kurier kowarski - Stowarzyszenie Miłośników Kowar
Transkrypt
kurier kowarski - Stowarzyszenie Miłośników Kowar
Kwartalny dodatek do Gazety Kowarskiej nr 1 (89) ROK 16 S T O WAR ZYS Z E N I E M I Ł O Ś N I K ÓW ZDJĘCIA ZE ZBIORÓW JERZEGO SAUERA Pomnik na Wzgórzu Wiktorii przed wojną. K O WAR Pomnik w ruinie. W NUMERZE: NASZE DROGI TELEWIZOR W ROLCE WŚRÓD NOCNEJ CISZY NA POŁUDNIU UKRAINY Remont pomnika. Pomnik odrestaurowany. Miłość to poświęcenie, wielkie sprawy, wielkie słowa, ale i to najważniejsze - codzienność, w tej codzienności wiernie wytrwali nasi wspaniali Jubilaci – Państwo Stefania i Stanisław Wolakowie, którzy 24 lutego 2007 obchodzili 70. rocznicę ślubu. W świecie pośpiechu i niestałych wartości jest wielką sztuką przeżyć we dwoje tyle lat. „Ludzie mówią: Czas to pieniądz. A ja wam mówię: Czas to miłość.” – te słowa kardynała Wyszyńskiego niech staną się potwierdzeniem wagi rocznicy, którą świętują Państwo Wolakowie. Z tej okazji gratulujemy wytrwałości, wierności, wzajemnego zrozumienia, wyrażamy głęboki podziw i szacunek, i z całych serc życzymy radości, uśmiechu na co dzień i od święta, spokoju, gdy jest potrzebny i dużo, dużo zdrowia. Redakcja Kuriera Kowarskiego oraz Członkowie Stowarzyszenia Miłośników Kowar Monika Łoboda na Ukrainie - o losach kowarskiej misjonarki przeczytamy na str. 10 Str. 3 Redakcja Kuriera Kowarskiego: Katarzyna Borówek - Schmidt, Zbyszko Brudniak, Bogumiła Donhefner, Stanisław Kanonowicz, Gabriela Kolaszt, Ireneusz Kwiatosz, Jerzy Sauer. SPIS TREŚCI: List od Redakcji, Uratowany pomnik. Korekta: Anna Szablicka 4 Kronika SMK. 5 50 lat temu... 6-7 Nasze drog.i 8-9 Na nieludzkiej ziemi. 10 Wśród nocnej ciszy na południu Ukrainy. Współpracują: Jarosław Kotliński, Magdalena Świderska - Siemieniec, Adam Walesiak, Lesław Wolak 11-12 Wokół szkoły. 13 2 Burmistrz w SMK - o wspólnych przedsięwzięciach na str. 4. Kontakt: Stowarzyszenie Miłośników Kowar, ul. Górnicza 1, Kowary; e-mail: [email protected] Skład komputerowy: Andrzej Weinke Wydawca: Miejski Ośrodek Kultury, ul. Szkolna 2, Kowary Bosym okiem. Kurier Kowarski dodatek do Gazety Kowarskiej Nr 2/2007 URATOWANY POMNIK List od Redakcji W imieniu redakcji K.K.: Katarzyna Borówek - Schmidt. IRENEUSZ KWIATOSZ Witamy po raz pierwszy w nowym roku. Za oknami niemalże wiosennie i w naszych sercach budzi się powoli wiosna i chęć działania. Mamy już na koncie kilka wydarzeń kulturalnych, o których informujemy w Kronice SMK. Na rozmowę o wydarzeniach sprzed lat 50 zaprasza Państwa Pan Ireneusz Kwiatosz. Dzięki cyklom Na nieludzkiej ziemi oraz Nasze drogi wracamy do traumatycznych losów Sybiraków oraz pokolenia powojennego. „Zaglądamy” także na Ukrainę do znanej już Czytelnikom KK Moniki Łobody. Swe rozważania na temat upadku autorytetów prezentuje Pan Jarosław Kotliński. W cyklu Wokół szkoły gościnnie występuje na naszych łamach Pani Grażyna Krakowiak, która w wywiadzie przedstawia swoje spostrzeżenia na temat kowarskiego ZSO. Na koniec dawkę wiedzy i refleksji na temat ekologii, futurologii i nie tylko otrzymamy w tekście Pana Adama Walesiaka. Mamy nadzieję, że każdy, choćby najbardziej wymagający Czytelnik, w t ak bogatym i urozmaiconym zestawie tematycznym znajdzie coś dla siebie. Zachęcamy Państwa do pilnego przyglądania się zdjęciom prezentowanym jako fotozagadki. Jest to bardzo ciekawa forma wycieczki do przeszłości, a na osoby, które prawidłowo odgadną naszą zagadkę, czekają nagrody. Więcej o rozwiązaniu fotozagadki z poprzedniego numeru przeczytają Państwo poniżej. Przyjemnej lektury! Pomnik na Wzgórzu Wiktorii poświęcony został poległym w pierwszej wojnie światowej – powstał więc niewątpliwie w okresie międzywojennym, miedzy rokiem 1918 a 1939. Dokładnych wiadomości o jego powstaniu nie udało nam się znaleźć, ustaliliśmy jednak tekst części tablic, co pozwoliło na określenie, kiedy powstał i komu był dedykowany. Może nie jest najpiękniejszy z istniejących kiedyś, ale doszczętnie zniszczonych pomników dedykowanych poległym, niewątpliwie jednak jego forma architektoniczna dostoso- Moje zainteresowania starymi budowlami i pomnikami przeszłości nie pozwoliły na to, by dopuścić do całkowitego zniszczenia tej zapomnianej pamiątki. Tak więc kilka lat temu, oczywiście po otrzymaniu pozwolenia i akceptacji Burmistrza – bo obiekt ten stoi na działce miejskiej - rozpocząłem akcję porządkowania terenu i zbierania datków od obecnych i dawnych mieszkańców Kowar i przyjaciół. Pomogli mi koledzy ze Stowarzyszenia Miłośników Kowar i inne zaprzyjaźnione osoby jak np. Pan Władysław Kaźmierczuk służący nam fachowością i ciężką pracą, Pani Medarda Urbańska tak jak ja prowadząca zbiórkę datków, a zakład kamieniarski Pana Edwarda Urbańskiego profesjonalnie wykonał ozdobne, głównie tekstowe, dwujęzyczne tablice. Praca trwała kilka lat, głównie ze względów finansowych, ale „koniec wieńczy dzieło”, więc zadowoleni jesteśmy z uratowania tej pamiątki dla naszego miasta, a wszystkim, którzy w realizacji tego, jakby nie było, trudnego zadania i jego dokumentacji pomogli, skłaJerzy Sauer podczas otwarcia wystawy jego prac. dam ze swojej i Stowarzyszenia wana do krajobrazu gór i jego lokalizacja Miłośników Kowar strony serdeczne pozachwycają. Poza tym jest nasz kowarski i dziękowanie. Przez pięcioletni okres pracy jest atrakcją Kowar, jak gdyby strzeże nawykonałem też dokumentację fotograficzsze miasto u jego bram, widoczny już z ną, którą przedstawiłem w formie wystawy daleka. Przed kilku laty przedstawiał ruinę zapoczątkowanej wernisażem. Także i w obrośniętą, a nawet porośniętą dziko rostym przypadku skorzystałem z pomocy nącymi drzewami. Od strony jezdni był już plastycznej oraz organizacyjnej przychylsłabo widoczny i niewielu zwracało na nych mi osób, którym składam serdeczne niego uwagę. podziękowanie. Jerzy Sauer Prawidłową odpowiedź nadesłała do redakcji Kuriera Kowarskiego Pani Zofia Majewska. 21 lutego w siedzibie Stowarzyszenia Miłośników Kowar Pani Zofia z rąk Pani Prezes SMK Gabrieli Kolaszt odebrała nagrodę książkową oraz dyplom uznania. Na spotkaniu obecny był również autor fotozagadki Pan Zbyszko Brudniak. Przybyli na kilka chwil zatopili się we wspomnieniach z dawnych lat. W związku z tym, że zdjęcie zostało zrobione podczas obchodów 25-lecia Kowarskiego Liceum Ogólnokształcącego Pani Zofia przyniosła sporo pamiątek dotyczących swojej edukacji w LO. Jest ona absolwentką z roku 1965. Okazało się, że był to wyjątkowo zgrany rocznik. Nawet po rozdzieleniu grupy na dwie klasy uczniowie nadal traktowali ją jako całość i w pełnym składzie uczestniczą w regularnych spotkaniach. Kiedyś organizowali je co 5 lat, a obecnie spotykają się co roku. Za każdym razem komitet organizacyjny przygotowuje piękne zaproszenia i wszystko dopięte jest na ostatni guzik. Gratulujemy Pani Zofii prawidłowego rozwiązania fotozagadki oraz tego, że miała szczęście znaleźć się w tak zintegrowanej i tworzącej trwałe związki międzyludzkie grupie. Życzymy wielu uroczych chwil spędzonych w gronie kolegów i koleżanek z ławy szkolnej. Redakcja Nr 2/2007 KRZYSZTOF SZABLICKI KOLEJNA FOTOZAGADKA ODGADNIĘTA! Wręczenie nagrody. Kurier Kowarski dodatek do Gazety Kowarskiej 3 7 KRONIKA SMK WIELKIE PLANY NA ROK 2007 warskiej Starówce. O naszych planach będziemy pisać jeszcze w następnym numerze Gazety Kowarskiej. Plany SMK i MOK-u wspiera osobiście burmistrz Kowar – Mirosław Górecki. Odbyliśmy IRENEUSZ KWIATOSZ styczeń – Początek nowego roku rozpoczęliśmy od ambitnego planowania. Jednym z większych przedsięwzięć SMK będzie zorganizowanie „Majówki” z artystami w tle. Długi majowy weekend to Wizyta zaprzyjaźnionych Niemców w siedzibie SMK. 4 wspólne spotkania dotyczące „majówki”. Burmistrz również uczestniczył w rozmowach z delegacją z Niemiec. 