Slajd 1 - MOTO
Transkrypt
Slajd 1 - MOTO
Relacja nadesłana do publikacji w sezonie 2011 (01.04.2011 - 31.03.2012) Sponsor głównej nagrody dla Moto-Turysty Roku w postaci bonu na zakup towarów z oferty Sw-Motech o wartości 300 zł. 28.06 – 09.07.2011 * DATA WYPRAWY * Data nadesłania relacji: 19.07.2011 028 / 2011 / Zlotowe wojaże VIGNA DI VALLE NR RELACJI TYTUŁ Leszek (MT 151) AUTOR GALERIA >>> Vigna di Valle nad jeziorem Bracciano niedaleko Rzymu. Siedziba Museo Storico Aeronautica Militare, czyli muzeum lotnictwa wojskowego Italii. Miejsce, o którym słyszałem od lat. Miejsce, w którym zgromadzono prawie wszystkie najsłynniejsze samoloty latające na fontach wojen światowych. Także te, z którymi zmierzyli się polscy piloci ze sławnego Polish Fighting Team 145 dowodzonego w Afryce przez słynnego asa polskiego lotnictwa myśliwskiego – mjr Stanisława Skalskiego. Fiaty, Macchi, Savoia Marchetti, Cantieri… Wszystkie w jednym miejscu i do zobaczenia. Jednym słowem uczta dla konesera. Zaczęło sie dość prozaicznie. Tegoroczny zlot GWCI odbywał się we Florencji. Pięknym mieście uniwersyteckim, perle renesansu okraszonej kopułą Katedry Santa Maria del Fiore. Mieście Michała Anioła i Leonarda da Vinci. Po załadowaniu gratów do motocykla i przyczepy wczesnym popołudniem 28 czerwca wyjechaliśmy na spotkanie przygody. Jedziemy przez Słowację do maleńkiej miejscowości austriackiej niedaleko Eisenstadt, gdzie zatrzymujemy się na nocleg w gasthausie. Za 30 euro od osoby dostajemy godziwą kwaterę i obfite śniadanie. Nie wspomnę o pysznym, austriackim piwku. W tym dniu zaliczamy 530 km. 1/9 Nazajutrz rano ustawiamy nawigację na Cittadellę w północnych Włoszech, gdzie mamy umówione spotkanie z naszymi włoskimi przyjaciółmi. Odległość 600 km pokonujemy w 7 godzin, i wczesnym popołudniem lądujemy w fabryce naszych latających zabawek. Po drodze koszt przejazdu zwiększa się o winietkę na Austrię /4,50 euro/ oraz przejazd włoskiej autostrady. Tu już boli, bo kasjerzy kasują nas według taryfy 3, czyli jak pojazdy z przyczepą. Przeliczając to na kilometry to za 1 euro przejeżdżamy niecałe 10 km. Już po powrocie dowiaduję się, że należy podjeżdżać do samoobsługowych bramek i domagać się opłaty wg taryfy 1. No ale póki co, po odświeżeniu się jedziemy na kolację do naszej ulubionej pizzerii L’antica Abbazi a w Semonzo. To prawie dwadzieścia kilometrów, ale knajpa ma wszystkie inne pod sobą, więc warto. Na nocleg lądujemy w hotelu Due Mori, w którym pobyt fundują nam gościnni gospodarze. Doba kosztuje 85 euro od osoby. Podziwimy piękny kolonialny wystrój który tworzy specyficzny klimat. Kolacja z Przyjaciółmi Planujemy wczesny wyjazd do Florencji ale pogoda krzyżuje nam plany. Około trzeciej w nocy rozszalała się burza, w efekcie czego wyjeżdżamy Odrobina luksusu w hotelu Due Mori dopiero o ósmej. W niezłym skwarze jedziemy autostradą przez Padwę i Bolonię. Po minięciu Bolonii droga staje się kręta i jest coraz więcej tuneli. Właśnie pokonujemy Apeniny, czyli łańcuch górski ciągnący się z południa na północ Italii. Ruch iście wariacki. Olbrzymie TIR-y raz po raz usiłują, albo wręcz nas wyprzedzają. Po wypadnięciu z któregoś z tuneli wpadamy w silny opad. Ręka z gazu, co natychmiast wykorzystują kierowcy innych aut. Dość powiedzieć, że po osiągnięciu Campi Bisentio – małej miejscowości na obrzeżach Florencji – oddycham