. - Hlondianum

Transkrypt

. - Hlondianum
JEST TAKIE MIEJSCE
Pomiędzy Piątkowem a Moraskiem – dzielnicami Poznania
– jest takie miejsce, gdzie stoi kilka domów otoczonych drzewami. Uliczka idąca łukowato, aby połączyć domy ze światem,
osłonięta jest z jednej strony wzniesieniem morenowym, mającym kształt wału wysokości kilkunastu metrów ponad drogę w swym najwyższym punkcie. Wał schodzi łagodnie polami
z drugiej strony. Kiedy się idzie od strony pól, za którymi w oddali stoją majestatyczne w swej betonowej masie bloki mieszkalne, przez pewien czas nie widzi się ukrytych poniżej budynków, co nadaje temu miejscu dodatkową tajemniczość. Teren za
moreną także schodzi w dół na przestrzeni kilkuset metrów, aż
kończy się niewielkim strumieniem, czy może raczej rowem. Za
nim jest kolejne wzniesienie. I tak rzeźbiony cielskiem płynącego niegdyś lodowca teren to wznosi się, to opada. Dalej łagodnieje i zmienia się w szeroką równinę, dopóki nie upadnie aż ku
nadwarciańskim łąkom.
Mój ojciec szedł, przykrywając kołnierzem kurtki lewe ucho,
w które wiał przenikliwy, ostry wiatr. Spojrzał na zegarek, aby
ocenić w minutach pieszej drogi odległość od przystanku autobusu. Jego mózg prowadził pracowitą kalkulację. Nie znałem go
takiego. Poszukiwaliśmy domu. Wyglądało na to, że ojciec chce
zainwestować gotówkę w nieruchomości. Tylko gdzie my się podziejemy? Kiedy go pytałem, krzywił się i mówił: pomału, pomału z pytaniami. Sam jeszcze nie wiem.
Przypomniał sobie, jak to dawno temu, przed świętami jeździł rowerem do pana Dryluka, żeby kupić choinki. Opowiadał, mrużąc oczy. Cofał się w czasie. Oglądał się za siebie.
– Plantacja Dryluka miała ze dwa hektary. Jechało się pod
górkę ruskim rowerem, który nie był cudem techniki. Cudem
raczej było to, że w ogóle jechał! – tak mi mówił. Czy po to
mnie ciągnął do Poznania, żebym musiał wysłuchać opowie-
149
ści o jakimś Dryluku? W ogóle chodził i przeżywał. Ciągle coś
widział, ciągle pokazywał jakieś nic nie znaczące szczegóły.
– To choposzku… Musisz se wycionć, bo jo ni mom czasu.
Jak se wytniesz, to przyndziesz i oddosz toporek.
– Dobrze – tata wspominał swoje rozmowy z Drylukiem.
– Ino nie tnij wysoko, przy samy zimi tnij. Uwożej i se girów nie uczaśnij! – ojciec mówił gwarą za Drylukiem, a mnie
robiło się niedobrze. Podobała mi się tylko gadka góralska.
– Dobrze. Będę uważał – kontynuował tata. Tamten chłopak, który teraz jest moim ojcem, do którego jestem podobno
kropka w kropkę podobny, choć ja tego nie widzę zupełnie.
– A co! – Sapcio zawył tryumfalnie – Lecą latka. Z chłopaka jest mężczyzna, a jego syn – czekałem, że powie: „pożal się
Boże” – jest takim samym chłopakiem, jak on kiedyś, tyle, że
lepiej ubranym – szepnął mi do ucha Sapcio.
– Czas zatacza koła… – powiedział dawny chłopak, Marek Gabrych.
Czas zatacza koła? Widać, że znał te pola. Ujeżdżał tu ruskim rowerem.
– O, tam była droga wysadzana lipami… teraz nie ma drogi ani lip.
Zapadał zmrok. Chudzielec, wysoki i trochę niezdarny w ruchach, wybrał trzydzieści lat temu tę choinkową miss i ściął ją
tuż przy ziemi, jak mu pan Dryluk kazał. Obwiązał sznurkiem
idącym spiralnie od dołu choinki ku górze, ku czubkowi.