2 lutego 07 - miało miejsce ważne wydarzenie kulturalne, którego współ- Mariola Tatowicz: IRENEUSZ KWIATOSZ wyzwanie dla wszystkich instytucji kulturotwórczych i nie tylko. Ambitne plany na spędzenie wolnych dni majowych ma również Miejski Ośrodek Kultury. Wspólnie koordynujemy nasze plany, aby każdy mieszkaniec miasta mógł wybrać coś dla siebie między 1 a 3 maja. Członkowie Stowarzyszenia zaproszą między innymi stu dwudziestu gości z Niemiec, z zaprzyjaźnionego miasta Schönan-Berzdorf. Nasi goście rozegrają mecze towarzyskie, zaprezentują występy chóru, wystawią stoiska z rękodziełem. O szczegółach napiszemy w następnym numerze gazety. Już teraz chcielibyśmy nadmienić jednak o naszych wielkich planach wobec wszystkich kowarskich artystów, wytwórców pamiątek i kolekcjonerów, aby zechcieli 1 maja zaprezentować swoje dzieła i zbiory na Starówce. Myślimy tu także o hobbystach, amatorach wszelkiego gatunku: malarzach rzeźbiarzach, grafikach, tkaczach, hafciarzach, koronkarkach, ale także o zbieraczach oryginalnych przedmiotów, chętnych także do sprzedaży swoich wytworów, lub zbiorów. W naszym mieście żyją setki ludzi utalentowanych. Osobiście poznaliśmy i zaprezentowaliśmy ich przy różnych okazjach podczas wernisaży lub koncertów. Teraz będziemy gorliwie namawiać kolejnych, aby zechcieli rozłożyć swoje „stoiska” 1 maja na Ko- organizatorem było SMK wraz ze Starostą Jeleniogórskim – Jackiem Włodygą. W hotelu „Skalny” w Karpaczu otworzyliśmy wystawę Joanny Kononowicz. O tym wydarzeniu pisaliśmy między innymi w oddzielnym artykule (Gazeta Kowarska z lutego 2007). 9 lutego 07 - w siedzibie SMK odbył się wernisaż, którego bohaterem był Jerzy Sauer. Na co dzień – znany chyba wszystkim mieszkańcom Kowar – jako radiolog z Wysokiej Łąki. Pan Jerzy ma wiele pasji. Jedną z nich jest ratowanie i rekonstrukcja pomników i obelisków, które są świadectwem naszej historii. Kolejną pasją jest fotografia. I właśnie te dwie pasje pan Sauer połączył artystycznie. A właściwie pokazał artyzm fotografii rentgenowskiej oraz w fotoreportażu ukazał kilkuletnie zmagania z odbudową obelisku na Wzgórzu Wiktorii. To skromna, ale ważna wystawa. Pokazuje pracowitość, zacięcie konserwatorskie, konsekwencję, wiedzę historyczną i szacunek dla niej, ale także szerokie zainteresowania, w tym również artystyczne. Pan Sauer jest także kolekcjonerem. Jeden ze zbiorów (dość oryginalny) udostępnił również zwiedzającym w siedzibie Stowarzyszenia. Nasz skromny domek przy ul. Górniczej 1 zdobi również niezwykła kolekcja haftu artystycznego pani Krzysi Kaczorowskiej z Wojkowa. Malowane nitką – tak można powiedzieć o obrazach pani Krzysi. Wśród mieszkańców Kowar jest wielu utalentowanych ludzi. Mamy nadzieję i mocno wierzymy, że uda nam się zaprezentować ich podczas Pleneru Artystycznego 1 maja 2007. Wszystkich chętnych do zaprezentowania swoich wytworów lub zbiorów proszę o kontakt pod nr telefonu: 502 292 330. Otwarcie wystawy prac p. Jerzego Sauera Kurier Kowarski dodatek do Gazety Kowarskiej Nr 2/2007 50 LAT TEMU... ROZMOWA Z JURKIEM Przedstawiona poniżej rozmowa odbyła się dokładnie w 50. rocznicę wydarzeń, których dotyczyła i tylko z powodu cyklu wydawniczego Kuriera jest prezentowana obecnie. Był rok 1956, koniec października. W Polsce trwały konsekwencje wydarzeń czerwcowych i październikowych w Warszawie. Jakby kontynuacją tych wydarzeń były wydarzenia w Budapeszcie. IK. – Panie Jurku, jak te wydarzenia odbijały się na waszym codziennym życiu tu na miejscu? JZ. – W tym czasie pracowałem w charakterze ślusarza w warsztatach mechanicznych Dolnośląskich Zakładów Przemysłu Lniarskiego Nr 11 „Orzeł” w Mysłakowicach. stolarnia, warsztat elektryczny i ślusarze oddziałowi. Po godzinie 7.00 do warsztatu przyszedł gł. mechanik razem z sekretarzem partii (Komitetu Zakładowego). A trzeba wiedzieć, że „Orzeł” był wówczas drugim co do ilości zatrudnionych osób zakładem w powiecie. Przybyli próbowali ciążenia. Tego lądowania konstrukcja gwiazdy nie wytrzymała i praktycznie nie było co zbierać. Wypadek ten spowodował histerię u niektórych osób funkcyjnych lecz, co dziwne, na wysokości zadania stanął sekretarz KZ, oświadczając, że na całe szczęście nic nikomu się nie stało. Śmiem twierdzić, iż była to pierwsza gwiazda, która zniknęła z zakładu produkcyjnego. W tamtym tygodniu pacyfikacja Budapesztu przez czołgi rosyjskie odbiła się szerokim echem w całym kraju. Tysiące ludzi oddawało krew dla poszkodowanych Węgrów. Również załoga warsztatu mechanicznego podjęła takie działania. Zwróciliśmy się do sekretarza KZ o zor- IK. – Co wiedzieliście o tych wydarzeniach? JZ. – Z radia i prasy wiedzieliśmy, że Madziarzy próbują się dobić wolności czy wręcz niepodległości. IK. – Z oficjalnej prasy? JZ. – Tak jest. W Polsce były wówczas niesamowite zmiany w życiu społecznym i politycznym, tego typu informacje były wówczas całkowicie jawne. W trakcie przerw śniadaniowych pracownicy warsztatów (zbiorowisko osób z terenów całej Polski – niektórzy z nich byli w czasie II wojny internowani na Węgrzech) komentowali te wydarzenia w oparciu o znajomość topografii Budapesztu. Czwarty dzień listopada wypadł w niedzielę. W poniedziałek głównym tematem rozmów w drodze do pracy i w pracy było wkroczenie wojsk sowieckich do Budapesztu. Korzystając z obecnego doświadczenia, wiem, że celowo wybrano niedzielę jako dzień ataku, gdyż łatwiej jest pokonać ludzi, gdy są porozdzielani, ponieważ trudniej jest się zgromadzić i zorganizować. W trakcie tych rozmów ktoś uwypuklił fakt, że Węgrom nie udało się usunąć gwiazdy z gmachu Parlamentu (był to jeden z pierwszych postulatów), a przecież i nad naszym zakładem dominuje Tak prawdopodobnie wyglądała wówczas gwiazda. również wielka czerwona gwiazda i należałoby w akcie solidarności z Węgrami doprowadzić do jej usunięcia. Panorama zakładu z zaznaczeniem lokalizacji gwiazdy. Nie mając pełnej świadomości, że to, co robią, jest właściwie strajkiem, pracownicy warsztatu odmówili pracy. W przeciągu pół godziny dołączyła do nas Nr 2/2007 Panorama zakładu z zaznaczeniem lokalizacji gwiazdy. uspokoić zgromadzonych pracowników, oświadczając, że przedmiotowa gwiazda zostanie usunięta w terminie późniejszym, tj. po dniu 7 listopada, czyli po obchodach Rewolucji Październikowej. Te oświadczenia nie przekonały zgromadzonych pracowników, gdyż uważali oni, że w dniu 7 listopada nie wypada żadne święto narodowe wymagające oficjalnych obchodów. Rewolucję zrobili Rosjanie i to oni jeżeli chcą, to niech sobie świętują, a my wcale nie jesteśmy do tego zobowiązani. Wówczas pan S. tj. sekretarz KZ odpowiedział, iż w takim razie on musi porozumieć się z dyrektorem zakładu. Po krótkim czasie wrócił i wyraził zgodę na zdemontowanie gwiazdy pod warunkiem, że w dniu 7 listopada będzie z powrotem na swoim miejscu. Może dziwna była wówczas ta spolegliwość władz zakładowych, ale nie dysponowały one wówczas możliwością działań siłowych, gdyż wcześniej zlikwidowano ROP (Referat Ochrony Pracy). Zgodziliśmy się na te warunki i pracownicy warsztatu zorganizowali grupę, która przystąpiła do demontażu gwiazdy. A nie było to takie proste zadanie. Gwiazda była bardzo duża (wpisywała się w okrąg o średnicy ok. trzech metrów) o konstrukcji metalowo - drewnianej w całości oszklona z możliwością podświetlania i była zamontowana na najwyższym budynku w zakładzie. Tego typu gwiazdy były we wszystkich zakładach pracy. W trakcie demontażu „zdarzyło się nieszczęście” i gwiazda bez asekuracji pokonała przestrzeń dzielącą ją od gruntu stałego, podlegając prawu powszechnego ganizowanie transportu, gdyż punkt krwiodawstwa mieścił się w Cieplicach Śląskich Zdrój przy szpitalu. Pamiętam, iż był to Ford Canada – samochód skrzyniowy z plandeką używany do przewozu ludzi. Na miejscu w Cieplicach spotkaliśmy samochody i pracowników z wielu innych zakładów pracy. Na zakończenie mogę dodać, że nastroje takie były tak powszechne, że odbyło się to bez żadnych konsekwencji dla uczestników tych wydarzeń. IK. - Z własnych doświadczeń mogę stwierdzić, iż to, co wtedy zrobiliście, było jedynym trwałym skutkiem wydarzeń w 1956 roku. O ile swobody życia obywatelskiego były skutecznie ograniczane w latach późniejszych, to „gwiazdy” już nigdy nie powróciły do zakładów pracy w Polsce. Natomiast odwiedzając naszych sąsiadów w latach siedemdziesiątych, wielokrotnie widywałem tam takie konstrukcje