Żeglarski Everest załogi ORP „Iskra”

Transkrypt

Żeglarski Everest załogi ORP „Iskra”
Żeglarski Everest załogi ORP „Iskra”
2015-01-03
Jesteśmy szczęściarzami, że mogliśmy wziąć udział w czymś tak niezwykłym. To tak, jakby
wspiąć się na Mount Everest i bezpiecznie z niego zejść – mówi kmdr por. Wojciech Mundt, który
jako podchorąży na pokładzie żaglowca ORP „Iskra” opłynął świat. W tym roku przypada 20.
rocznica rozpoczęcia rejsu.
– Pogłoski o tym, że popłyniemy dookoła świata, krążyły przez kilka miesięcy, ale żadna konkretna
informacja do nas nie docierała – wspomina kmdr por. Wojciech Mundt, dziś rzecznik Akademii
Marynarki Wojennej w Gdyni. Wreszcie bomba wybuchła. – Rozpoczęła się dla nas długa seria
badań lekarskich i szczepień. Dostaliśmy też specjalne mundury przystosowane do tropikalnych
upałów – opowiada.
Trzy oceany
W wyprawie mieli wziąć udział studenci pierwszego roku Wydziału Nawigacji i Uzbrojenia
Okrętowego. Dopiero co zdawali egzaminy wstępne na uczelnię, a tu nagle: dziesięć miesięcy pod
żaglami, trzy oceany, porty rozsiane po wszystkich kontynentach. Dotąd były jedynie punktami na
mapie, wkrótce miały przybrać realny kształt. Dla młodych ludzi prawdziwy zawrót głowy…
ORP „Iskra” do takiego rejsu przygotowywał się od lat. – W 1987 roku ówczesny dowódca
marynarki wojennej wiceadmirał Piotr Kołodziejczyk skierował mnie na pokład żaglowca „Dar
Młodzieży” – wspomina kadm. Czesław Dyrcz, ówczesny dowódca „Iskry”, a dziś rektor Akademii
Marynarki Wojennej. – Na stanowisku drugiego oficera miałem opłynąć świat i w ten sposób
przygotować się do rejsu naszym okrętem – dodaje.
Kilka lat później „Iskra” dwukrotnie przepłynęła Atlantyk. Odwiedziła Stany Zjednoczone z okazji
obchodów 500-lecia odkrycia Ameryki, brała udział w międzynarodowych regatach. Stała się też
laureatką Medalu Pokoju ONZ. Konsekwentnie budowała swój prestiż. Wreszcie sama wyruszyła,
by zdobyć żeglarski Everest.
– Okręt był nowy, załoga młoda i dzielna – przypomina kadm. Dyrcz. – Wyprawa dookoła świata
miała pokazać możliwości naszej marynarki. Przecież nigdy wcześniej żadna jednostka pod
wojenną banderą Polski tego nie dokonała.
Służba i nauka
Żaglowiec wyruszył w morze 18 kwietnia 1995 roku o godzinie 14.00. Przy gdyńskim skwerze
Kościuszki żegnali go między innymi prezydent Lech Wałęsa oraz tłumy mieszkańców Trójmiasta.
Do granicy polskich wód terytorialnych „Iskrze” towarzyszył mały okręt rakietowy ORP „Piorun”.
Na pokładzie, oprócz podchorążych i stałej załogi, znaleźli się wykładowcy. – Wyprawa była
planowana na długie miesiące, a my nie mogliśmy przecież przerwać studiów – tłumaczy kmdr
por. Mundt. ORP „Iskra” miał odwiedzić porty w Hiszpanii, Republice Zielonego Przylądka,
Brazylii, RPA, na Mauritiusie, w Indonezji, gdzie została zaproszona w związku z obchodami 50lecia odzyskania niepodległości, w Australii, Nowej Zelandii, Argentynie, na Falklandach, w
Autor: Łukasz Zalesiński
Strona: 1
Portugalii oraz Wielkiej Brytanii.
– Mieliśmy doświadczyć zarówno tropikalnych upałów, jak i przenikliwego zimna, żeglowania po
spokojnym, przyjaznym morzu oraz huraganów i sztormów – mówi kmdr por. Mundt.
Podchorążym, jak opowiada, najtrudniej było przystosować się do rytmu życia na okręcie. – Czas
musieliśmy dzielić między wachty, ćwiczenia i wykłady oraz przygotowania do egzaminów. Do
tego dochodziły jeszcze alarmy „do żagli”, kiedy ze względu na pogodę wszyscy byliśmy potrzebni
na pokładzie – wspomina kmdr por. Mundt. – Pamiętam, że kiedyś skończyłem wachtę o czwartej
rano, a już o ósmej miałem się zameldować na wykładzie. Liczyłem choć na cztery godziny snu,
udało się przespać może pół godziny – opowiada. I dodaje, że początkowo podchorążym trudno
było się w tym wszystkim odnaleźć. – Kiedy zawijaliśmy do portu, zamiast zwiedzać, staraliśmy się
złapać trochę snu. W końcu jednak przywykliśmy, a nasze organizmy zaczęły funkcjonować
normalnie.