– Co tak długo? – pytał Dryluk. Jego głos grzmiał jak ze studni przeszłości, ojciec usiłował naśladować starego Dryluka.
– Nie mogłem się zdecydować, miałem kilka na oku…
– He, he to z dziewuchą to bym rozumioł. Co tyż twój ojciec, chopoku robi? – pewno mówi o moim dziadku.
– A… chorował ostatnio trochę – kontynuował tata opowiadanie w dialogu rozłożonym na role.
– Łon?
– Jakieś kłopoty z korzonkami nerwowymi. Nie mógł chodzić.
– A mówiełem mu! To bez tyn motór, jeżdżoł w samy koszuli, to tero mo.
150
– Ale to chyba dawno było?
– Co się nagrzeszy za młodu, to po czasie wychodzi. Jymu
akurat wyszło w krzyżu. Pozdrów go i powiedz, że na to najlepszy okład z chrzanu – mój tata w opowiadaniu zmienił się
w chłopaka – Marka Gabrycha, dwadzieścia pięć, trzydzieści
lat temu szukającego choinki. Wracał tą samą drogą, pchając
rower z wielką, pewno trzymetrową choinkową pięknością. Zapłacił staremu Drylukowi monetą z żurawiami przelatującymi
nad kolumną Zygmunta. A może monetą… z Kopernikiem?
Teraz szliśmy razem i szukaliśmy najpiękniejszego domu
na handel. Nie wiem, po co to tacie. Powiedział do mnie:
– Chodź, Ryś, zabawimy się w handel nieruchomościami,
pojedziesz ze mną do Poznania.
Na kartce miał adres z numerem, ale chciał zobaczyć, czy
ten najpiękniejszy dom to ten, który jest na sprzedaż. Ciągle
szukał dodatkowych argumentów, aby nas przekonać do tego
szalonego przedsięwzięcia, do tej radykalnej zmiany sposobu zarobkowania. Czemu nie szukał w Miechowie na wzgórzach… żeby zahandlować?
Domy nie były żadną rewelacją. Niestety. Dziesięć minut
do autobusu, Ale pola! Czyste powietrze! Przyroda, a i miasto blisko, więc… – jak mówił – duże możliwości. Kiedyś zapewne serce biło mu żywo, kiedy wyszukiwał swoją choinkę.
Teraz chłodnym okiem lustrował uliczkę i domy. Musiał być
czujny. Dom zawilgocony, – tłumaczył mi – dom o złym fundamencie, złej izolacji, ze złego budulca, byłby klęską.
Nacisnął dzwonek. Rozległo się przeraźliwe ujadanie jakiegoś kundla przypominającego pekińczyka. Drzwi domu
otwarły się i wyszła starsza pani w laczkach z pomponem.
Ufryzowane w kok siwe włosy piętrzyły się na głowie.
– Dzień dobry. Ja z synem z ogłoszenia, czy moglibyśmy
obejrzeć dom… ?
– Ależ oczywiście. Bardzo proszę. Edziu! Edziu! Pies nie
gryzie.
Oczywiście, pomyślałem, żaden pies nie gryzie. Zwłaszcza właściciela.
– Wie pan, jest trochę nieporządku…
151
Stopniowo wyłaniały się kolejne pomieszczenia. Dom, jak
każdy obcy dom, zadziwiał zapachem, klimatem… tym, co
nieznane, tajemnicze.
– Pierwsze wrażenie robi się tylko raz – mruczał Sapcio.
Chodziliśmy tak i wymienialiśmy z właścicielami rzeczowe
uwagi: a to kiedy by stawiany, a z jakiej cegły, a dach, a drewno na dachu, a bałagan, a to, a tamto. Tata sprawdzał okna,
podłogi, grzejniki, oglądał piwnicę, belki na strychu. Ja chodziłem za nim i nic nie widziałem z tego, co dostrzegał ojciec,
który tylko pokazywał palcem i mówił:
– Okno do wymiany…
Szeptem zaś stwierdził, że dom ze stropami betonowymi,
a nie drewnianymi, przedstawia większą wartość techniczna, bo jest trwały. Był to, według niego, dom stawiany przez
ludzi średnio zamożnych, a nie przez biedę, co to oszczędza
na materiałach i wykonawstwie. Papa izolacji poziomej była
dobra i zdwojona. Straszyły zużyte okna. Drzwi skrzypiały
przeraźliwie, podłogi z desek nie uginały się. Piwnica nisko
sklepiona, ale w dobrym stanie. Komin ponad dachówką był
natomiast popękany. I tak krok po kroku, spojrzenie po spojrzeniu dom stawał się czymś, co było coraz bardziej namacalną wartością techniczną. Nie widać jednak najważniejszego… Mój ojciec miał jeszcze jedną trudność… co powie Joanna, czyli moja mama? Jak ją przekonać, że warto zaryzykować? Jak jej wytłumaczyć, że to sam Pan Bóg daje taką możliwość zmiany na lepsze? „Handel nieruchomościami Marek
Gabrych” – myślałem.