widniejące nad zakładami pracy. Opisywane powyżej wydarzenia nie działy się bezpośrednio w Kowarach, lecz brali w nich udział mieszkańcy naszego miasta. To, co zostało przedstawione, podważa moje wcześniejsze stwierdzenia, iż ludziom niepowiązanym tradycjami kulturowymi trudniej jest się zorganizować i skutecznie przeciwstawić się oficjalnej władzy. Ciekaw jestem, jak wyglądały te dni w Kowarach i w kowarskich zakładach pracy. Może ktoś posiada własne wspomnienia i zechciałby podzielić się nimi. Chętnie przedstawię to na łamach naszego czasopisma. Ireneusz Kwiatosz Kurier Kowarski dodatek do Gazety Kowarskiej 5 7 NASZE DROGI Żyjemy w czasach toczącego się sporu o lustrację, sporu o lata minione, odległe, tak odległe, że zupełnie niezrozumiałe dla najmłodszego a najbardziej awanturniczego pokolenia polityków. Pokolenie to próbuje dokonać osądu, grzebiąc w teczkowym archiwum, dzieląc lustrowanych na grzesznych i ich ofiary. Rzucają najczęściej na żer mediom tych pierwszych, a w niepamięć idą poszkodowani, skrzywdzeni, prześladowani, zniewoleni. Tych wspomagają sądy, orzekając odszkodowania. Z sytuacją poszkodowanych zetknąłem się przypadkowo, przygotowując materiał o Józefie Karasiu – kowarskim działaczu i pedagogu1. W udostępnionych mi przez pana Janusza Karasia rodzinnych archiwaliach napotkałem trzy dokumenty, które mnie zafrapowały: - książeczka pióra ks. Władysława Pachowicza; - orzeczenie sądu w sprawie poszkodowanej rodziny Walów; - oświadczenie Zofii Karaś dot. losów rodziny Walów w latach 1952 – 1955. W pierwszej pozycji autor m. in. przytacza przykłady martyrologii i bohaterstwa mieszkańców swojej parafii. Egzemplifikuje to także losem rodziny Walów: „U Dominika Wala na polach od strony Ołpin, ukrywał się przez pewien czas po ostatniej wojnie Józef Solorz. Został wyśledzony i wyłapany dnia 1 września 1952 r. i wtrącony do więzienia. Razem z nim zostali uwięzieni Wal z żoną i dwie najstarsze córki, a dwie młodsze z bratem Władysławem, po krótkim śledztwie, wróciły do domu, aby prowadzić gospodarstwo. Walowie po powrocie z więzienia żyli niedługo. Żona Helena zmarła 22.03.1962 r., a Dominik zmarł 19.12.1962 r.” 2. Wcześniej kronikarz parafialny podkreśla, że nie był to koniec tragicznych wypadków powojennych w parafii Rożnowice. Tę krótką informację księdza Proboszcza, skierowaną do parafian i po części od nich zapewne zaczerpniętą, skojarzyłem z innym dokumentem – oświadczeniem vel wyznaniem p. Zofii Karaś, najstarszej córki Heleny i Dominika Walów 3. Z pełnym tekstem tego oświadczenia (być może w sądzie?) pragnę zapoznać Szanownych Czytelników. Niech ten wzruszający rękopis będzie jeszcze jednym potwierdzeniem traumatycznych przeżyć pokolenia powojennego, zawarta w nim treść niech będzie przykładem wielkości ludzkiej kondycji, bo prosty język tego zeznania przemawia do odbiorcy swoją potęgą i prawdą, którą każde pokolenie, każdy człowiek doskonale zrozumie, przynajmniej powinien zrozumieć. Myślę, że tego rodzaju dokumenty nabiorą właściwych walorów świadectw minionych czasów, szczerych i autentycznych. Pani Zofia Karaś (1933 – 2003) wśród kowarzan spędziła ostatnie 45 lat swojego życia. Zachęcam do lektury. Zbyszko Brudniak 1 2 3 Kurier Kowarski, 2006 nr 3(87), s. 6-7 Ks. Władysław Pachowicz - “Ksiądz Łukasz Forystek” wyd. Comdruk, Tarnów 1992, s. 39 Pozostawiam bez komentarza drobne rozbieżności w informacjach zawartych w obu tekstach - ks. Pachowicza i p. Zofii. Karaś Zofia Ul. Wiejska 49/2 58 530 Kowary WL 6384111 (Naczelnik Miasta Kowar) Nr ew. 33.11.1508882 Przed 1 września 1952 r. wyjechałam do Bielska –Białej, gdzie kontynuowałam naukę w technikum na wydziale chemiczno – farbiarskim, kierunek chemik analityk (klasa maturalna). Zwlekano z powiadomieniem mnie o fakcie aresztowania moich Rodziców (Heleny i Dominika Wal) oraz siostry Natalii. Obawiano się, że z chwilą przyjazdu do Rożnowic mogą mnie aresztować, więc do domu wróciłam w drugiej połowie października. O swoich przeżyciach w tych strasznych dniach opowiadali mi niespełna 15 - letni brat Władysław, 13 – letnia Janina i 9 – letnia Anna. Nigdy nie zapomnę słów, które powiedziała Hania: „Trzymałam mamę, ile miałam sił, ale mi ją wyrwali i zabrali”. Jania przerwała naukę w szkole podstawowej (była uczennicą kl. VII). Pracowała w gospodarstwie. W tym czasie matka ojca Elżbieta, a nasza babcia rozchorowała się nagle i zmarła na rękach sąsiadki Anieli Kiełtyki. Była w podeszłym wieku, a tego, co przeżyła, organizm nie wytrzymał. Dzieci z zaoszczędzonych przez rodziców pieniędzy pokryły koszta pogrzebu. Władek przy pomocy stryjka Jana obsiał część pola. Hania chodziła do szkoły (II klasa). Jako najstarsza (19 – letnia) miałam obowiązek moralny zająć się młodszym rodzeństwem i gospodarstwem (8 ha). Musiałam przerwać naukę (już nie zdobyłam tego zawodu, gdyż tego kierunku później nie było). Nie mogłam dopuścić do zadania rodzicom nowego ciosu – utraty gospodarstwa oraz losu ich dzieci, które podzielone mogły być przygarnięte przez krewnych. Po moim przyjeździe Jania wróciła do szkoły. Zdarzało się wtedy, że w nocy budzono mnie światłem z latarki skierowanym prosto w oczy (świecono przez okno). Sąsiedzi zauważyli, że przez kilka nocy, ktoś chodził z latarką wokół zabudowań. Nocne kontrole po pewnym czasie ustały. Jedna obawa minęła. Dla aresztowanych niewiele dało się zrobić. Wynajęłam dla nich adwokata, którego opłacałam częściowo pieniędzmi rodziców i pieniędzmi uzyskanymi ze sprzedaży krowy. Po prostu – wyrzuciłam pieniądze w błoto. Po rozprawie adwokat odmówił mi rozmowy, a jego sekretarka raczyła powiedzieć: „ale ta pani matka narobiła nam wstydu, tak wrzeszczała”. Musiała się tak zachowywać inna kobieta. 6 Zofia Karaś (1933-2003) Na rozprawie moich Rodziców i Siostry był brat mamy Eugeniusz i siostra Genowefa. Z ich relacji wynika, że Mama zachowywała się z godnością, chciała bliskim dodać odwagi. Nawet podeszła do Franciszka Solarza i poczęstowała go jedzeniem, które otrzymała od siostry i brata. W Doraźnym Sądzie Wojskowym w Rzeszowie Ojciec został skazany na 11 lat, Matka 10, a siostra 7. Jesień 1952 roku była mokra. Było późno. Należało się spieszyć z wykopkami ziemniaków, które stały w wodzie. Dzięki ofiarności przyjaciół, naszemu nadludzkiemu wysiłkowi, ziemniaki zostały wykopane. Ręce miałam całe sine i opuchnięte jak kłody. Pracując razem z bratem wieczorem przy odgarnianiu ziemniaków w piwnicy, płakaliśmy z bólu, wyczerpania i bezsilności. Pole po wykopanych ziemniakach nie zostało obrobione. (Było mokro i późno). Do naszych wielkich kłopotów tej jesieni należały nieuregulowane dostawy obowiązkowe. Nie przysługiwały nam żadne ulgi, grożono mi więzieniem. Władek przy pomocy stryjka Jana odwieźli zboże i ziemniaki, oddaliśmy krowę na żywiec. Niedługo po rozprawie Rodziców i Siostry wezwano mnie do UB Kurier Kowarski dodatek do Gazety Kowarskiej Nr 2/2007 w Gorlicach po odbiór rzeczy skonfiskowanych nieprawnie w czasie rewizji w naszym domu. Przy tej okazji przeprowadzono mnie przez kilka sal przesłuchań (drzwi dźwiękoszczelne) i zadawano mi z ironicznym uśmiechem pytania odnośnie skonfiskowanych rzeczy, broni, aresztowania. Oddano mi rzeczy obce, bezużyteczne, które przyjęłam bez komentarza. W okresie od 1 września 1952 r. – do maja 1955 r. ojciec przebywał we Wronkach, zaś Matka w Rzeszowie, Grudziądzu i najdłużej w Fordonie. W czasie pobytu w więzieniu w Rzeszowie odwiedzałam Siostrę i Rodziców (zgodnie z limitem widzeń). Zgodę na widzenie każdorazowo otrzymywałam w wojskowej prokuraturze. Zawsze był ten sam rytuał. Z tłumu oczekujących na widzenie wchodziło do korytarza kilkanaście osób, wyczytanych uprzednio przez strażnika. Więźniowie (również kilkunastu) byli wprowadzani do małego zakratowanego pomieszczenia. Wszyscy mówili, z trudem docierały słowa do adresata. Widzenie trwało 5 min. Każde takie spotkanie było wielkim poniżeniem godności człowieka. Zdarzało się, że mój organizm nie mógł tego znieść, czułam się fizycznie i psychicznie wyczerpana. W czasie pobytu Siostry i Mamy w