ślepiec wersja do czytania

Transkrypt

ślepiec wersja do czytania
Remigiusz Koczy
Ślepiec
Stare mury domów, o które się opierał oraz wyŜłobienia pod stopami od
wczorajszego popołudnia nie zmieniły swych miejsc zamieszkania. Z wyuczoną precyzją
Bartymeusz podąŜał ku celowi swej codziennej wędrówki, powłócząc ocięŜale bosymi
stopami po nierównościach ulicy. Odłubanym z kory kijem badał zachowawczo teren
przed sobą, by nie potknąć się o coś, czego tam być nie powinno. W drugiej dłoni ściskał
gliniany kubek - obraz swego losu.
Czuł w sobie niepojęte poruszenie, które wibrowało swoistym niepokojem wielkich
chwil. Tłamsząc je nieporadnie myślał o tym, co niegdyś wpływało na wzmoŜone bicie
jego serca, a teraz pozostawało jedynie mglistym, bezkształtnym juŜ wspomnieniem - jak
wieki - dawno przeŜytych wzruszeń. Cudowne krajobrazy, piękne kobiety, nawet widok
latryny zamazywał się brakiem doświadczeń barw, zarysu kształtów, subtelności cieni.
Jego szeroko otwarte oczy usiłowały przebić się przez zbitą powałę absolutnej ciemności,
nie mogąc juŜ pojmować czym jest biel, czerwień czy błękit. Wszystko, co mu pozostało,
to widzieć dotykiem wyczulonych dłoni, odszukujących znajome wybrzuszenia
miedziaków, które zamieniał na smak chleba a i czasem wędzonej ryby. Po to właśnie
zmierzał ku głównemu traktowi prowadzącemu podróŜnych w granice miasta Jerycho.
Tam było miejsce jego Ŝebraczej pracy, by móc jeść i marnie egzystować.
Do jego uszu dolatywał wzmoŜony gwar rozmów pochodzących ze zbliŜającego się
traktu, ale serce na nowo ściskał ból, który gniótł go ze zdwojoną siłą. Niczym rzymskie
miecze przeszywała go ludzka bezduszność - haniebna obojętność na los tego, który
nazywany jest bliźnim. Bartymeusz nie był sam przeciskającym się w tłumie poprzez swe
własne sprawy, troski i interesy, a jakŜe to właśnie czyniło go samotnym. Jedynie tacy
jak on sam mogli go rozumieć. Pośród nich był w swej własnej gromadzie tychŜe samych
trosk - czasem samoistnie wyolbrzymiających się lub zupełnie tracących na znaczeniu.
Tylko z nimi mógł rozmawiać jak równy z równym. Ci wszyscy dookoła, wielcy i
bezkształtni, przetaczający się ponad jego skuloną na ziemi postacią, jakby lubowali się
w trącaniu go i obsypywaniu przydroŜnym kurzem twarzy zarośniętej długą brodą. Był
on tylko ofiarą, niegodną dłuŜszego przyjrzenia, nie wspomniawszy juŜ o jakimkolwiek
zainteresowaniu. Mógł być jedynie wdzięczny niskim pokłonem tym nielicznym, którym
zbywały drobne monety w udrapowanych tunikach i przepełnionych trzosach.
Owe poruszenie, którego bezskutecznie usiłował się pozbyć, wypływało jednak
spomiędzy tych, których miał prawo nienawidzić, a którzy swą ciekawością, a nierzadko
próŜnością języków roznosili to, co było w monotonii codzienności cenne - waŜne
wieści. Bartymeusz wytęŜał słuch chłonąc wszystko, czym coraz bardziej, niczym przy
nadciągającej burzy, huczało miasto. Nowiny brzmiały jak baśń, wręcz niezrozumiale,
przywodząc na pamięć stare zwoje opowiadające niezwykłe historie o rozstępującym się
morzu, ognistym krzewie, czy kilkudniowym mieszkańcu wielkiej ryby. Mówiono o
Proroku rozmnaŜającym chleby, głoszącym prawdziwą mądrość, nie znoszącym
kompromisów i miłującym lud ponad wszystko, ponad granice Ŝycia i śmierci. O tym
Bartymeusz bał się myśleć, by nie płoszyć tej myśli nazbyt wyraźnymi słowami: On
leczył chromych, zabierał gorączki, wskrzeszał nawet umarłych i przywracał wzrok!