– „A czy nam tu źle? ” – wiedziałem, że niechybnie usłyszy to właśnie pytanie. „Czy trzeba mieszać w swoim życiu?”.
„Czy koniecznie, ciągle trzeba coś zmieniać?”.
Siedliśmy przy stole. Leciwa kobieta nalała herbaty do
szklanek, postawiła porcelanową cukiernicę na obrusie i zaczęła się rozmowa.
– Jest pan zdecydowany czy tylko tak pan ogląda? – zagadnął pan Edward.
Ojciec natychmiast zareagował.
– A dużo ludzi oglądało dom?
152
– Panie, ja już nie liczę, przez rok to się nazbierało.
Czyli przez rok nie mogli sprzedać. Plus dla ojca… – pomyślałem.
– Może… zacznijmy od ceny wywoławczej, bo to podstawa.
– Wie pan, ten dom to sprzedaje żona i – wyraźnie się zawahał – brat z siostrą żony, więc…
– Aaa, rozumiem, czyli sytuacja prawna jest… niejasna?
– Nie, jest jasna, ale przy umowie muszą być trzy osoby.
– No… to rozumiem, że cenę państwo ustaliliście?
– Tak… – odczuł wahanie, jakby bali się utracić kolejnego kupca.
– Pan wie, cena może być dla mnie za wysoka. Mam już
kilka rzeczy na oku, dlatego…
– Oczywiście, oczywiście. Widzi pan, teren jest ładny,
działka spora, bo prawie siedemset metrów i dom stoi tak,
że można jeszcze dostawić bliźniak, no, a sam dom jest dobry, prawda?
– Owszem, ale trzeba wymienić okna, drzwi, komin przemurować.
– Ale od zeszłego roku mamy kanalizację!
– Ile państwo proponujecie?
– Wie pan, to jest tak, każdy pyta, ogląda, a jak przyjdzie
co do czego, to chcą w ratach, bo nie mają gotówki i… – znowu plus dla taty. Czekają na gotówkę, pewno niezbyt zgodne
rodzeństwo.
– A z rodziną jesteście państwo zgodni?
– Żeby sprzedać?
– Tak.
– Tak, tylko Marianowi, znaczy się… bratu Jadzi, się pali.
– Czekam na cenę, bo może marnuję państwa czas, przecież jeśli nie mam takiej kwoty, to i tak nie ma o czym mówić,
a państwo chcecie spłaty od razu, co jest jasne.
Dobrze, że tam jednemu się pali, zawsze korzystnie dla nas
– pomyślałem, choć nie miałem pojęcia, jak ojciec chce zarabiać na handlu nieruchomościami.
– Więc cena, jaką chcemy otrzymać, to trzysta dwadzieścia
tysięcy złotych.
153
– Aha – ojciec posmutniał i przekreślił adres na kartce,
a potem napisał – „za drogo”.
– No panie kochany, to chyba nie za dużo za taki dom,
a ziemia ma cenę! Popytaj pan.
– Niby tak…
– I co pan powie?
– Szukam czegoś takiego. Mam jeszcze dwa inne domy na
oku, jeden na Podolanach, a drugi do wykończenia w Suchym
Lesie, ale tam za mała działka.
– Tu wszędzie blisko, dobry punkt i nie zagrożony tym, że
nagle panu puszczą, dajmy na to autostradę, czy coś innego.
– A państwo tu od dawna mieszkają?