Grudziądzu odwiedziłam Je z przyszłym małżonkiem Józefem latem 1953 r., zostały przyprowadzone do pomieszczenia za grubą szybą. Twarze ich były mało widoczne, rozmazane. Widzenie trwało 10 min., za to mój płacz trwał po widzeniu kilka godzin. Odwiedziliśmy również Ojca w ciężkim więzieniu w Rawiczu. Strażnik i Ojciec czekali na nas w małym oszklonym i zakratowanym pomieszczeniu. My staliśmy na zewnątrz, Ojciec płakał, uskarżał się na ból w kolanie, był roztrzęsiony. Za każdy mały ruch był strofowany ostro przez strażnika. Musiał stać na baczność. Oni nieustannie myśleli o nas, o naszych pracach wiosną, latem, jesienią i zimą. Codziennie wieczorem, kiedy kładłam się spać, zawsze porównywałam – ja kładę się do wygodnego, ciepłego łóżka, a Mama, Tata i Siostra leżą w zimnych pryczach. Robiliśmy wszystko, aby gospodarstwo utrzymać. Donosiliśmy im w listach (raz w miesiącu) o wykonanych pracach. Oni w cenzurowanych listach (jeden w miesiącu) wyrażali radość z tego, że sobie radzimy, o sobie mogli pisać niewiele. Nasze życie w tym okresie było ciężkie. Kontyngent, czyli obowiązkowe dostawy: mleka, zboża, ziemniaków i żywca zostały zwiększone. Szczególnie nam wyznaczano wczesne terminy dostawcze (15 sierpnia), nierealne, ponieważ w naszych terenach zboże później dojrzewało. Czyniłam starania o przesunięcie terminu. W biurze skupu skierowano mnie do sekretarza PZPR p. Korygi (gmina Biecz). Nie załatwiłam. Krzycząc głośno, nazwał mojego Ojca bandytą, mnie bandytką, jako jego córkę i powiedział wprost, dla nas nie ma żadnych ulg; wszyscy zasłużyliśmy na więzienie. Kiedy nie zrealizowałam dostawy zboża w terminie, nie aresztowano mnie, ale na następny dzień po 15 sierpnia powieszono w sklepie w Rożnowicach plakat, poświęcony mojej osobie, na którym publicznie nazwano mnie bandytką i wrogiem Polski Ludowej. Mieliśmy ciągle kłopoty finansowe. Dochodów nie mieliśmy prawie żadnych, za obowiązkowe dostawy płacono grosze, a po oddaniu dostaw niewiele produktów zostawało. Inni gospodarze dostawali ulgi, my żadnych. W pierwszym roku pobytu w Rożnowicach (1952/53), przyjaciele załatwili mi pracę w charakterze nauczycielki (niekwalifikowanej) w Szkole Podstawowej w Rożnowicach na okres 8 miesięcy (zastępstwo). Później o zatrudnieniu nie było mowy w całym powiecie gorlickim. W tej sprawie byłam w KP PZPR w Gorlicach i tam powiedziano mi, że nigdzie nie mogę być zatrudniona. Nawet gdybyśmy umierali z głodu - z furią odpowiedział mi sekretarz, że nie do nich, a do ojca powinnam się zwrócić. Wyszłam za mąż 22 VIII 1953 r. za nauczyciela Józefa Karasia pracującego w Szkole Podstawowej w Rożnowicach. On swoim skromnym uposażeniem (630 zł) wspomagał nas. Ciągle mu wyrzucano, że ożenił się z córką bandyty i w marcu 1955 r. Poinformowano Go, że na pracę w roku szk. 1955/56 nie ma co liczyć. 14 czerwca 1954 r. urodziła nam się córeczka, a w dwa tygodnie później bardzo ciężko na zatrucie zachorowała siostra Jania. Na szczęście w szpitalu ją uratowali. W maju 1955 r. wrócił z więzienia Ojciec, a w dwa tygodnie później Matka. (wcześniej bo w lutym Nr 2/2007 wróciła Natalia). Nadmieniam, że wiele pism pisaliśmy do Generalnej Prokuratury Wojskowej w W-wie o uwolnienie Rodziców i Siostry. Nie otrzymaliśmy żadnej odpowiedzi. Rodzice po powrocie byli słabi, opuchnięci, z trudem chodzili, nie mieli sił do pracy. Po pewnym czasie opuchlizna zeszła i powoli wracali do zdrowia. Razem z mężem w sierpniu byliśmy zmuszeni wyjechać z Rożnowic. Zostaliśmy zatrudnieni w SP nr 2 w Kowarach w charakterze nauczycieli. Mąż został kierownikiem. Rodzice niedługo zachorowali. Mama na ostrą żółtaczkę mechaniczną, Tato na gruźlicę kręgosłupa. Mama zmarła na raka płuc z przerzutami 22 marca 1962 r., a Tato na raka wątroby 20 grudnia tegoż roku. Przyczyną chorób Rodziców było życie w ciężkich więzieniach. Ojciec mówił, że w śledztwie trzymany był w zimnej wodzie po szyję. W Rawiczu często stosowano komendę „padać” (na beton), mycie wielkich betonowych podłóg na kolanach i inne szykany, o których ojciec nie chciał mówić. Mama w więzieniu często chorowała. Jedzenie więzienne, zimne prysznice (jeden stary bawełniany koc) musiały pozbawić Ją zdrowia. W wyniku zdarzeń września 1955 roku: - Babcia i Rodzice stracili zdrowie; wcześniej umarli. - Siostra Natalia piękne lata swojej młodości spędziła w więzieniu i nie skończyła studiów, po wyjściu z więzienia była prześladowana, nie dostała w rodzinnych stronach pracy. - Brat Władysław pracował ciężko, mimo swojego młodego wieku, radość i zdrowie (reumatyzm) zostały mu odebrane. - Siostra Janina, pragnęła się uczyć, niestety nie spełniła swoich marzeń, pozbawiona radości, pracowała zbyt ciężko jak na jej wiek (choroby kręgosłupa, nerwice). - Siostra Anna, pozbawiona była opieki rodzicielskiej, jako dziecko martwiła się o Tatę, Mamę i Natalię, pozbawiona była radości wieku dziecięcego. - Zofia – pozbawiona możliwości ukończenia szkoły, poniżana, ciężko pracowała, walczyła o utrzymanie ojcowizny, którą podupadłą wróciła Rodzicom (reumatyzm, nerwice). Zofia Karaś Ostatnia strona rękopisu Zofii Karaś Kurier Kowarski dodatek do Gazety Kowarskiej 7 NA NIELUDZKIEJ ZIEMI “Jeśli ja zapomnę o nich, Ty, Boże na niebie, zapomnij o mnie” Adam Mickiewicz W tym numerze prezentujemy fragmenty pamiętnika p. Anny Buchowieckiej – kowarskiej Sybiraczki. Obrazuje on przeżycia p. Ani oraz przemyślenia na temat losu, który spotkał tak wielu niewinnych ludzi. Dzieciństwo Urodziłam się na Podolu w Eleonorówce. Miałam wspaniałych rodziców Stanisława i Marię oraz rodzeństwo: Edwarda, Zygmunta, Bolesława, Władysława, Krystynę i Helenę. Byliśmy wyjątkową, pielęgnującą tradycje religijne i patriotyczne rodziną. Koło naszego domu rosły wysokie konopie, słoneczniki i piękne zboże, wszystko było takie normalne i zdrowe. (...) Bardzo lubiłam zwierzęta: kaczki, koty, kurczęta i małe źrebaczki, które całowałam po pluszowej główce. Miałam oswojoną kawkę, która siedziała mi na ramieniu, chodziłam z nią po bruździe, którą orał mój ojciec. (...) Pamiętam jak dziś, że w Święto Bożego Ciała miałam białą sukienkę, a w dłoniach trzymałam prawdziwą białą lilijkę św. Antoniego. (...) To była moja Ojczyzna, mój dom rodzinny, gdzie byłam kochana i ja wszystkich kochałam. Było to moje dzieciństwo, które trwało tak krótko. Zsyłka Rok 1940, 10 lutego sobota, okrutni sołdaci NKWD w ciągu 10 minut kazali się pakować i władowali nas na sanie. Zima była bardzo sroga, trzymał mocny mróz. Otóż w taki mróz, w taką zimę wywieziono nas na Syberię. Całą moją rodzinę, bliższą i dalszą. O tym, co tam przeżyliśmy, jest już wiadomo, bo dzięki upadkowi reżimu komunistycznego nastały czasy wolności. Wszystko, czego rodzice się dorobili, zostało, cały dobytek gospodarski, ziemia, zabudowania, inwentarz żywy (konie, krowy, źrebaczki, mnóstwo drobiu) i martwy. Nas niewinnych, dlatego że byliśmy Polakami, wywieziono w okrutną tajgę, gdzie nie było żadnych warunków do życia. Ile wycierpiałam niewinnie jako dziecko, tego nie da się opisać. Jako młoda osoba nie zdawałam sobie sprawy z położenia, w jakim się znajdowałam z rodziną. Należy współczuć moim rodzicom, nagle spadły na nich - utrata Ojczyzny, 8 majątku i zesłanie. Przy opuszczaniu domu sołdat chciał mamę zastrzelić, dlatego że chciała zabrać lekarstwo, a dziesięć minut mijało. Krzyczał, że: „Tam wsio połuczisz”. Potraktowano nas jak przestępców, załadowano w wagony towarowe i wywięziono w łagry, gdzie temperatura wynosiła –56 st. C. Wywieziono nas 10 Spaliśmy na pryczach, które zrobili Polacy, na mchu i mech służył jako okrycie. Było pełno pluskiew i komarów. Dokuczał nam straszliwy głód, zimno, wszy, pluskwy, komary, tęsknota, upokorzenie, ślepota. Posiołek był położony w tajdze nad rzeką Łuzą. Była „ławoczka” (sklep), „bania” (łaźnia) i dom, gdzie mieszkali komendant i NKWD – owcy do pilnowania. Barak nie był ogrodzony, nikt i tak nie uciekał, bo ucieczka była niebezpieczna, gdyż bagna wokół były jeszcze straszniejsze niż głód. Do najbliższego posiołka Noszul było 10 km. Wszyscy musieli pracować w lesie przy wyrębie i spławie drewna. Zesłańcy, którzy pracowali i wyrabiali normy, otrzymywali 40 dag chleba, a dożywieńcy (dzieci, starsi) 20 dag chleba dziennie. Był to chleb bardzo czarny i ciężki. 