z ulgą. Trochę przeraża mnie to ich autostradowe tempo. Nie wiem jeszcze, że ostra jazda zacznie się już wkrótce… Klasztor i „Ostatnia wieczerza” Korzystając z lokum jakie przysługuje nam – zlotowiczom, już po południu we czwartek udaję się na wycieczkę do położonego w górach klasztoru. Właściwie to nie wdając się w szczegóły podłączam się do kolumny goldasków i hajda. Klasztor umiejscowiony na szczycie góry. Widoki cudne… Klasztor na szczycie 2/9 Łażę, fotografuję i przez przypadek pytam starszego pana czy można wyjść wyżej, na taras. On pyta mnie czy byłem w kościele. Zaskoczony odpowiadam, że tak. Bierze mnie pod ramię i prowadzi do klasztornej jadalni. Sceneria jak z ostatniej wieczerzy. Tylko zapachy bardziej tłuste. Widać braciszkowie nie gardzą dobrą strawą. Oczom moim ukazuje się olbrzymi fresk namalowany na całej ścianie. Toż to właśnie „Ostatnia wieczerza”! Podchodzimy bliżej, a Brat pokazuje datę namalowania tego dzieła – 1634 rok. Uff! Robi wrażenie. Nieśmiało pytam, czy mogę zrobić fotkę. Pozwala, dzięki czemu możecie zobaczyć to cudo. W efekcie moich prywatnych działań zostałem sam. Cała kawalkada odjechała w siną dal. Włączam „jolkę”, a ona pokazuje tylko 32 km do kampu. Czyż z tego fresku nie bije nadnaturalna jasność? Po kiego licha jechaliśmy po górach blisko 90? Ruszam więc raźno i po 15 km wjeżdżam do Florencji. Poświęcenie motocykli na Monte Serario. Teraz dopiero wiem, dlaczego organizatorzy prowadzili nas okrężną drogą. Ruch w tym pięknym mieście jest ogromny. Wszyscy dowolnymi metodami jadą do przodu. Nie ma pasów, bo i tak nikt tu nie przestrzega zasad ruchu. W tym galimatiasie najważniejsze jest by jechać szybko i bezpiecznie. Wśród tabunów aut przemykają setki skuterów wyczyniając różne cuda pośród samochodów. Po chwili wiem, że jeśli chcę dojechać, muszę dostosować się do ich stylu jazdy. Musiało to nieźle wyglądać, jak wymiatałem robiąc za skuter. Te kilkanaście kilometrów to była niezła szkoła jazdy. Ale – dałem radę i bezpiecznie dojechałem do obozu. Muzeum lotnictwa W piątek wstajemy wcześnie, i o godz. 6 rano ruszamy do wspomnianego na wstępie muzeum lotnictwa. Odległość 330 km pokonujemy w niecałe 4 godziny, buląc przy tym za autostradę 24 euro. Dojeżdżamy do jeziora Bracciano. Jest ogromne i piękne. To nad jego brzegiem w latach dwudziestych ubiegłego wieku zbudowano bazę wodnosamolotów. Tutaj w latach trzydziestych przygotowywano wodnosamoloty do Pucharu Schneidera, którego celem było osiągnięcie jak największej prędkości. Do dzisiaj nie został pobity rekord świata ustanowiony przez Włochów, a wynoszący 709 km/godz. Moc silnika rekordowego samolotu wynosiła 3100 KM! 3/9 Muzeum mieści się w czterech hangarach. Wszystkie eksponaty są w świetnym stanie. Opiekuje się nimi armia, a załogę stanowią elegancko ubrani żołnierze. Duża poświęcona jest Są Nobilego. część jednego wyprawie tam hangarów z na biegun Umberto oryginalne części sterowca i wyposażenia. W jednym z największych hangarów stoi ogromny trzysilnikowy bombowiec. Patrzę na odkrytą końcówkę stwierdzam, Rekordzista świata (709 km / h) i jego silnik (3100 KM). że skrzydła jest i ze zrobione zdumieniem z drewna. Niewiarygodne, ale prawdziwe. Samolot Ansaldo SVA 5, był także produkowany w Polsce w latach 20 tych Olbrzym z drewnianym skrzydłem. W kolejnym hangarze II Wojna Światowa. To tutaj