Chciał wybadać czy dom zdrowy, czy nie stoi na jakiejś
żyle wodnej. Niby oddziaływania żył wodnych nikt nie udowodnił, ale nie każde miejsce jest zdrowe.
– Jadzia tu się urodziła, ale jeszcze w starym domu co tu
najprzód stał.
– A pani rodzice długo żyli?
– Tak… właśnie tata zmarł w zeszłym roku. Niech pan powie, miał dziewięćdziesiąt dwa lata!
– Nieźle.
– Ja mam jeszcze dwa inne adresy, lecz… gdybym był zainteresowany, to jaka będzie cena ostateczna?
– No wie pan, to już my musimy się razem zebrać i wtedy…
– Proszę państwa, ja nie chcę państwa ciągać niepotrzebnie, a ważna jest taka ostateczna cena. Tu jednak trzeba sporo włożyć. A ja, jak się decyduję, lubię to zrobić dość szybko,
żeby potem się nie wahać.
– Wie pan, no myślę, że z tej ceny trochę byśmy… zeszli
i widzi pan! Telefon za dwa tygodnie nam założą!
– To jaka jest, ta cena, nad którą mogę się ostatecznie zastanowić?
– Możemy opuścić, jakie… pięć tysięcy, czyli…
– Pięć tysięcy? – z dezaprobatą zapytał tata.
– No…
– Nie będę krył, że jestem w stanie zapłacić tylko dwieście dziewięćdziesiąt osiem tysięcy złotych, bo tyle będę miał gotówki.
154
Wytrzeszczyłem oczy na tatę.
– Aaa, pan nie stąd?
– Stąd, ale ostatnie kilkanaście lat mieszkałem na południu Polski, więc… o tu jest adres. Proszę powiedzieć o mojej ofercie rodzinie. Tyle mam i jestem zdecydowany, no i tyle proponuję. Mój dom już jest sprzedany, więc pieniądze leżą
w banku i czekają. Umowa i pieniądze na stół.
Tata westchnął, wstał, pożegnał się, a na odchodnym dodał: jeśli się nie zjawię za tydzień, to znaczy, że kupiłem coś
innego. Jeśli państwo listownie dacie znać, że moja propozycja
jest interesująca, przyjadę sfinalizować sprawę.
– Do widzenia.
***
Padał deszcz. Siedziałem w pokoju ze zgaszonym światłem. Miałem się uczyć, ale mi nie szło. Nie mogłem się skupić. Nie mogłem zająć się matematyką, skoro pochłaniały
mnie zupełnie inne rzeczy. W uchylonej szufladzie miałem
na zdjęciu zielone oczy Aśki. Zdjęcie, które jej zrobiłem dwa
lata temu, było jednym z najlepszych. Pomyślałem, że zawsze
najlepiej wychodzi ta rzecz, którą się kocha. Nie mogłem jakoś pokochać matematyki. Jedynym moim dopingiem matematycznym był facet, matematyk, zwany przez wszystkich
Cyrklem. Cyrkiel nie dyskutował. On harował nami. Nie było
wyjścia. Każdy prędzej czy później stawał przed wyborem:
albo matematyka na dostateczny, albo wyjazd ze szkoły. Teoretycznie można mieć mierne, ale nie u Cyrkla.
– Mierny z matematyki? To tak jakbyś jadł na mierny, tak
jakby rodzice ubierali cię na mierny, jakby ktoś twój dom postawił na „mierny”, a każda ściana stała na „słowo honoru”,
i ledwo dmuchniesz, przewróci się. Mnie mierne nie interesują. Wóz albo przewóz!
Za oknem było już szaro. Z szuflady wyjąłem pachnący
list, który dostałem od Aśki. Kiedy go ponownie otwierałem,
ciesząc się dotykiem miłości zaklętej w papier, coś trzasnęło
za oknem. Na parapecie okna siadła synogarlica turecka, szara
i wypłoszona. To było tak nagłe i tak dziwne, że poczytałem
155
sobie za dobry znak. Jeszcze niedawno takie rzeczy, jak kot
przebiegający mi drogę, uważałem za coś co przyniesie pecha,
ale zarzuciłem wiarę w takie bzdury pod namową nieocenionego Rybki, który zwyczajnie mnie wyśmiał. Nie zapomniał
mi potem „dokładnie” wytłumaczyć głębi głupoty ludzi zajętych horoskopami i innymi tego typu sprawami.