20 dag to była mała kosteczka. Jak mama dzieliła tym chlebem, to się go nie jadło, lecz ssało pod językiem. Do tego „kipiatok” (gotowana woda) i kawałek cukru podobnego do kamienia. Ci, którzy pracowali w lesie, otrzymywali dodatkowo trochę gotowanej zimnej kaszy. Ojciec mój pracował w lesie bardzo ciężko, był wyczerpany, niedożywiony, brakowało mu sił, zapadł na „kurzą ślepotę”. Z lasu wieczorem zesłańcy prowadzili go do baraku. Mama oddawała mu swój „pajok” (przydział), a sama była głodna, żywiła się tym, co nam uszczupliła. Ludzie zaczęli chorować i umierać. Szerzyły się choroby: tyfus, malaria, anemia, świerzb. Pamiętam, jak chorowałam, miałam całe ciało owrzodzone od ugryzień komarów, brudu, zimna. Miałam również świerzb i wszy. Amnestia Pod koniec 1941 r. przybył na posiołek przedstawiciel Wojska Polskiego tworzącego się w ZSSR. Werbował do powstającej armii gen. Andersa. Wówczas ogłoszono amnestię dla Polaków. Po podpisaniu umowy przez gen. Władysława Sikorskiego uzyskaliśmy wolność. Wtedy Polacy postanowili wydostać się z Syberii. Do najbliższej stacji kolejowej było 130 km. Szliśmy pieszo, nie mieliśmy żadnej nadziei ani pomocy. Ludzie po drodze umierali i Rodzina P. Buchowieckiej - Rodzice oraz od lewej na dole ginęli w zaspach. Nocowaliśmy w - Helena, Anna, Krystyna, u góry Bolesław. łaźniach, w których było brudno, ślisko, zimno i wilgotno. Na noc zamylutego, a na miejsce, tj. do Muraszki w kano drzwi i robiło się zupełnie ciemno. Komii ASSR Pryłudzka Obłast dojechaWtedy mdlałam ze strachu i braku poliśmy 8 marca. Rozładowano wagony i wietrza. Czasami jakaś dobra kobieta zlidowieziono nas na posiołek (osadę) 207. towała się i pozwoliła przenocować, w Było to 130 km od Muraszi, w tajdze i zamian moi starsi bracia – Edward i Zygbagnach syberyjskich. Mieszkaliśmy w munt musieli jej narąbać drzewa albo straszliwych warunkach w barakach, z wykopać ziemniaki, które zmarzły i zgniły których jeden pomieścił 100 osób z pięw zmarzlinie. Ona nie mogła sama tego trowymi pryczami, na których się spało i zrobić, bo pracowała od świtu do nocy siedziało, a ogrzewanie stanowiły dwa pieprzy wyrębie drzewa. Do Muraszi doszliśce zrobione z beczek blaszanych – po my z rodziny wszyscy, chociaż brat Włajednej i po drugiej stronie korytarza. dek ledwo szedł. Po całodziennym marszu Kurier Kowarski dodatek do Gazety Kowarskiej Nr 2/2007 z wyczerpania co noc miał wysoką gorączkę. W Muraszi załadowano nas w towarowe wagony, „szałon” (skład) składał się ze stu wagonów. Podróż Podróż trwała nadal w brudzie, głodzie, zimnie i w nieludzkich warunkach. Była wojna, nasz „szałon” jechał jak tory były wolne, jeżeli nie, odstawiano nas na boczne tory, nieraz nawet na trzy dni. Podczas przerw zesłańcy wybiegali za swoją potrzebą, a pociąg ruszał bez ostrzeżenia. Kto silniejszy, zdążył wdrapać się do wagonu. Ja byłam mała, odepchnięto mnie i zostałam na stepie. Wtedy wyskoczyli do mnie Edek i mama. Po trzech dniach dopędziliśmy „szałon” i spotkaliśmy się z resztą rodziny. W tej strasznej, niezapomnianej podróży, która trwała siedem tygodni zmarł mój ojciec Stanisław – 11 listopada 1941r. Bracia przywiązali zwłoki taty do wagonu, aby strażnicy ich nie zobaczyli, ponieważ wszystkie ciała natychmiast były wyrzucane. My - dzieci i mama pragnęliśmy mieć ojca jak najdłużej obok siebie. Niestety, gdy dojechaliśmy do Aktiubińska zabrano ciało niewinnego zesłańca zmarznięte na kość. Dokąd został zabrany, gdzie pochowany, nie wiadomo do dziś, nieludzka ziemia przyjęła te kochane zwłoki. Podczas podróży jeszcze ciężej zachorował brat Władek, miał 14 lat. Mama trzymała go na kolanach. Brat pragnął się wyspowiadać i przyjąć Jezusa. To na ludzki sposób było niemożliwe, jednak dla Boga nie ma niemożliwego. Bóg miłosierny go wysłuchał, choć były to stepy i pustynia. Na tej pustyni znalazł się kapłan, „szałon” akurat był na bocznych torach. Drzwi do naszego wagonu były otwarte. W nich ukazała się postać zawszona, brudna i mizerna. Człowiek ten zapytał: „Czy nie ma tu umierających? Jestem polskim kapłanem katolickim” i pokazał zawszoną stułę. Mama bardzo się ucieszyła i powiedziała, że jej syn jest umierający. Brat pojednał się z Bogiem i był już spokojny, „szałon” ruszył i pojechaliśmy dalej. Do Kazachstanu przyjechaliśmy 1 grudnia 1941r., a brat Władysław zmarł 4 grudnia 1941r. „Mój braciszek pochowany bez krzyża i trumny, Jednak umierając, był bardzo przytomny, Jaka pora roku i gdzie się znajduje Nie wiedział jednak, za co pokutuje.” Do Kazachstanu dojechało 48 osób. Została mama i nas siedmioro, ja byłam najmłodsza. Kołchoz Przywieziono nas do kołchozu im. Kirowa rejon Merke Dżanbułskaja Obłast KSSR. Mieszkaliśmy w kibitce, która na skutek trzęsień ziemi popękała, gdyż była Nr 2/2007 Brat Zygmunt w mundurze armii Andersa. ulepiona z gliny. Bracia gdzieś zdobyli trzy słupy drewniane i podparli nasze mieszkanie, jakoś się trzymało. Kiedyś było tam jedno okno, które teraz było zatkane starymi gazetami i słomą. Kołchoz nasz był pod samymi górami, gdzie można było spotkać nawet 3 – metrowe i dłuższe węże, żółwie i gady. Bałam się tych gadów, bo nigdy takich wstrętnych stworzeń nie widziałam. Z kołchozu w marcu 1942r. brat Zygmunt został powołany do armii Andersa. Przebył szlak bojowy od Palestyny do Tobruku. Walczył pod Monte Casino, gdzie za uratowanie dowódcy, waleczność oraz odwagę został odznaczony wysokim odznaczeniem wojskowym (nie wiem dokładnie, jakie to było odznaczenie). Przebywając za granicami Ojczyzny, utrzymywał z nami stały kontakt korespondencyjny. Od tamtej pory już nigdy nie wrócił do Polski. Brata Edwarda nie powołano do armii Andersa mimo tego, że był starszy, gdyż w tym czasie chorował na tyfus i był nieprzytomny. Kiedy doszedł do siebie, został wcielony do 2. Dywizji Ludowego Wojska Polskiego im. Henryka Dąbrowskiego. Z powodu nieobecności braci stałyśmy się jeszcze bardziej osamotnione, a życie stało się jeszcze trudniejsze. W kołchozie nie było środków do życia, więc po roku pobytu nocą z innymi Polakami uciekliśmy do Sowchozu II Oddzielenie, gdzie mieszkaliśmy do 30 maja 1946 roku. Sowchoz W sowchozie jako 10 - letnia dziewczynka musiałam ciężko, jak na moje możliwości, pracować. Bracia pracowali w kuźni, bo musieli, gdyż byli dorośli, ale nie otrzymywali za to żadnego wynagrodzenia. Ja ze starszą siostrą Heleną właściwie utrzymywałyśmy rodzinę. Zbierałyśmy kłosy, kradłyśmy buraki z „bakszy” (uprawa warzyw). Kłosy i plewy po kombajnach zbierałyśmy ukradkiem. Gdy nas przyłapano, bito „kamczami” (batami). Siostra po tych pobiciach ciężko chorowała na nerwicę. Z buraków mama gotowała melasę, bo nie było cukru. W piecu paliło się „kurajem” (suche krzaki) i krowimi odchodami. Wstawałyśmy bardzo wcześnie i zbierałyśmy odchody po polach. Łajno mieszało się z plewami i suszyło na słońcu. Powstawał w ten sposób opał zwany „kiziakami”. Dzięki temu mama piekła „lepioszki” (placki) w dwóch „skawarotkach” (patelniach), ja rozpalałam ognisko i paliłam bardzo oszczędnie opałem, który zdobyłyśmy razem z siostrą. Najstarsza siostra Krystyna pracowała przy zbiorze kukurydzy. W związku z tym, że kołchoz nie wyrobił się ze zbiórką jesienią, siostra pracowała w polu, gdy była zima, mróz. Nieraz przyniosła kilka kolb kukurydzy, ziarna mełło się na żarnach ręcznych, z uzyskanej mąki mama piekła „lepioszki”. W sowchozie przydzielono nam z siostrą Heleną 4ha buraków nasiennych do nawadniania. Były bardzo wysokie, nie dawałyśmy rady, byłyśmy zbyt małe i drobne. Kopałyśmy rowy ogromnymi „czekmenami” (motykami). Przymierałyśmy z głodu, ciężkiej pracy, upału. W Kazachstanie chorowałam najpierw na straszliwy koklusz. Kaszel najbardziej męczył mnie nocami. Potem zachorowałam na malarię. Ataków choroby dostawałam zawsze o 10.00 rano, gdy był upał, ja drżałam z powodu bardzo wysokiej gorączki. Zatrudniano nas również do innych prac