stoją samoloty z którymi walczyli nasi rodacy. Patrzę na piękne sylwetki tych rasowych samolotów i ich osiągi. Odnoszę wrażenie, że pilotom na nich walczącym brakowało determinacji. Jakby czuli, że walczą nie po tej stronie barykady… Ginęło ich bardzo wielu. Nie sposób opowiedzieć o tym wszystkim co tam zobaczyliśmy. Namiastką niech będzie te parę fotek. Zachęcam do wizyty bo naprawdę warto. Wstęp do muzeum jest bezpłatny (w poniedziałki jest nieczynne). Firenze /Florencja/ Wieczorem po kilkugodzinnej podróży w deszczu /tak, tak, w słonecznej Italii też pada/, ponownie lądujemy w bazie, by od naszych polskich kolegów dowiedzieć się, że właśnie wrócili ze zwiedzania Florencji. Pojechali tam autobusem, a następnie meleksami wożono ich wokół licznych zabytków. Jeden z kolegów, który nie był na wycieczce skwitował to tekstem – wszystko fajnie, ale najfajniej byłoby zajechać pod Katedrę goldaskiem i z nim zrobić fotę. Wszyscy się roześmieli i stwierdzili, że jest to nie wykonalne. We mnie natomiast zakiełkowała pewna myśl. Otóż następnym dniem była sobota. O godz. 5 rano obudziłem Krysię i po cichutku pojechaliśmy do Florencji. Było prawie pusto. Pośród urokliwych wąskich uliczek dojechaliśmy – nie zawsze przepisowo – do Katedry. Jest ogromna. Trudno było ująć ją w kadrze, ale dało się. 4/9 Po obejrzeniu katedry ze wszystkich stron, wzbudziliśmy zainteresowanie osobnika w służbowym uniformie. Żeby nie podpaść daliśmy nogę, ale tylko pod stary most. Zatrzymaliśmy się na małym parkingu niedaleko słynnej galerii Ufizzich i ruszyliśmy na zwiedzanie. Ponte Vecchio jest uroczy. Rzeka Arno płynąca u naszych stóp w niczym nie przypomina tej z 1966 roku, która zalała znaczną część miasta. Łazimy, „achamy” i fotografujemy. Ruch coraz większy. Wracamy do motorka i stwierdzamy, że właśnie oto parkujemy przed komendą policji. Pod latanią najciemniej… Katedra Santa Maria del Fiore i nasz goldasek. Vinci O 10 tej ruszamy na kolejną wycieczkę. Tym razem celem jest Vinci. I zadania, znowu przez nie co odrobiłem dopiero Na campingu w Campi Bisentio. na miejscu dowiedziałem się, że to małe miasteczko jest rodzinnym Florencja miastem geniusza renesansu – Leonarda da Vinci. Oczywiście natychmiast idziemy zwiedzać muzeum poświęcone jego twórczości. Leonardo był nie tylko znakomitym malarzem, ale i genialnym wynalazcom. W muzeum znajduje się wiele modeli wynalazków. Z prezentacji przedstawianych na ekranach dowiadujemy się jak działały. Po wyjściu z muzeum nie chce się wierzyć, że jeden człowiek mógł mieć tak płodny umysł. Po prostu geniusz! Ja oczywiście na dłużej zatrzymałem się przy lotniczych wynalazkach mistrza. Zbiera się na deszcz, więc czym prędzej ewakuujemy się do bazy. Tam zakończenie zlotu i fajna impreza. My się oszczędzamy, Muzeum Leonarda da Vinci w Vinci bo w niedzielę postanawiamy pojechać do Republiki San Marino, ale nie autostradą przez Bolonię, a na wprost, przez Apeniny. 