Rysiu…
Pada deszcz, kiedy do Ciebie piszę. Wisła jest cała we mgle, posępna i tajemnicza. Kontury nielicznych spacerowiczów dają takie dziwne skojarzenia, w każdym z nich widzę… nie śmiej się tylko ze mnie,
widzę Ciebie. Inni… chodzą razem do kina, na imprezy, inni się cieszą życiem, a ja… sama siedzę i nie potrafię „im” powiedzieć, dlaczego nie mam ochoty, dlaczego jestem taka… „dziwna”. Już nie mam
siły. Wydaje mi się, że życie przed samym nosem przepływa obok.
Powiedz, co robić. Powiedz, dlaczego tak jest, a właściwie, czy
w ogóle coś jest? Skoro dni mijają, tygodnie mijają, a ja… Ryczeć
mi się chce… Rysiu, palec na ustach w tej chwili… już nie wystarczy, milczenie nie wystarczy.
Posyłam ci moje myśli, a wszyscy na których patrzę, odbierają
spojrzenie dla Ciebie.
Odłożyłem list. Miałem bezradnie czekać. Miałem nie wikłać się w poważne sprawy. Co ja mogę? Czy ja nie czuję tego
samego? Czy ja jak osioł nie gonię za każdą napotkaną dziewczyną… wzrokiem? Przecież… to wariactwo!
Ptak za oknem na parapecie przyglądał mi się bystro.
– Ty mi chcesz coś powiedzieć? Wolny ptak. Wolny. Czy jestem więźniem tej szuflady, w której mam, jak tylko ją uchylę… zielone oczy? Dlaczego początek jest taki piękny? Dlaczego już po kilometrze, droga jest taka… stroma, stroma w dół,
tak że trzeba hamować? Dlaczego schodzi na łeb, na szyję i nie
masz siły hamować? Skąd ten strach, czy dalej już tylko przepaść? Jakie jest wyjście? Ty durniu! Ty durniu zwykły. Jesteś
najbardziej durnym typowym durniem! Przecież miałeś czekać. Przecież mówiłeś, że trzeba czekać z poważnymi sprawami, a za to przygotowywać się do nich. Kochasz ją?
156
– A co to jest miłość? – zapytał dobrotliwie Sapcio. Nie powiedziałem mu nawet, żeby się odczepił.
– Ba!
– Nie udawaj. Odpowiedz.
– Nie udaję. Nie wiem, nie mogę tego „na poważnie”
udźwignąć. To jest duża odpowiedzialność. Ja jeszcze nie jestem gotowy.
– To po co? – sapał po swojemu, jakby musiał mnie gonić.
– Po to.
– Dureń.
– Zgoda – przytaknąłem z ochotą.
– Ty!
– Słucham?
– A może… miłość się sprawdza?
– W… wierności?
– A czy wyście sobie ślubowali? – teraz już Sapcio był sobą.
Złośliwiec.
– Nie, ale czuję potrzebę wierności, jednak chwilami to mnie
przerasta. Przestań mnie dobijać Sapku, powiedz, co robić.
– Nie mogę. Musisz sam!
– Dobra, wyluzuj Sapku, ja już mam dosyć.
Spojrzałem na ciemne, nie zasłonięte okno. Kolorowe
szkiełka rozbitej szyby były teraz czarne, jak noc za oknem.
Tylko kilka świeciło się ukrytą w mroku uliczną lampą.
– Rysiuuu – przyszedł Jasio w piżamie, w czerwone słonie.
– Co, Jasinek?
– Dobranoc! Cześć. Pa. Całuski sto dwa!
– Ooo! Jakie piękne „rrr”, nieźle. Pa, śpij dobrze, z aniołkami i niech ci się dobrze śni.
Jasio poczłapał w klapkach ojca do pokoju Wiesi. Wróciłem do własnych myśli.
– Więc? – podjął Sapcio – bywa tak, że wierność komuś
to jest miłość. Ale czy ty nie rzuciłbyś się na szyję każdej napotkanej dziewczynie, która by się na to zgodziła, okazała ci
wzajemność, no i gdyby warunki były, że tak powiem… należycie romantyczne?
157