Nawet człowiekowi, który nigdy nic nie widział, potrafił dać normalny wzrok! Iskierka
nadziei w jego ciemnościach. Iskierka, w którą chciał dmuchać z całych sił, by mogła się
rozpalić w wielki ogień rozświetlający wszechświat dookoła. Tylko jak tego dokonać?
Jak sprawić, by nie zgasła? Jak trafić do Niego - tego nie wiedział.
Przysiadł przy duŜym kamieniu, o który mógł oprzeć swe plecy. Poprawił wytarty
ze starości płaszcz tak, by osłonił go przed przypiekającymi promieniami słońca.
Wystawił przed siebie kubek, by nienachalnie prosić co jakiś czas o jałmuŜnę. Swe
pragnienia wzniósł zaś gdzieś ponad siebie, wysoko, poddając je osądowi Tego, który od
zawsze zna najskrytsze wnętrza kaŜdego serca. Bez wyjątku kaŜdego!...
Jego ukryte westchnienia doleciały nieba.
Tłum na drodze jakby z sekundy na sekundę gęstniał, wzbijając coraz większy
tuman kurzu, który z wrodzoną sobie natarczywością wciskał się w nozdrza, między zęby
i draŜnił ślepe oczy. Gwar coraz częstszych słów powoli przemieniał się w jednostajny
pomruk, podobny wodospadom. Spomiędzy tego zgiełku do świadomości Ŝebraka
przedzierało się potęgując to, czego pragnął, o czym jeszcze przed chwilą bał się myśleć,
a jedynie śnił na jawie - imię Proroka. Tłum przekazywał z ust do ust: Jezus Nazarejczyk
jest, Jezus Nazarejczyk!...
Coraz większy tumult. Spychało się na niego coraz większe mrowie. Powoli rosła
fala ludzka, niczym kręgi wody po wrzuconym kamieniu - zewsząd głosy, tupot nóg i
nieznośny kurz. Ktoś na niego nadepnął, ale nie to było istotne, nie to najwaŜniejsze.
Serce w nim łomotało jak oszalałe. Ten Jezus o którym słyszał, Ŝe daje wzrok, był coraz
bliŜej, ledwo kilka kroków, tak blisko, Ŝe czuł go całym sobą. WciąŜ widział tylko
ciemność absolutną, nieprzeniknioną i tę iskierkę rozpalającą się, tryskającą Ŝarem i
eksplozją ognia.
- Synu Dawida, Jezusie, zlituj się nade mną! - zakrzyknął ile miał sił i powietrza w
płucach. Chciał przebić się przez ten tłum, rozbić ich, przegonić, Ŝeby tylko stanąć przed
Nim.
- Milcz ślepcze - ktoś dźgnął go czymś twardym między Ŝebra.
- Nie przeszkadzaj Mistrzowi - zawtórował ktoś inny.
- Co wrzeszczysz - dołączył się trzeci skrzekliwym głosem. - Ogłuchnąć tu moŜna,
jak pragnę zdrowia.
I to nie było istotne. On walczył o przetrwanie, o Ŝycie. A Nauczyciel rozdawał
Ŝycie - za darmo. On miał litość, miał miłosierdzie, miał miłość! Tylko musiał go
usłyszeć - ślepego Ŝebraka. Zebrał siły i nie zwaŜając na nic, nabrał powietrza w płuca.
Mocniej, jakby w ostatniej chwili swojego istnienia wrzasnął:
- Synu Dawida, zlituj się nade mną!...
Znów coś zafalowało, ktoś poraz kolejny trącił go, ale bez wątpienia nastąpiła jakaś
zmiana. Pośród wielu odezwał jakiś ciepły, inny głos, ale ślepiec nie zrozumiał.