sezonowych: zbieranie „czerepachy” (stonki), wykopów buraków. Żywiliśmy się tym, co kto zdobył, ukradł. Borsukami, jagodami, które rosły w burakach, korzeniami jakiejś rośliny, która rosła na stepach, po której spożyciu kręciło się w głowie. Dziwne, że ten smak i smród czuję do dziś. To zdobywanie w przeróżny sposób pożywienia pozwoliło wielu wygnańcom wrócić do ukochanej Ojczyzny. Polska Do Polski wróciliśmy 19 czerwca 1946r. Po przekroczeniu granicy, w Tarnowie tułacze wyszli z towarowych wagonów i całowali naszą ukochaną ziemię. Czy nadrobiłam to dzieciństwo, czy tak bardzo się śmiałam? Nie! Znów ciężko pracowałam, nadrabiałam zaległości szkolne. Pracowałam u rodziców szkolnego kolegi jesienią w zimnej stodole, żeby mi pożyczył książkę, której nie miałam, a bardzo pragnęłam. Życie sprzed zsyłki już nigdy nie zawitało w nasze progi. Okrutne przeżycia oraz utrata najbliższych na zawsze wyryły swe piętno w naszych okaleczonych duszach. Kurier Kowarski dodatek do Gazety Kowarskiej Anna Buchowiecka 9 7 WŚRÓD NOCNEJ CISZY NA POŁUDNIU UKRAINY Monika Łoboda, znana nam już ze stron KK tym razem pisze wzruszającą i niezwykle ciepłą korespondencję z Ukrainy. Teraz tam przyszło jej zmagać się z trudami życia niewidomych dzieci. Poniższa historia nie dotyczy codzienności Moniki. To raczej jej krótkie Świąteczne oderwanie od rzeczywistości, którą mamy nadzieję jeszcze na łamach KK Państwu pokazać. Rano, w poniedziałek – Boże Narodzenie - wstałam o 6:00 i pojechałam z Księdzem i ze znajomą siostrą elżbietanką na wieś. To jakieś 60 km drogi. Przede mną był tylko ukraiński bezkres, czasem nic tylko czarna ziemia... Wschód słońca dopiero odżywał, kiedy my już byliśmy w połowie drogi z Mszą Świętą... Ksiądz jak to misjonarz, oddany ludziom. Taki zwyczajny, bez zauważenia. W starym, zimnym Kościółku wiejskim już czekały babiny. Ksiądz wyspowiadał kilka staruszek, a potem była Msza Św. Czas ten miał w sobie jakiś niepowtarzalny klimat. Uczestnicząc w Eucharystii, zatapiałam się w tę atmosferę, w śpiew ukraińsko – rosyjski. Po Mszy Świętej pewna pani w chustce na głowie zaprosiła nas na śniadanie do chaty... A w chacie zapach typowo wiejski. Przyszli „babuszka”, „dieduszka” i przyszedł też gospodarz. I było śniadanie. Obfite, ociekające tłuszczem. Tak jest na Ukrainie, gdzie ludzi cechuje wielka gościnność. Potem pojechaliśmy do następnej wsi. Tam miała być Msza Święta w chałupie. I tak też było. Weszłam do chaty, gdzie od progu było czuć starością, pleśnią i kuchnią. W progu stała babina ze spuszczonym wzrokiem i powolnym ruchem ręki zapraszała nas do środka. Przeszłam do pokoju, gdzie w fotelu prawie leżała staruszka. Kiedy przyszliśmy, właśnie zaczęła coś śpiewać o Narodzonym Jezusie – po polsku. Bardzo niewyraźnie, bo nie miała zę- bów, ale to nie było istotne. Ważny był nastrój, który dzięki temu stworzyła. W kuchence, a może to był przedpokój, na stoliku, pod ścianą Ksiądz stworzył ołtarz. Ampułki, kielich, krzyżyk, dwie świeczki, każda inna... I nagle okazało się, że zapomniał wziąć z poprzedniej wioski Mszału. Zrobiło się lekkie zamieszanie, gdy ja nagle wyciągnęłam... Polski OREMUS. W zimnym kociele. Księdzu zaiskrzyły oczy z radości. Siostrze też. Uradowałam się, myśląc, że Mszę Świętą „miałam” w kieszeni. Wiem, że tak Bóg działa. Msza Św. była rosyjsko – polska. Miałam dwa czytania, psalmy. Kot łasił się do Księdza. Staruszka pochrząkiwała. Dochodziła do niej siostra i mówiła od czasu do czasu, że jest teraz Msza Św., a druga babina, chyba jej córka, siedziała tuż obok ołtarzyka, obok EUCHARYSTII... To było niezwykle wzruszające. Nadszedł czas Komunii świętej. Ksiądz Babina obok oltarza. podszedł z Panem Jezusem do staruszki bez zębów, siostra pobiegła zaraz za nim z kubkiem wody, aby staruszka mogła spokojnie przełknąć i przyjąć Jezusa do serca. Słyszałam tylko – „kuszajtie” (jedzcie). Po Mszy Św. usiadłam obok staruszki. Na ścianie wisiał ołtarzyk z obrazków, figurki i krzyża. Staruszka znowu zaczęła śpiewać coś po polsku.... To mnie ujęło. Za chwilę przyszli Ksiądz, siostra i ta druga babina. Nagle męski głos rozpoczął polską kolędę: „Wśród nocnej ciszy...”. Nieoczekiwanie zobaczyliśmy, że staruszka, która już miała nie żyć od roku (diagnoza lekarzy), śpiewała razem z nami. Skończyliśmy pierwszą zwrotkę i miał to być już koniec. Ale staruszka nagle prawie niezrozumiałymi słowami zaczęła śpiewać drugą... wtedy razem zaczęliśmy ciągnąć dalej, jeszcze głośniej. Siostra była tym bardzo poruszona... A babina, cała we łzach, pochylała się nad swoją siostrą. Chwile wzruszające. Kolęda polska na kresach wschodnich brzmiała w sercach każdego tutaj. Ksiądz wziął staruszkę za rękę i trzymał podczas śpiewania... Pocałowałam ją z miłością delikatnie w czoło. Siostra także ucałowała ją jak matkę. Myślę, że otrzymałam wiele z tego Święta Narodzenia Jezusa, każde święto niesie ze sobą dobry czas. Łzę uroniłam już w samochodzie, kiedy mówiliśmy wspólnie różaniec w drodze powrotnej... Tekst i zdjęcia: Monika Łoboda FOTOZAGADKA nr 7 Kiedy zostało zrobione zdjęcie i absolwentów której z kowarskich szkół przedstawia? Kierujemy także pytanie: „Gdzie są chłopcy z tamtych lat?” Redakcja KK zainteresowana jest Waszymi losami. Napiszcie. Odpowiedzi prosimy przesyłać na adres: Stowarzyszenie Miłośników Kowar, ul. Górnicza 1, Kowary lub pocztą internetową: [email protected] 10 Kurier Kowarski dodatek do Gazety Kowarskiej Nr 2/2007 WOKÓŁ SZKOŁY Wywiad z Dyrektorem Zespołu Szkół Ogólnokształcących w Kowarach, Panią Grażyną Krakowiak Pani Dyrektor, słyszałem o sukcesie Alisy Mościckiej, uczennicy kowarskiego liceum w Olimpiadzie Języka Rosyjskiego. To chyba duża radość dla Dyrektora? Oczywiście, to wielka radość i duży sukces uczennicy i opiekującej się nią p. mgr Anny Chitro, zważywszy, że języka rosyjskiego nie uczymy już w szkole, a kółko językowe działa dopiero od tego roku. Alisa zajęła pierwsze miejsce w olimpiadzie okręgowej, pokonując uczniów z renomowanych liceów wrocławskich i awansowała do olimpiady centralnej. W kwietniu jedzie do Warszawy, by zmagać się z konkurentami z całej Polski. Ale w kowarskim liceum jest przecież więcej utalentowanej młodzieży… To prawda. Czwórce z nich Starosta Jeleniogórski Pan Jacek Włodyga przyznał ufundowane przez siebie stypendia. W dniu 19 lutego w hotelu „Merkury” w Jeleniej Górze odbyła się uroczystość, na której uczennice naszego liceum Dagmara Zakrzewska, Anna Siek, Daria Gadzina i Marta Kaczmarek odebrały listy gratulacyjne. Na uroczystość zaproszono też Alisę Mościcką i p. Annę Chitro. Pan Starosta wręczył im listy gratulacyjne i pamiątkowe albumy. Powiedział, że cieszy się bardzo z tego sukcesu. A ja chciałabym serdecznie pogratulować uczennicom i ich rodzicom. Czy w Liceum Ogólnokształcącym w Kowarach opiekujecie się uczniami zdolnymi? Tak. Od dwóch lat mamy Zespół zadaniowy, który opiekuje się uczniami zdolnymi i to nie tylko w LO, ale także w Gimnazjum, gdyż jesteśmy Zespołem Szkół Ogólnokształcących. Zależy nam bardzo, by już w Gimnazjum stworzyć uczniom odpowiednie warunki do rozwoju, tak, by wychować sobie przyszłych licealistów. Niestety muszę przyznać, że spora liczba młodych ludzi szuka szczęścia w szkołach ponadgimnazjalnych w Jeleniej Górze, co nas bardzo martwi. Co jest przyczyną takiego zjawiska? Przyczyna jest złożona. Zarówno młodzież, jak i ich rodzice sądzą, że tam znajdą lepsze warunki rozwoju. Zdaję sobie sprawę, że trudno jest nam konkurować z renomowanymi liceami miejskimi, ale my też od lat staramy się, by warunki u nas były jak najlepsze. Modernizujemy bazę szkoły. Wymiana okien, wymiana instalacji C.O. i elektrycznej, drenaż wokół szkoły, nowy dach, to tylko największe działania, a zrobiliśmy dużo więcej. Od Nr 2/2007 pięciu lat nie miałam urlopu, bo w szkole trwa ustawiczny remont. Niestety w tym roku nie udało mi się pozyskać żadnych środków na większe zadanie. Mam jeszcze wiele planów i myślę, że uda mi się przekonać do nich nie tylko Starostwo Powiatowe, ale także Urząd Miejski. Nie zapominam też o bazie dydaktycznej. Jak tylko