula myła podłogę do Idomenea Mozarta. Pan Julian jadł w kącie przy stole. Jadwiga myła wannę i klozet, a potem z Kicią Kocią mierzyły sukienkę w łazience”. Te drobne, pozornie nieważne fragmenty życia dają poczucie rzeczywistości. Na kartach dziennika „wszyscy się spotykają, wszyscy żyją”. Kiedy z rzeczowością godną Houellebecqa opisuje nowojorską orgię w kinie „male”, nie ma w tym zgorszenia, to nie opis ziemskiego piekła, raczej pożegnalne spojrzenie na zabawy gatunku ludzkiego, także na siebie. W tym opisie, niesamowitym przez swoją zwyczajność, Miron pozostaje w przyjaźni z samym sobą. I nawet jeśli odczuwa coś w rodzaju grzechu – on, w dzieciństwie tak bardzo przywiązany do Kościoła – teraz ten „grzech” wybiera, przełamuje tabu. W jego snach łączy się często eros i sacrum. Za Mironowym leceniem do ludzi kryje się wielka samotność. „Dla nikogo nie jestem osobą pierwszą” – notuje w stanie wojennym. Poza imperatywem pisania jest odczucie pustki. Poza euforią – wyobcowanie. Jean Paul Sartre (przyprowadzony kiedyś przez Artura Sandauera na przedstawienie w mieszkaniu Mirona) pisze w eseju o Baudelairze słowa, które można by odnieść do Białoszewskiego: „jest wolny, co oznacza, że przed swoją wolnością nie może znaleźć żadnej ucieczki… sam nio-sący swoje brzemię… skazany na to, by samemu usprawiedliwić własne istnienie…”. „Czy w ogóle potrafimy dotknąć samych siebie? – pyta Sartre. – Być może trze-ba koniecznie być na zewnątrz, żeby uchwycić cechy charakterystyczne? Być może w ogóle się n i e j e s t… Być może człowiek zawsze musi się s t w a r z a ć?” Pisarstwo Mirona, jego dziennik, to przyglądanie się sobie z zewnątrz i walka o siebie, o uznanie tego, kim się jest. Ten poeta pustelnik, obecny w lekturach szkolnych jako pokorny, franciszkański i raczej bezpłciowy piewca zwyczajności, od pieca i łyżki durszlakowej – w rzeczywistości jest kimś, kto musi nieustannie siebie stwarzać. Żyje w sposób zachłanny, ale przy tym jest zakonnikiem swojego obrządku. Pisanie prowadzi go, wyprzedza. Pisząc, Miron projektuje siebie i takim się staje. Towarzysząc mu do końca, mieliśmy poczucie, że po przebytych chorobach i zawałach Miron stopił się w najwyższym możliwym stopniu ze swoim pisaniem. Osiągnął to, do czego dążył. 6 marca 1983 notuje w szpitalu wiersz: „-ostateczności / za pospolite ostatecznie / niepoważne / jakby niebyłe / …-żadne…”. O tym samym mówią kończące ten dziennik Listy do Eumenid, przejmujący dokument „nieutulonej zgody”. Nie miał nic z zawodowego literata. Literatura była dla niego sposobem egzystencji. Można powiedzieć, że żył po to, aby mieć o czym pisać. „Przyjdź / pismo / nosem / seksem / trafem (…) byleś / pis-ło” – co znaczy: przyjdź jakkolwiek, za wszelką cenę. Widzi siebie jako sobowtóra. Zbliża się do siebie, to znów oddala. W tej „mironczarni” – czyli męczarni Mirona – nakładają się na siebie różne uwikłania: miłosne, twórcze. Panuje stały rozdźwięk między potrzebą bycia dla innych a byciem dla siebie; nazywał to „polką z sobą”. Kiedy „opada ze swoich natchnień”, jest tylko „Białoszewskawym”, wystawionym na pastwę rozczarowania do siebie. I znów podnosi się do walki. Przy okazji ślubu kogoś z młodych Miron notuje: „Mnie takie uroczystości, obrządki są zupełnie obojętne. Ale też ja jestem tak jakby poza nawiasem społecznym. Chciałem się poprawić: poza zawiasem. Ale nie, ja właśnie jestem w zawiasie społecznym”. W zawiasie – czyli nieporuszony. „Pisz wszystko – radził mu Leszek. – To ty jesteś ten na uboczu, ten nie biorący