5/9 Republika di San Marino Skoro świt pakujemy bagaże i po krótkich pożegnaniach odpalamy autostradą na południe. Musimy objechać Florencję, bo jedyna droga do RSM prowadzi przez Forli i Rimini. Do przejechania mamy około 180 km. Jedziemy drogą S67 przez Pontassieve i Benedetto in Alpe do Forli. Przejeżdżamy niezliczone serpentyny parku narodowego. Widoki piękne! Na przełęczy pod knajpą spotykamy dziesiątki motocykli, które dojeżdżają od strony Florencji i Forli. Królują oczywiście ścigacze, a nasza honda wzbudza niemałe zainteresowanie. Powietrze krystaliczne i rześkie szybko regeneruje nasze siły. Ruszamy dalej… W miarę zbliżania się do morza temperatura wzrasta. Nie dojeżdżając do Rimini skręcamy w kierunku RSM. Na jakimś parkingu zdejmujemy motocyklowe ciuchy. Skwar jak cholera. W krótkich spodenkach dojeżdżamy do bram Republiki. Granicy strzeże policjant. Postanawiamy zatrzymać się przed, bo po lewej stronie jest parking dla jednośladów. Nawet jest miejsce, ale policjant kręci głową. Przyczepa wystaje jakieś 2 metry. Podpowiada, żeby jechać na górne parkingi. No to jedziemy. Oczyma wyobraźni widzę jak nas kasują, a tu miłe zaskoczenie. W samoobsługowych automatach za 3 euro wykupuję 2 godziny. Okazuje się, że dłużej nie trzeba. Zamek na skale w Republice di San Marino Miasto jest przepięknie położone na wysokich skałach. Morze z tej perspektywy wygląda bajecznie. Na grani posadowione są dwa stare zamki. W kierunku Rimini potężne wysokie urwisko. Miasto rozbudowało się na zachodnich stokach góry. Pełno tutaj pięknych budowli, znakomicie zakonserwowanych i utrzymanych. Dla mnie jednak jakichś takich nierealnych i cukierkowych. Wszechobecne sklepy i magia słów ”tax free” powoduje, że nawet młodzież kupuje alkohol sprzedawany przez polskojęzycznych sprzedawców. Oczywiście za cichym zezwoleniem wychowawców i opiekunów. Obrzydlistwo!!! Znów robimy dziesiątki fotek, ale wiem, że jedna 2 godzinna wizyta mi wystarczy. Wszystko tu jest jakby przewidywalne. 6/9 Pakujemy motorek i przepiękną trasą tym razem po wschodniej stronie zbocza zjeżdżamy w kierunku autostrady. Po drodze rzut oka w lewo i na zboczu rejestruję kilkanaście samolotów. Cóż u licha. Zatrzymuję się i łapię w kadrze prywatną kolekcję zabytkowych już samolotów. Kolejny to lotniczy akcent w naszej wyprawie. Upał daje się we znaki na tyle, że na letniaka wjeżdżamy na autostradę. Celem naszym jest ponownie Semonzo, gdzie od lat kilkunastu mamy naszą bazę. Ale żeby tam dojechać musimy nawinąć blisko 500 km. Tyłki już bolą, bo do RSM jechaliśmy 5,5 godziny /180km/! Na najbliższym autogrilu zakładamy ciuchy motocyklowe i jazda. Oczywiście w rejonie Bolonii deszcz, ale ponieważ jedziemy, to nas nie rusza. Zmniejszamy tylko prędkość. Wieczorem lądujemy na kampingu Santa Felicita w Semonzo koło Bassano Dell Grappa. Koszt tego znakomitego kampingu to 10 euro za dobę od osoby. Czysto, schludnie i wspaniałe włoskie jedzenie. Popasamy tam przez dwa dni. We środę planujemy wyjazd do Polski o 4 rano. Niestety plany krzyżuje burza. Udaje nam się wyjechać dopiero o 10 tej. Naszym celem jest Wałbrzych. Odległość do pokonania to 1010 km. Wałbrzych i Szczawno Zdrój Po raz pierwszy mamy zmierzyć się z takim dystansem. Jedziemy w kierunku Brenero, dalej na Insbruck, Monachium, Pragę. Cel osiągamy po 11 godzinach i 45 minutach. Ponieważ jechaliśmy głównie autostradami nie odczuliśmy specjalnie trudów tej jazdy. Nazajutrz w Szczawnie Zdroju mieliśmy coś do zrobienia, co nie przeszkodziło jednak w zrobieniu kilku pięknych – mam nadzieję – fotek. Uzdrowisko leży tuż obok Wałbrzycha. Wjeżdża się doń od niezbyt - delikatnie mówiąc - reprezentacyjnej części miasta. Nagle znajdujemy się jakby w innym świecie. Piękny park zdrojowy i okazała pijalnia wód. Zwiedzamy prywatne muzeum lotnictwa w miniaturze, po którym oprowadza nas z dumą jego właściciel – pan Jerzy Siatkowski. Odwiedza go wiele wycieczek, a w pracowni modelarskiej uczy się rzemiosła modelarskiego wielu młodych ludzi. Wieczorem wracamy do gościnnego hotelu Eden niedaleko Mieroszowa. 