Ministerstwo upora się z przetargami na sprzęt komputerowy, dostaniemy kolejną, nową pracownię. Mamy już nowoczesny sprzęt multimedialny i stale dokupujemy pomoce do poszczególnych przedmiotów. Szkoła pracuje na nowoczesnych programach komputerowych. Eksperymentujemy z dziennikiem elektronicznym. Plan lekcji i zastępstwa można znaleźć w Internecie. Posiadamy stronę internetową, gdzie każdy znajdzie coś dla siebie (www.zso-kowary.pl). Do tego kadra nauczycielska, która pracuje z dużym zaangażowaniem, poświęcając młodzieży swój wolny czas. Nauczyciele systematycznie biorą udział w różnych formach doskonalenia. Inną przyczyną jest też chęć wyrwania się do miasta, osiągnięcie większej samodzielności, zmiana środowiska. Staram się to zrozumieć, ale jest mi bardzo żal. Tym bardziej, że jesteśmy niewielkim liceum i możemy zaopiekować się każdym uczniem, znamy dobrze jego możliwości, problemy, uczeń nie jest u nas anonimowy. Mogę też powiedzieć, że wielu uczniów z Jeleniej Góry, którzy nie unieśli stresu i presji, przyszło do nas i znalazło tu swoje miejsce, kończąc szkołę z sukcesem, a teraz kontynuują naukę na studiach wyższych. Każdy uczeń, który chciał się uczyć, dostał się na studia. Wielu naszych absolwentów jest teraz lekarzami, prawnikami, nauczycielami, artystami……i wszyscy bardzo ciepło wspominają szkołę i wielu z nich utrzymuje z nami stały kontakt. Co robicie, by przeciwdziałać temu zjawisku? Jak już wcześniej wspominałam, rozwijamy bazę dydaktyczną, prowadzimy akcję promocyjną, ale też wprowadzamy innowacje w procesie dydaktycznym. Wydajemy też folder informacyjny. Opisujemy ciekawe wydarzenia z życia szkoły na stronie internetowej. Spotykamy się z młodzieżą okolicznych Gimnazjów. Na czym polegają wprowadzone w szkole innowacje? Celem innowacji jest stworzenie jak najlepszych warunków do zdobywania wiedzy i umiejętności w poszczególnych dziedzinach na poziomie podstawowym i rozszerzonym, przygotowanie uczniów do nowego systemu egzaminacyjnego, świadomego wyboru kierunków studiów, uatrakcyjnienie nauczania. Innowacja powstała w wyniku prac zespołu promocji szkoły i opiera się na wnioskach z obserwacji, pogłębionych o analizę doświadczeń wyróżniających się szkół wrocławskich. W oparciu o ramowy plan nauczania liceum ogólnokształcącego, utworzyliśmy klasy, w których młodzież może rozwijać swoje zainteresowania humanistyczne (klasa europejska), przyrodnicze (klasa ekologiczno-turystyczna, a obecnie przyrodnicza), czy informatyczne (klasa informatyczno-medialna). W klasie europejskiej wprowadziliśmy nauczanie filozofii, jako przedmiotu o szczególnym znaczeniu poznawczym. Nasi uczniowie startowali w Olimpiadzie Filozoficznej na poziomie okręgowym. Języki obce są nauczane w grupach międzyoddziałowych o wyrównanym poziomie. Nowością jest też prowadzenie warsztatów przedmiotowych, na które otrzymaliśmy dodatkowe fundusze ze Starostwa Powiatowego. Co chciałaby Pani powiedzieć rodzicom? Przede wszystkim chciałabym im powiedzieć, że choć Liceum Ogólnokształcące mieści się w tym samym budynku co Gimnazjum, to jest to całkiem inna szkoła i nauczyciele pracują odmiennymi metodami. Stawiają wysokie wymagania i pracują indywidualnie z tymi, którzy chcą rozwijać swoje zainteresowania. Wszyscy ci, którzy przyszli tu po wiedzę, osiągają bardzo dobre wyniki i bez problemów dostają się na wybrane kierunki studiów. Mamy wśród naszych uczniów stypendystów Prezesa Rady Ministrów i Starosty Jeleniogórskiego. Chciałabym też, by rodzice wyrabiali sobie opinię o szkole na podstawie własnych obserwacji i osobistych kontaktów ze szkołą, by przyjrzeli się naszej ofercie i ją rzetelnie ocenili, a potem umiejętnie pomogli swoim dzieciom w podjęciu decyzji o wyborze szkoły. Warto też wziąć pod uwagę konieczność dojazdów. Dzieci wracają późnym popołudniem, są zmęczone, a muszą przygotować się na dzień następny. W liceum jest bardzo dużo nauki, więc może lepiej zamiast w autobusie, spędzić ten czas nad podręcznikiem. Tym bardziej, że jesteśmy w stanie zapewnić im taki sam poziom nauki. Czekamy na Was w szkole na ul. Szkolnej! Dziękuję za rozmowę. Jerzy Chitro Kurier Kowarski dodatek do Gazety Kowarskiej 11 7 WOKÓŁ SZKOŁY AUTORYTET PILNIE POSZUKIWANY byli święci za życia, a umieszczenie ich w panteonie wielkich przyjęliby z zażenowaniem i wzruszeniem ramion. Ta uwaga nie dotyczy oczywiście tych, którzy stawiali te pomniki sobie samym – różnych Stalinów, Fidelów, Kim Ir Senów czy Husejnów – ich pomniki runęły lub runą, bo to były fałszywe autorytety. Żyjemy w dobie obalania autorytetów. W historii literatury proces taki nazywany był „antybrązownictwem”, a zapoczątkował go znany już w dobie Młodej Polski najlepszy ginekolog wśród felietonistów, pan Tadeusz Żeleński-Boy. Pisał wtedy o Mickiewiczu (że kochanek to nasz wieszcz miał więcej niż dzieł, które spłodził; że zamiast w powstaniu listopadowym wolał hulać w dworkach Wielkopolski, a epizod z Towiańskim stawia jego zdrowie psychiczne pod dużym znakiem zapytania) i nie pozostawił na nim suchej niteczki. Pałeczkę po nim przejął troszeczkę później znany prowokator Gombrowicz (ten sam, którego obecny pan minister niezbyt lubi, co widać po kanonie lektur proponowanych przez MEN), który wziął na widelec Henryka Sienkiewicza (którego z kolei minister ceni, szanuje i poleca do lektury obowiązkowej). Według niego autor „Trylogii” pisał gnioty, plótł trzy po trzy i na historii nie znał się zupełnie (nie mówiąc już o psychologii bohaterów, którzy byli płascy jak modelka na wybiegu). Dorównuje im w tej wiwisekcji autorytetów współczesny Janusz Głowacki (m.in. scenarzysta słynnego „Rejsu”), który w książce „Z głowy” rozprawia się przede wszystkim z własną legendą (a może ją tworzy?). I przykłady mógłbym mnożyć, www.bulledereve.org Pytanie o autorytet w czasach, gdy najważniejsze wydaje się pojęcie wolności, pojmowane przy tym często jako całkowita dowolność, wydaje się dość ryzykowne. Wszak nikt z nas nie przepada za szefem, który każe to czy tamto; wielu z nas nie znosi przestrzegania prawa, bo uważa, że jest ono jedynie ograniczeniem naszych możliwości. Nie przepadamy też za Kościołem, gdy wskazuje nam, co jest dobre, a co złe; z odrazą wspominamy szkołę z jej zasadami, regulaminami, wymaganiami. Każdy z nas, przyłapany czy to przez sumienie czy instytucję, gdzieś w głębi duszy uważa, że nic się nie stało albo „ja i tak swoje wiem”. Uciekamy od wszelkich autorytetów, no może z wyjątkiem autorytetu mediów, które uwielbiają ukrywać swoje własne intencje, poglądy czy po prostu interesy za maską obiektywizmu, dobra powszechnego, misji dziennikarskiej. Tak zawoalowany autorytet jest dla nas do przełknięcia i strasznie się obruszamy, gdy ktoś udowodni nam, jak daliśmy się przez tych czy tamtych nabić w butelkę. Podejmujemy wówczas dramatyczną decyzję, że tego programu już nigdy nie obejrzymy, że tej gazety już nigdy nie kupimy. I tak do następnego razu. A autorytety? Zaklęte w monumentalnych pomnikach, uwięzione na kartach książek i encyklopedii, zapisane na zatartych tablicach z nazwami ulic i instytucji czekają, aż ktoś łaskawie, przy jakiejś tam rocznicy, okazji, święcie i artykule przypomni sobie, że byli i żyli, że mieli swoje wielkie i codzienne dni, że kochali i nienawidzili, że tu mieszkali. I pewnie przemilczy, że popełniali też błędy, że nie ale przecież rzecz ma być o autorytecie. W tej samej dobie niezwykle trudno o autorytet. Jak trudno, przekonałem się w trakcie poszukiwań kandydata na patrona naszego kowarskiego liceum. Zróbmy krótki przegląd kandydatów, przytaczając głosy oponentów i krytyków (nonszalancko nie przyznam się, z którymi z nich się zgadzam, a z którymi nie!). Żeromski – rozwiódł się z żoną i porzucił Kościół katolicki; Norwid – nieudacznik, nie potrafił ani porządnie się ożenić, ani zadbać o swoją karierę (przypomnijmy tylko, że sława przyszła dopiero po śmierci, gdy opuszczony przez wszystkich zmarł w przytułku dla bezdomnych - jaki to wzór dla młodych i dynamicznych?); Kopernik – ksiądz (czyli klerykalizm!), Polak tylko w połowie, a przy