Na dwóch kołach ucieczka od rutyny

Transkrypt

Na dwóch kołach ucieczka od rutyny
Na dwóch kołach ucieczka od rutyny
Utworzono: czwartek, 10 lipca 2014
Autor: Anna Zych
Źródło: Trybuna Górnicza
Czy dobry rowerzysta powinien golić nogi? Marek Kolacha uważa, że w MTB to zbędne. Tym bardziej że gładkie jak pupa
niemowlęcia łydki to nie przymus, ale wyznacznik przynależności do grupy, jak czub u punkowca.
– Zwyczaj przyjął się od szosowców. Oni często mają kolizje na asfalcie, a te otarcia goją się masakrycznie źle. Poza tym po
wyścigu trudno zrobić masaż, gdy ktoś ma na nogach krzaczory – argumentuje.
Przynależność do rowerowej kasty łatwo też zauważyć na plaży. Ktoś opalony tylko do kolan i łokci, a do tego mający białe dłonie,
to na bank rowerzysta. Zanim jednak Marek Kolacha, z wykształcenia inżynier chemik, zaczął zwracać uwagę na takie niuanse i
ubierać się w „obcisłe”, przepracował 20 lat w Koksowni Przyjaźń. Po drodze był aparatowym, mistrzem, brygadzistą i w końcu
głównym specjalistą. Ale jak długo można funkcjonować na zasadzie robota – dom – robota? W końcu pracuje się po to, żeby żyć,
nie odwrotnie.
Przed trzydziestką zero ruchu
– Dlaczego rower? Bo akurat był w domu. W dzieciństwie jeździłem na rowerze brata, on miał bardziej zamożnych rodziców
chrzestnych. Na poważnie zacząłem jeździć dopiero po trzydziestce. Wcześniej, wiadomo, zero ruchu i człowiek robił się coraz
większy. Im jesteśmy starsi, tym bardziej trzeba sobie dołożyć i się zmęczyć. Jeśli tylko siedzimy przy biurku, wejście po schodach
staje się wyczynem. Stabilizacja jest zabójcza. Człowiek popada w rutynę – ocenia Kolacha.
W 2005 r., gdy Marek Kolacha kończył czterdziestkę i czuł, że potrzebuje w życiu zmiany, przypadkiem trafił w gazecie na
informację, że za dwa miesiące wokół Krakowa odbędzie się wyścig na rowerach górskich.
– Przeraził mnie wtedy dystans, bo jednorazowo nie przejechałem nigdy więcej niż 50 km, ale po przygotowaniach postanowiłem
wystartować. No i załapałem bakcyla. To było takie małe święto. Na tym wyścigu było 1500 uczestników, a ja przyjechałem jako
491. Ale poczułem się jednym z nich. Potem było kilka kolejnych wyścigów i nagła myśl, czy jestem w stanie dogonić pierwszą
dziesiątkę – relacjonuje.
Jeździ na dystansie „mega”, czyli średnim. – Jeśli jazda na rowerze zaczyna mi ciążyć i wypatruję mety, to znak, że dystans jest za
długi. Na wyścigach „mega” rzadko kiedy tak mam – wyznaje.
Opowiada, że w wyścigach nie tyle liczy się zajęte miejsce, ile dystans czasowy, który dzieli od zwycięzcy. Chciał się sprawdzić.
Okazało się, że jeśli się przyłoży, załapuje się na pierwszą piętnastkę, a nawet dziesiątkę w swojej kategorii. Zauważył, że dla
amatora ważne jest, żeby dużo jeździć, a reszta przychodzi sama.
Tysiące cienkich Bolków
– Dlaczego jazda na rowerze uzależnia? – zastanawia się. – Bo się fajnie jedzie z górki? Tak jest na początku, człowiek kombinuje,
jakby tu zjechać, ale nie podjechać. Potem wyprzedza babcię z bańką na mleko i ma satysfakcję przez dwa dni. Wreszcie
zadowolony z siebie startuje w pierwszym maratonie, na jakim bądź rowerze, w adidasach i bawełnianej koszulce, zatrzymując się
na każdym bufecie na 20 minut, wyprzedzając tysiące cienkich Bolków. Na mecie okazuje się, że sam jest cienkim Bolkiem, bo
przyjechał w szóstej setce – Kolacha żartuje ze swoich doświadczeń.
Porządny trening, także zimą, pozwolił mu dojść do 40. miejsca w kategorii open i 6. w swojej kategorii wiekowej. Najmocniejszym
sezonem dla Marka był rok 2012. Trzykrotnie triumfował w Świętokrzyskiej Lidze Rowerowej i zajął drugie miejsce w klasyfikacji
generalnej MTB Marathon Powerade. U tego samego organizatora zrobił trzy etapówki pod rząd. Tygodniowo przejeżdżał wówczas
do 400 km. Zrezygnował jednak z dojazdów do pracy na rowerze, bo uważa, że jeśli się jeździ tylko dlatego, że się musi, to pasja
przestaje być zabawna. Poza tym nie lubi jazdy po szosie. Kilka razy został zaczepiony przez mijające go samochody. Cóż, idiotów
na drogach nie brakuje.
A co w tym sezonie?
– Starty w wyścigach już mnie nie bawią. Byłem na podium raz, drugi i trzeci. Po co startować kolejny raz? Szkoda życia! –
stwierdza. Wygląda jednak na to, że pan Marek ma nową pasję. O dalekich podróżach na rowerze opowiada z rozmarzeniem.
– Wjazd na przełęcz na Gran Canarii to po prostu bajka, a zjeżdża się kilkadziesiąt minut z zamkniętymi oczami. Mam naturę
podróżnika, pojechałbym na wyprawę na rowerze np. do Mongolii. To dopiero jest przygoda! – konstatuje.
Te najbliższe plany pozostają na razie w sferze marzeń, pewne jest natomiast, że z okazji 60. urodzin – a to jeszcze ho, ho! –
będzie zdobywał Rysy. Dlaczego? To proste. To jedyny znaczący polski szczyt, na którym nie był. Poza tym chciałby sprawdzić,
czy jeszcze da radę.

Podobne dokumenty