Kilka głosów ponownie zwróciło się ku niemu, lecz juŜ inaczej, mając czyjeś
przyzwolenie:
- Ośmiel się...
- No, podnieś się, woła cię!
Bartymeusz spręŜył się jak do skoku. Serce waliło niczym oszalałe, był
podniecony do granic. Rzucił wytarty płaszcz na kamień i poderwał się na równe nogi.
Trzęsąc się podszedł do Jezusa.
- Co chcesz, abym ci uczynił? - usłyszał tak blisko siebie, Ŝe niemal odskoczył.
Głos jednak był jak ciepłe słońce w mroźny dzień, wyczekiwany, otulający dobrocią. Coś
łapało go za krtań tak, Ŝe trudno mu było cokolwiek z siebie wydusić. Wszystko, czego
pragnął wypełniło się, a chciał uwolnienia z mroku. Jego modlitwa teraz została
wysłuchana - mógł prosić...
- Rabbuni, Ŝebym znowu zaczął widzieć...
To nie była prośba o jałmuŜnę, o miedzianą monetę, która dźwięcząc w garnuszku
zwiastowała chleb mający krótko później się skończyć. Ta prośba miała mu dać nowy
wzrok, nowe Ŝycie, juŜ nie takie, jakie prowadził zanim zachorował - bezsensowne - i
takie jak monety, na miarę chwili. Teraz chciał czegoś zupełnie innego. Pragnął przejrzeć
za sprawą Jezusa z Nazaretu, Proroka dającego Ŝycie, chciał iść za Nim, poznać Go,
poznać Prawdę samego Nauczyciela. Nie chciał umierać w więzieniu ślepoty, gnić w
lochach swego własnego „ja” wciąŜ plączącego się wokół tych samych, przygniatających
słabości i niemoŜności. Ciemność - bez końca zadająca miliony pytań bez odpowiedzi.
Nicość - bezlitośnie mordująca najmniejszą nawet okruszynę radości. Bezradność - cięŜar
przygniatający plecy, czyniący bezwładnymi ramiona. Gniew - na wszystko: na
ciemność, nicość, bezradność, beznadzieję i chorobę, na ludzi, którzy są i widzą jak on
niegdyś. Prosił o wolność...
Nauczyciel, Mistrz, Prorok, Mesjasz stał tuŜ na wyciągnięcie ramienia, tak
niedościgły w swej mądrości i mocy, które rozdawał niczym świąteczne podarki.
Tłum falował wokół w oczekiwaniu kolejnej sensacji. Był ich spragniony, wręcz
ogarnięty Ŝądzą pochłaniania tego, co niecodzienne, co niesamowite i nadające się do
sprzedania dalej. Ślepy Ŝebrak - niby nikt taki, trochę jak śmieć, poniewierany i spychany
w byle kąt - teraz nadawał się, mógł sprawdzić moc i siłę Proroka na oczach
niezliczonych ciekawskich, tak bardzo nieświadomych prawdziwego znaczenia
niesamowitości, które wchłaniali w siebie, niczym spragniona wody, wysuszona gleba.
Wysuszona gleba... Wszyscy dookoła potrzebowali wody, śywej Wody, poszukując jej
wszędzie, tylko nie tam, gdzie była naprawdę - tu, teraz, pośrodku nich. KaŜdy spośród
tej szarej, pomrukującej masy był taki, jak on - ślepy Bartymeusz. Być moŜe kiedyś coś
dostrzegli, ale tak właściwie ich oczy widzą tylko ciemność, bezradność, zmęczenie
codziennością. Oni równieŜ, z całą pewnością poszukują czegoś dla siebie - skarbu, który
zadowoli i da odpocznienie, radość, pokój. I znajdują jakieś okruszki, drobne namiastki
wycierające się niczym sandały i płaszcz, by szukać nowych, lepszych, trwalszych - bez
skutku. Nie znajdują szczęścia, bo... szukają zbyt daleko - w srebrnikach, zaszczytach,
władzy i moŜe w byle jakiej „miłości”. Ale Bartymeusz czuł, Ŝe ta Prawdziwa Miłość jest
przed nim, gotowa wziąć na siebie cięŜar jego ślepych oczu, jego bezradności, choroby,
jego gniewu na wszystko i wszystkich. Pisma mówiły: „ChociaŜ widziałem jego drogi, Ja
go uleczę”... Drogi marne, pełne niesprawiedliwości, złości, niewierności, dalekie od
posłuszeństwa przykazaniom i dobroci wobec innych - takie Bartymeusz znał, takimi
chodził i Bóg równieŜ je znał. Bóg znał Bartymeusza - ogarnął go z przodu i z tyłu,
poznał i zrozumiał słowa, które miały napłynąć w przemęczone myśli. Wiedział, Ŝe jego
ślepota, nie tyle ta fizyczna, potrzebowała ratunku, wybaczenia, uzdrowienia...