Dla młodych ludzi trudna była także rozłąka z rodzinami. – Każdemu przysługiwały tylko trzy
minuty rozmowy przez radio miesięcznie. Dlatego ważne były wejścia do portów. Tam czekały na
nas listy od bliskich – opowiada kmdr por. Mundt.
– Miałem poczucie – wspomina kadm. Dyrcz – że spoczywa na mnie szczególna
odpowiedzialność. Dla podchorążych musiałem być nie tylko dowódcą, lecz także trochę ojcem.
Poza tym na morzu, nawet gdy jest spokojne, zawsze gdzieś z tyłu głowy tli się niepokój. Sytuacja
bardzo szybko może się przecież zmienić…
Burzliwe oblicze Pacyfiku
A dramatycznych chwil nie brakowało. Najtrudniejsze okazało się przejście z Wellington w Nowej
Zelandii do przylądka Horn. – Na Pacyfiku spędziliśmy wówczas 29 dni. Tylko cztery z nich
upłynęły nam bez sztormowej pogody – wspomina kadm. Dyrcz. – Siła wiatru dwukrotnie
osiągnęła najwyższą wartość, czyli 12 stopni w skali Beauforta. Wysokość fal dochodziła do 15
metrów. Pamiętam jedną z wacht przy sterze. Wiało wówczas od rufy. Woda przelewała się nad
naszymi głowami i spadała na śródokręcie, prosto w miejsce wyznaczone dla palaczy. Jakoś nie
znaleźli się wówczas chętni na papierosa. Dowódca żaglowca przez cały ten czas niemal nie
schodził z mostka, robiąc tylko kilkugodzinne przerwy na sen. Członkowie załogi otrzymali zakaz
rozbierania się do snu, tak by w każdej chwili mogli zameldować się na pokładzie. – Kołysało tak
bardzo, że w pewnym momencie jeden z kolegów wypadł z koi razem z materacem. Po prostu
zapomniał go przywiązać – wspomina kmdr por. Mundt.
Temperatura przez długi czas oscylowała w granicach zera. Padał grad i śnieg. Przez większość
czasu ORP „Iskra” żeglował w akwenie, gdzie występują góry lodowe. Mało tego, przez 28 dni
załoga nie widziała lądu, nie miała też kontaktu z inną jednostką. Absolutna pustka. –
Powtarzaliśmy sobie wówczas, że najbliższy ląd znajduje się pod naszymi stopami – opowiada
kmdr por. Mundt.
Po 252 dniach żeglugi, dokładnie w Wigilię 1995 roku, „Iskra” zamknęła krąg wokół świata. –
Znajdowaliśmy się wówczas na wysokości Rio de Janeiro – wspomina kmdr por. Mundt. – Akurat
ubraliśmy choinkę, wspólnie usiedliśmy do wigilijnego stołu. Po cichu liczyliśmy, że na Sylwestra
Autor: Łukasz Zalesiński
Strona: 2
zawiniemy do brazylijskiego Recife, ale przeszkodził nam sztorm. Ostatecznie zawinęliśmy tam
dopiero po Nowym Roku.
Trudny okazał się także sam finisz. – Styczeń i luty 1996 roku były na północy Europy wyjątkowo
mroźne. Kanał Kiloński niemal całkowicie zamarzł. Lód zalegał również na zachodnim Bałtyku.
Drogę do portu w Gdyni torował nam okręt ratowniczy ORP „Lech” – wspomina kadm. Dyrcz.
Trzaskający mróz mocno dał się we znaki także ludziom oczekującym w Gdyni na powrót
żaglowca. – Rodziny opowiadały nam, że orkiestra zaczęła grać i maszerować, zanim w ogóle
pojawiliśmy się w porcie. Po prostu musieli coś zrobić, bo zamarzały im instrumenty – opowiada
kmdr por. Mundt.
Fizyka po powrocie
ORP „Iskra” zawinął do Gdyni 10 lutego 1996 roku. Okręt spędził poza macierzystym portem 300
dni. Podchorążowie szybko musieli wrócić do uczelnianej rzeczywistości. – Na pokładzie mieliśmy
wykładowców niektórych przedmiotów, z innych jednak musieliśmy nadrobić braki. Tak było z
fizyką, której przez dwa tygodnie uczyliśmy się niemal non stop – podkreśla kmdr por. Mundt i
dodaje: – Byliśmy szczęściarzami. Jako bardzo młodzi ludzie wzięliśmy udział w czymś naprawdę
niezwykłym.
Przed „Iskrą” świat okrążyły tylko dwa polskie żaglowce – jeszcze przed II wojną dokonał tego
„Dar Pomorza”, potem wspomniany „Dar Młodzieży”. Ani wcześniej, ani później kuli ziemskiej nie
opłynął żaden okręt marynarki wojennej. – Biorąc pod uwagę międzynarodowy prestiż, rejs miał
dla nas ogromne znaczenie. Planów powtórzenia tego wyczynu już nie było. Zmieniły się czasy i
priorytety. Czy dziś taka wyprawa byłaby marynarce potrzebna? Rozum podpowiada, że pewnie
nie, serce jednak dodaje, że tak. – Moglibyśmy tego dokonać raz jeszcze – podsumowuje kadm.
Dyrcz.
Autor: Łukasz Zalesiński
Strona: 3