7/9 Ceska Skalice, Pardubice i „Latający Cyrk” Rano nieśpiesznie delektujemy się śniadankiem i około południa wyruszamy do Ceskiej Skalice, gdzie GWCCZ zorganizował zlot. Autocampig nad jeziorem jest ogromny. Na potrzeby zlotu wydzielono niewielką jego część, a i tak miejsca nie brakowało. Niestety stan tego obiektu wskazywał na jego historyczne osadzenie w epoce socrealizmu. Węzeł sanitarny, który nam udostępniono, pochodził chyba z epoki cesarstwa austro-węgierskiego. Katastrofa! Jezioro miało stanowić antidotum na stres spowodowany kiblami. Spotkał nas jednak fatalny zawód. Jezioro okazało się być ogromnym brudnym szambem, do którego strach było wsadzić nogę. Z tej rozpaczy szukaliśmy pocieszenia w piwku, ale i ono nie wszystkim smakoszom odpowiada. W następny dzień wyjechaliśmy więc szybko na zwiedzanie Dvur Kralowe. Trzeba przyznać, że czeskie miasteczka, a zwłaszcza ich starówki są nie do przebicia. Darowałem za to Czechom dziadowski kamping. sobotę W zarządzili gospodarze zwiedzanie Pardubic. Piękne miasto z piękną starówką. Połaziliśmy a na deser pojechaliśmy na małe prywatne lotnisko, na którym stacjonuje prywatny cyrk dysponujący lotniczy replikami samolotów z I Wojny Światowej. Parę razy w roku odbywają się tu inscenizacje walk lotniczych i nie których tylko, w grupy rekonstrukcji biorą udział historycznych z różnych krajów. Dla nas zrobiono specjalny pokaz w locie samolotów: angielskiego Sopwitch Camel i pruskiego Fokker Dr III Eindecker. Po raz pierwszy widziałem w locie takie samoloty i muszę przyznać, że zrobiły na mnie duże wrażenie. Hałas prawdziwych strzelających karabinów maszynowych podnosił realizm pokazu. Byłem pełen podziwu dla pilota wykonującego pokaz, bo warunki nie były łatwe. Wiał silny, turbulentny wiatr i była ostra termika. Oprócz tego podziwialiśmy replikę samolotu, który otworzył erę lotnictwa. Był to Flyer braci Orville’a i Wilbur’a Wright, którzy w 1903 roku wykonali pierwsze udane loty w USA. Była tam też kopia słynnego trójpłatowca barona Von Richthofena – czerwonego Fokkera Dr 1. Nasyciwszy oczy tym nieoczekiwanym lotniczym akcentem wyprawy, wróciliśmy nad jezioro. 8/9 Tego samego dnia, w sobotę wieczorem wróciliśmy do Podolan, ponieważ w niedzielę brałem udział w pokazach lotniczych, ale tym razem już w roli pilota. W czasie naszej 12-to dniowej wyprawy przejechaliśmy ponad 5100 kilometrów. Spaliśmy w luksusowym hotelu, ale też i na boisku sportowym. Jedliśmy rzeczy pyszne i totalnie paskudne. Płaciliśmy za to uczciwie, ale często byliśmy niemiłosiernie krojeni. Słowem samo życie. Nasz Krążownik Szos - Gold Wing, spisał się na trasie znakomicie spalając z ważącą ponad 200 kg przyczepą 6,5 – 7 litrów na 100 km. Co najważniejsze dojechaliśmy do bazy cało i zdrowo, choć już w bramkach katowickich najechała na nas jakaś zakręcona młoda dama. Całe szczęście, że nic nam się nie stało. W domu powitali nas domownicy, koty i pies. Warto wyjeżdżać z domu, by można było się cieszyć ze szczęśliwego powrotu. GALERIA >>> Pozdrawiamy wszystkich Moto-Turystów Leszek & Krysia / MT 151 9/9