- Odejdź, wiara twoja uratowała cię - ciepły, łagodny głos Jezusa dotknął oczu
Bartymeusza mocą, której nie mogła oprzeć się ślepota, z którą nie mógł walczyć grzech
i nie mógł do końca zrozumieć jej tłum gapiów.
Jak fala nagle wzburzonej wody rozległ się tumult spośród tych, którzy stali
najbliŜej osłupiałego z wraŜenia Bartymeusza. Uderzający potok światła rozlał się
oszałamiającą tęczą barw, zmuszając powieki do obrony przed ponownym oślepieniem.
W pierwszej chwili, mruŜąc oczy, łapał gwałtownie powietrze. Nie potrafił odnaleźć
słów, które mogłyby wyrazić radość, eksplozję radości jakby nowonarodzonego Ŝycia.
Zobaczył Jezusa, wiedział, Ŝe to On, choć był jak inni - a jednak tak inny. Ruszył w
brzęczącą dziesiątkami głosów gawiedź za Jezusem, by dziękować Mu, by być z Nim -
lekarzem jego duszy, który odszedł zabierając ze sobą cięŜki tobół jego cierpień.
Ewangelia Marka rozdział 10, wersety 46 - 52.
***
Prawda jest taka, Ŝe wszyscy jesteśmy duchowo ślepi. Wszyscy teŜ, aby przejrzeć,
potrzebujemy Syna BoŜego – Jezusa Chrystusa. Tylko On jest w stanie otworzyć nasze
oczy, byśmy mogli wejrzeć w duchową rzeczywistość i stać się jej świadomymi
uczestnikami.
Jezus powiedział: „Ja jestem światłością świata, kto idzie za mną, nie będzie
chodził w ciemności, ale będzie miał światłość Ŝywota... JeŜeli wytrwacie w słowie
moim, prawdziwie uczniami moimi będziecie i poznacie prawdę, a prawda was
wyswobodzi... Zaprawdę, zaprawdę powiadam wam, kaŜdy, kto grzeszy, jest
niewolnikiem grzechu... Jeśli więc Syn was wyswobodzi, prawdziwie wolnymi
będziecie.” (Ewangelia Jana 8 rozdział)
Czy dziś moŜesz powiedzieć, Ŝe Jezus Chrystus uwolnił Cię z Twoich grzechów?
Czy moŜesz z całą stanowczością powiedzieć, Ŝe doznajesz wolności dziecka BoŜego,
prawdziwego chrześcijanina, osoby, która idzie jako uczeń za swym Panem i
Nauczycielem? Czy moŜesz z czystym sumieniem i radością zaświadczyć, Ŝe przyjąłeś z
rąk Jezusa Zbawiciela ratunek przed potępiającym grzesznika sądem? Jeśli tak, to
chwała Bogu, ale jeŜeli jest inaczej, to czym prędzej zacznij wołać wraz z ślepym
Bartymeuszem Jezusa i mocno uwierz, Ŝe On ma moc do głębi zbawić, uleczyć i zmienić
Twoją chorą na grzech duszę. Otwórz Jego Słowo i spytaj, co ma Ci do powiedzenia.