tym jego imię nosi loża masońska w Paryżu (sic!), Piłsudski – członek partii lewicowych („Narodnaja Wola” i PPS), we współczesnych kategoriach terrorysta, dokonał zamachu stanu w 1926r., był też na bakier z Kościołem katolickim, który wzbraniał się przed pochowaniem go na Wawelu; Słowacki – a ta bezprzykładna krytyka Watykanu, a ten prawie że bluźnierczy wierszyk „Przy kościółku”? Wyspiański – wystarczy tylko przypomnieć, na jaką to wstydliwą chorobę twórca zmarł, a już wiemy, że wzorem osobowym dla młodzieży być nie może. Sięgnijmy może do przykładów odrobinę wcześniejszych. Tuwim, Słonimski, Brzechwa nie mają szans z powodów swego pochodzenia i popełnienia kilku utworów ku czci Bieruta czy Stalina; Miłosz wiadomo – nim uciekł na emigrację, był tam attache kulturalnym i firmował osiągnięcia ustroju, gdy ten bezwzględnie wycinał resztki opozycji i AK. Zmarły niedawno Kapuściński zostanie oskarżony o to, że w młodości wspierał m.in. budowę Nowej Huty (dostał za to nawet Złoty Krzyż Zasługi), a w Ameryce Południowej prowadził warsztaty dla młodych lewicowych dziennikarzy, a o Andrzeju Szczypiorskim zapomnijmy od razu, bo jak się okazało w programie „Errata do biografii” był nie tylko TW, ale donosił nawet na swojego własnego ojca (kiedy był już sławny, to samo zrobił jego własny syn, donosząc na niego!). Stanisława Lema oskarży się o ateizm, a Kuronia, że zakładał Czerwone Harcerstwo i miał złe intencje w stosunku do prawdziwej „Solidarności”. Mógłbym tak jeszcze długo, bo tropienie ludzkich potknięć i błędów wychodzi nam Polakom świetnie. Niedługo ten proceder doprowadzi do sytuacji, że patronem wszystkich placów, ulic i szkół będzie Jan Paweł II (autorytet dla mnie niepodważalny!!!) i Anonim, ale nie Gall. Ten wszak był obcokrajowcem. I nie lzia! Jarosław Kotliński 12 Kurier Kowarski dodatek do Gazety Kowarskiej Nr 2/2007 BOSYM OKIEM TELEWIZOR W ROLCE Nr 2/2007 nową gazetę, po prostu załadujemy treść najnowszego wydania na posiadaną już “kartkę”. Nawet najgrubsze książki przyszłości - czy wręcz całe biblioteki także będą składały się z pojedynczych kartek e-papieru. Koniec z telewizorami; wystarczy na ścianie położyć tapetę z e–papieru do prezentacji filmu i programów telewizyjnych. Nietrudno domyślić się, jak będą wyglądały foldery reklamowe i wizytówki. Produkcja elektronicznego papieru spowoduje zmniejszenie zapotrzebowania na zwykły papier. Dzięki temu nie tylko uratujemy lasy, ale przede wszystkim możliwe będzie odbudowywanie bioróżnorodności ekosystemów, których naruszenie jest przyczyną wymierania wielu gatunków roślin i zwierząt oraz zmian klimatycznych. Ograniczy objętość gazet i bibliotek. Ograniczy zużycie energii do ich produkcji, kolportażu i utylizacji. To zalety. Natomiast oczywistą wadą tej nowej technologii jest nieunikniony wzrost chaosu informacyjnego. Kraje wysoko rozwinięte od dwudziestu lat modernizują swoje systemy edukacyjne, aby uczniowie radzili sobie z tym narastającym szumem informacyjnym. Może ktoś odpowiedzialny za edukację w naszym kraju zauważy wreszcie, że szkoła już dawno straciła monopol na dostarczanie uczniom informacji i dzisiaj powinna zająć się przede wszystkim uczeniem jej krytycznej oceny i stosowania? Proszę nie szukać e-gazet już jutro w kioskach. Produkowany obecnie e-papier jest bardzo drogi i podobno bardzo brzydki (jakiś taki szary). Ale to ma się zmienić w ciągu dziesięciu lat. Wielkie koncerny (Philips, Sharp, itp.) już przygotowują się technicznie i marketingowo do wprowadzenia produktów z e-papieru na rynek. Ekologizm stara się nam wmówić, że nowoczesność jest możliwa tylko za cenę klimatycznej katastrofy. Jego wyznawcy starają się ją opóźnić, przymocowując się linami do drzew przeznaczonych do ścięcia lub do łańcuchów kotwicznych statków przewożących odpady radioaktywne. Ich ideałem jest Ziemia pozbawiona całkowicie przemysłu i ludzie uwolnieni od osiągnięć techniki. Niewykluczone, że uda im się zrealizować tę ideę w naszym biednym kraju. Już udowodniliśmy, że nie potrafimy budować autostrad i nie inwestujemy w rozwój nowoczesnych technologii. Jesteśmy też przyzwyczajeni do znoszenia nieskutecznych, niekończących się reform społecznych. Teraz wystarczy, aby władzę w kraju przejęła jakaś partia filoekologiczna, która wynegocjuje w UE utworzenie w Polsce specjalnej strefy ochronnej. Zamiast trudzić się unowocześnianiem przemysłu, spokojnie go zlikwidujemy. Resztki dziurawych dróg zamienimy na szlaki turystyczne i zamieszkamy w ekologicznych skansenach. Zamiast uprawiać zboża, będziemy obserwować, jak się rozrasta puszcza i wilgotnieją mokradła. Nasze dzieci wyjadą do pracy w innych krajach, a kiedy nasze wnuki przyjadą odwiedzić nas w naszych ekologicznych, zdrowych, jodłowych szałasach, poczęstują nas chrupkami, w których, jako dodatek, znajdziemy zwinięty w rolkę telewizorek z e-papieru. Adam Walesiak [email protected] KRZYSZTOF SZABLICKI Zwolennicy drobiazgowej segregacji śmieci i fani wiatrowych elektrowni gniewają się, że w moim ostatnim felietonie zbyt surowo i bez szacunku napisałem o pomysłach ekologów na ratowanie przyrody przed zagładą. Jestem uparty, więc nie zmienię zdania, że postępu technologicznego zatrzymać się nie da a jedyną skuteczną metodą uratowania ekosfery jest zaufanie technologii. Jednym ze skutków tego rozwoju jest coraz większa konsumpcja papieru. Papier wytwarzany jest z drewna, a drewno z drzewa. Drzewo się ścina, tnie i obrabia, zużywając ogromne ilości elektryczności i wody, o której braku już miałem przyjemność wcześniej napisać. Ginie las, czyli masa zielona, która usuwa produkowany przez nas dwutlenek węgla, a w zamian zaopatruje nas w tlen. Produkując coraz więcej książek, czasopism i innych artykułów papierniczych, mamy coraz bardziej zatrute powietrze. Wykorzystanie makulatury do produkcji papieru niewiele zmienia, bo wymaga większego zużycia wody i energii elektrycznej, niż produkcja z drzewa. Działacze ruchów ekologicznych proponują następujące rozwiązanie tego problemu: należy ograniczyć niszczenie lasu, produkując mniej papieru. Informują nas o tym pomyśle, drukując biuletyny i ogromne ilości ulotek. O plastikowych substytutach papieru też wyrażają się z pogardą, bo plastik to tworzywo sztuczne, czyli wróg! No i proszę, jak łatwo pomylić wroga z przyjacielem; teraz okazuje się, że ten wróg posiada skuteczny sposób na powstrzymanie dewastacji lasów. To lekarstwo nazywa się e-papier. Grupa badawcza w Xerox Research opracowała we współpracy z firmą 3M “elektroniczny papier”. Jest on pokryty mikroskopijnej wielkości blaszkami, w których mieszczą się: oleisty płyn i kuleczki z pigmentem oraz linie przenoszące prąd. Przenoszenie lub usuwanie kolorowych atramentów w wyznaczonych punktach następuje pod wpływem impulsów elektrycznych. W ten sposób pojawia się lub znika tekst lub obraz. Elektroniczny papier nie musi być stale podłączony do sieci. Zakodowane dyspozycje utrzymują w nim nadany stan do czasu, aż zostaną ewentualnie przekazane nowe sygnały. Dzięki temu wynalazkowi w ciągu najbliższych lat rozpocznie się masowa produkcja elastycznych, zwijalnych ekranów telewizyjnych oraz rolowanych, cienkich jak papier wyświetlaczy komputerowych. Będziemy czytać jednostronicowe gazety, które będą mogły łączyć się z Internetem i wyświetlać filmy. Co więcej, taki nośnik będzie długowieczny - zamiast kupować Tymczasem umieszczają produkcję starzejących się technologii (ekrany LCD) w takich biednych krajach, jak Polska, które nie liczą się w wyścigu myśli technologicznej. Budując przez ostanie lata nowy system polityczny i społeczny, zapomnieliśmy bowiem, że najskuteczniejszym narzędziem rozwoju jest rozwój nauki, czego najlepszym przykładem jest Finlandia. Kurier Kowarski dodatek do Gazety Kowarskiej 13 7
Podobne dokumenty
Kurier Kowarski 2006 - Stowarzyszenie Miłośników Kowar
Państwo energię na jesienne i zimowe dni. Tymczasem my na jesienne coraz dłuższe wieczory polecamy lekturę naszego kwartalnika. W Kronice SMK prezentujemy aktualne wydarzenia kulturalne, a w ostatn...
Bardziej szczegółowo