reportaż

Transkrypt

reportaż
19 lipca 2008r.
Łobez – IV Łobeski Maraton Rowerowy
~ fryga
Hattrick w Łobzie
Tego się nikt nie spodziewał. Pudło po trzykroć i to pomimo najmniej jak dotąd udanej organizacji ze strony
gospodarza zawodów. Dopiero w dniu naszego wyjazdu opublikowane zostały listy startowe, z którymi
zapoznaliśmy się po dojechaniu do Łobza. Ku zaskoczeniu większości uczestników, grupy startowe zostały tak
ułożone, że jako pierwsi startowali zawodnicy, którzy zamierzali zmierzyć się z najkrótszym 100 kilometrowym
odcinkiem. Ostatecznie pomimo protestów niczego w programie zawodów nie zmieniono. Pocieszeniem dla mnie
był ponowny start w jednej grupie z Julkiem (identycznie jak w Choszcznie). We dwóch zawsze raźniej.
Startujemy dopiero o 10.15. Przed nami jako pierwszy rusza Tadzik. Potem Lisek i punktualnie o 10 – Wojtek
w jakże pięknej i uroczej żeńskiej grupie, która pasuje do niego jak pięść do nosa. Nasza grupa jest
przedostatnią, a to powoduje, że niesamowicie kusi mnie pojechać pierwsze kilometry w tempie na tyle
spokojnym, by dać się wyprzedzić wszystkim zawodnikom, a później ich „kroić”. Niemal nam się to udało.
Jazda na pierwszych kilometrach jest baaaaaaaaaaaaardzzzzo spokojna. Trwa mniej więcej do 20 kilometra,
kiedy to mija nas grupa startująca za nami. W tym momencie lekko podkręcamy i zaczynamy gubić jadących
dotychczas na kole współtowarzyszy. Do Drawska dojeżdżamy w czwórkę. Teraz do samego Połczyna, mamy
najciekawszą część trasy. Fala za falą, podjazd a za nim zjazd i znów podjazd. Naprawdę lubię takie
„zmarszczki”. Wybijają z rytmu. Nie pozwalają trzymać jednolitego tempa. Za to dostarczają ładnych
widoczków. To zapisuję na plus organizatorom. Ciekawy charakter trasy i ładne krajobrazy.
Ile w sumie było podjazdów i zjazdów nie liczyłem. Podobnie jak mijanych uczestników maratonu. Julkowi
„krojenie” sprawia dużą frajdę. Cały czas akcentuje jaki to jest właśnie dziś mocny co potwierdza na
podjazdach. Julek, który wstaje na pedały i ciśnie w górę – widok wart zobaczenia. Doganiamy Liska i jakiś czas
jedziemy razem. Jak się później okaże w Połczynie gubi trasę i będzie zmuszony nadrabiać kilkanaście
kilometrów. Tadzika mijamy przed zjazdem do Połczyna. Jakiś czas trzyma się grupki jaka utworzyła się
w międzyczasie, ale tracimy go przed bufetem. Postój w miarę krótki i solidny podjazd w kierunku Świdwina.
Wciąż czuje się dobrze i na górce odchodzę nieznacznie od Julka, który w międzyczasie ucina sobie pogawędkę
z mijaną kolarką. Trasa robi się łatwiejsza, a tuż przed Świdwinem niemal płaska. Julek wychodzi do przodu
i wrzuca piąty bieg. Obaj nadal jesteśmy świeżutcy. Nieco z rytmu wybijają nas przejazdy kolejowe. Na jednym
zatrzymujemy się aby przepuścić Inter City, na drugim Julek gubi bidon. Ten sam przejazd okaże się pechowym
także na drugim okrążeniu.
Kończąc pierwsze okrążenie oboje mamy wrażenie, że jest dobrze. Niestety organizatorzy znów niedopatrzyli
wydawałoby się oczywistej sprawy. Akurat dla nas zabrakło wody. Na szczęście nie musieliśmy czekać za nią
zbyt długo. Co szczególne wzdłuż linii mety rozłożyli się startujący wyłącznie na 100 km i smakowicie zajadali
ciepłą strawę, tą samą, której zabrakło już dla tych dzielnych dziewcząt, kobiet, chłopców i mężczyzn, którzy
wybrali się na 200 i 300 kilometrową „przejażdżkę”. Smacznego Panie i Panowie. Ale nie na tym polega
maraton by się dąsać. Wskoczyliśmy na nasze „kozy” i pognaliśmy na drugie okrążenie. Od samego początku
wiaterek lekko utrudnia jazdę. Na szczęście Julek to duży chłopiec i jadąc za nim wiatr już tak nie doskwiera. W
sumie to ciekawa z nas para. Prawie jak Flip i Flap na rowerze. Ja chuda drągal. On dobrze wyglądający. U mnie
mięśnie nóg wątłe i pochowane. U niego bijące po oczach łydy. Ale na trasie wzajemnie się uzupełniamy.
Pierwsze 30 km drugiego okrążenie pokonujemy bez problemu. Na górkach jednak już do siebie nie
zagadujemy. Każdy skupia się na jak najefektywniejszym podjeździe. Sytuacja klaruje się szybko. Na górki
najczęściej pierwszy wjeżdżam ja. Natomiast przy zjazdach przewagę zdobywa Julek. Jest jak toczący się
kamień. Nie do zatrzymania. Na bufecie fundujemy sobie nieco dłuższy niż zwykle postój. Ucinamy pogawędkę
z innymi kolarzami i po uzupełnieniu kalorii wyruszamy na ostatnie 50 kilometrów trasy. Słońce, które lekko
przygrzewało nam na całej trasie, teraz zniknęło za kłębowiskiem ciemnych chmur. Kiedy pozostaje nam już
tylko 30 kilometrów dopadają nas pierwsze krople deszczu, a po zmianie kierunku jazdy, pada już na poważnie.
Na szczęście nie trwa to zbyt długo. Kiedy zbliżamy się do przejazdu kolejowego na którym Julkowi wypadł
bidon, wyhamowuję aby sytuacja się nie powtórzyła. I to był błąd. Należało na nieco większej prędkości
pokonać torowisko, a tak moje przednie koło, ześlizguje się na mokrych torach i blokuje, wyrzucając mnie
z siodła. Szczęśliwie kończy się bez poważniejszego urazu czy stłuczenia. Jedynie przedni hamulec i wózek
przerzutki w wyniku uderzenia wyginają się. Postanawiam rozluźnić uścisk szczęk, które trą o obręcz i pokonać
ostatnie kilometry jak najszybciej. Jestem nakręcony. Zmęczenie nie podniosło się już z torowiska,
a adrenalina, która we mnie się wzburzyła, poniosła nas szybciej niż sądziliśmy do mety w Łobzie.
208 kilometrów zaliczyliśmy w 7h i 23 min (wliczając trzy postoje na bufecie). Średnia 28,8 km/h (rower
crossowy). Jak się później okazało taka jazda pozwoliła nam na wygranie, każdy w swojej kategorii. Dokładając
do tego efektowne zwycięstwo Wojtka na dystansie 300 km (zdeklasował rywali), ustrzeliliśmy hattrick. Kurcze
fajnie jest wygrywać. Szkoda tylko, że tak mało osób w naszym mieście ma odwagę zmierzyć się z samym
sobą, deklarując bez pokrycia, że lubią jazdę rowerem. Zamiast chrzanić – ruszcie się a stworzymy poważną
amatorską grupę.