udziału, jak lala-joga”. Jednak ten „joga” nie był nieczuły na ludzi. Przyciągał. Czekał na nich. I tak jak sam kiedyś był pod wpływem Lu. czy Le., teraz ci nowi, którzy wchodzili w jego orbitę, znajdowali się pod jego wpływem, mó-wili „pod niego”, stawali się jego mediami. Ale też nikt nie umiał wysłuchać drugiego człowieka tak jak on. Mówi się o nim: pustelnik – choć nigdy, poza ostatnimi latami, nie mieszkał sam. Urodził się w łóżku rzeźbionym przez swego dziadka snycerza, na warszawskiej Woli, na Lesznie, w pokoju z kuchnią, gdzie na noc rozkładało się siedem osób. Po wojnie gnieździł się razem z sublokatorem w połówce pokoju, w kołchozowym mieszkaniu na Poznańskiej, w centrum Warszawy. Później, do 1975 roku – czyli do momentu rozpoczęcia Tajnego dziennika – dzielił mieszkanie z Leszkiem Solińskim. Wnęka, gdzie spał, była przez kilka lat sceną teatru, który robił z Ludwikiem Heringiem i Ludmiłą Murawską. Na plac Dąbrowskiego przychodził „cały świat”, żeby zobaczyć wolnego poetę leżącego w łóżku. Takiego zobaczył Allen Ginsberg podczas swojej wizyty w Warszawie. Mając piętnaście, szesnaście lat po raz pierwszy zdał sobie sprawę ze swojego homoseksualizmu. Pisze w dzienniku o tym, jak rozpoznawał siebie. „Niby zmienię się z dnia na dzień? Nie. Wobec tego trzeba przyjąć siebie takiego, jakim się jest. (…) Wszelkie słyszane określenia i przezwiska owych gustów nie przejmowały mnie specjalnie. W ten sposób szkoliłem swój upór i nieprzemakalność. W seksie i w pisaniu. Nie przejmując się krytyką. Czy nieuznawaniem”. Gdyby mieszkał w Paryżu czy Nowym Jorku, nikt by nie pytał, z kim śpi, o której wstaje i jak się ubiera. On tymczasem żył w peerelowskiej Warszawie. Od czasu wyrzucenia z redakcji „Świata Młodych” w 1951 nie był już nigdzie zatrudniony. Biedował do 1956 roku, czasem mogąc sobie pozwolić jedynie na porcję ryżu w barze mlecznym; oszukiwał głód psychedryną albo innymi dostępnymi środkami. Ale wtedy właśnie wybuchło jego pisanie. Znalazł wreszcie swój język, swoją drogę. I był to jeden z najszczęśliwszych okresów jego życia. Po sukcesie Pamiętnika z powstania warszawskiego w 1970 roku po raz pierwszy w życiu miał pieniądze, które wydawał głównie na płyty i wyszukane prezenty. W kwaterunkowym pokoju z kuchnią, nękany przez administrację, wzywany – jak wszyscy w jego środowisku – na przesłuchania, prowadził życie francuskiego surrealisty czy nowojorskiego bitnika. Bez cienia pretensji do losu. Wiedział, że czymś musi za tę swoją wolność zapłacić i że nie ma odwrotu. Był to tryb życia dla niego naturalny, wygodny, w jakimś sensie zbytkowny. Wszystko, co służy praktycznej stronie życia, było u niego zredukowane do minimum. Żył całkowicie podporządkowany pisaniu, zbieraniu natchnień i konstruowaniu siebie. „Zdarzało mi się przeżywać różne hece, różne historie. Wtedy było gorzej ze zgodą. Potem człowiek się pocieszył, że już dużo przeżył. Tym bardziej że przyzwyczaiłem się przez tyle lat do ludzi. Do mówienia. Do siebie. Do przyjemności demaskowania – w sensie ODPŁACANIA SOBIE ZA WSZYSTKO PISANIEM O WSZYSTKIM”. „Jestem optymista z natury, sceptyk z rozumu i doświadczenia. Życie mnie nie oszczędzało, ale czułem swoją gwiazdę. Wpadanie w choroby i zaniedbania, potem organizowanie się w wyzdrowienie. (…) Lgnę do ludzi i im nie otwieram. Nieraz otwieram i żałuję. Nie cierpię zimna, czytam zachłannie o Antarktydzie. Skromność i nieprzyzwoitość. (…) Ale to grube przeciwstawienia. A są i cieńsze, wieloraksze, poplątańsze”. Tadeusz Sobolewski