978-83-62329-49-6JForteca.indd 1 2012-02-01 12:59:40
Transkrypt
978-83-62329-49-6JForteca.indd 1 2012-02-01 12:59:40
B)RUWHFDLQGG W serii Kampanie Richarda Sharpe’a w najbli¿szym czasie uka¿¹ siê: STRZELCY Inwazja na Hiszpaniê, 1809 SPUSTOSZENIE Bitwa pod Porto, 1809 Tytu³y wydane w serii przez Instytut Wydawniczy Erica: FORTECA Oblê¿enie Gawilghur, 1803 TYGRYS Oblê¿enie Seringapatam, 1799 £UPY Zdobycie Kopenhagi, 1803 TRAFALGAR Bitwa pod Trafalgarem, 1805 B)RUWHFDLQGG KAMPANIE RICHARDA SHARPE’A .7:<-+) OBLĘŻENIE GAWILGHUR, B)RUWHFDLQGG Tytuł oryginału SHARPE’S FORTRESS. Richard Sharpe and the Siege of Gawilghur, December 1803 Projekt okładki Izabela Surdykowska-Jurek, Magdalena Muszyńska www.czartart.com Fotografia na okładce: © REX Features / East News Tłumaczenie Dominika Kurek Korekta Elżbieta Białoń Skład Inter Line SC Copyright © Bernard Cornwell, 1999 All rights reserved Copyright © for Polish edition by Instytut Wydawniczy Erica, 2011 WYDANIE PIERWSZE Instytut Wydawniczy ERICA, Warszawa 2012 e-mail: [email protected] www.WydawnictwoErica.pl ISBN: 978-83-62329-49-6 B)RUWHFDLQGG „Fortecę” dedykuję Christine Clarke, z wieloma podziękowaniami B)RUWHFDLQGG * - : 6 ) : , + 7 : 6 ? - 4 4 B)RUWHFDLQGG . 7 : < - + ) B)RUWHFDLQGG B)RUWHFDLQGG B)RUWHFDLQGG B)RUWHFDLQGG : 7 B , B 1 ) 8 1 - :? ; B A ichard Sharpe naprawdę chciał być dobrym oficerem. Pragnął tego ponad wszystko na świecie, ale z jakiegoś powodu było to po prostu zbyt trudne – jak próba rozpalenia ognia na deszczu i wietrze. Żołnierze albo go nie lubili, albo ignorowali, albo też byli względem niego zbyt poufali, a on nie wiedział, jak sobie z tym radzić. Natomiast inni oficerowie z batalionu najwyraźniej go nie akceptowali. „Można nałożyć koniowi pociągowemu siodło wyścigowe – powiedział pewnego wieczoru kapitan Urquhart, siedząc w dziurawym namiocie, który służył za mesę oficerską – ale przez to zwierzak nie stanie się szybszy”. Nie mówił o Sharpie, przynajmniej nie bezpośrednio, ale wszyscy oficerowie spojrzeli właśnie na niego. Batalion zatrzymał się pośrodku pustkowia. Było piekielnie gorąco i najlżejszy wiatr nie łagodził dusznego upału. Wokół rosło wysokie zboże, które zasłaniało wszystko oprócz nieba. Gdzieś na północy wystrzelono z armaty, ale Sharpe nie wiedział czy było to działo brytyjskie, czy nieprzyjacielskie. B)RUWHFDLQGG * - : 6 ) : , + 7 : 6 ? - 4 4 Przez wysokie zboża biegł suchy rów. Ludzie z kompanii siedzieli na jego brzegu i czekali na rozkazy. Jeden czy dwóch spało z otwartymi ustami, natomiast sierżant Colquhoun kartkował poszarpaną Biblię. Był krótkowidzem, musiał więc trzymać książkę bardzo blisko nosa, z którego na kartki kapały krople potu. Zazwyczaj sierżant czytał cicho, niemal bezgłośnie wypowiadał słowa i nieraz marszczył się, kiedy natrafił na trudne imię, ale tego dnia po prostu wolno przewracał kartki zwilżonym palcem. – Szukacie inspiracji, sierżancie? – spytał Sharpe. – Nie szukam, sir – odparł Colquhoun z szacunkiem, ale jakimś sposobem udało mu się zasugerować, że pytanie było impertynenckie. Polizał palec i ostrożnie przewrócił następną kartkę. „I tyle, jeśli chodzi o cholerną konwersację” – pomyślał Sharpe. Gdzieś z przodu, za roślinami wyższymi niż człowiek, wypaliła kolejna armata. Dźwięk wystrzału został przytłumiony lasem grubych łodyg. Zarżał koń, ale Sharpe go nie widział. Przez wysokie zboże nie mógł nic dostrzec. – Przeczytacie nam jakąś historię, sierżancie? – zapytał kapral McCallum. Powiedział to po angielsku, a nie po gaelicku, co znaczyło, że chciał, by Sharpe go zrozumiał. – Nie przeczytam, John, nie. – Czytajcie, sierżancie – rzekł McCallum. – Przeczytajcie jedną z tych sprośnych historii o cyckach. Ludzie zaśmiali się i spojrzeli na Sharpe’a, żeby zobaczyć czy poczuł się urażony. Jeden ze śpiących poderwał się i rozejrzał zaskoczony, wymruczał przekleństwo, odgonił muchę i znów się położył. Pozostali żołnierze majtali butami nad spękanym błotem dna rowu, ozdobionym B)RUWHFDLQGG . 7 : < - + ) wzorem z zielonego osadu. W jednej z wyschniętych szczelin leżała martwa jaszczurka. Sharpe zastanawiał się, jak padlinożerne ptaki mogły ją przegapić. – Czym trzaskanie cierni płonących pod kotłem, Johnie McCallum – rzekł sierżant Colquhoun – tym jest śmiech głupiego. – A idźcie, sierżancie – odparł McCallum. – Słyszałem to raz w kościele, jak żem był maleńki. No, to o kobiecie, co miała cycki jak kiść winogron – McCallum obrócił się, żeby spojrzeć na Sharpe’a. – Widział pan cycki jak winogrona, panie Sharpe? – Nigdy nie spotkałem twojej matki, kapralu – odparł Sharpe. Ludzie znów się zaśmiali, a McCallum nachmurzył. Sierżant Colquhoun opuścił Biblię i zerknął na kaprala. – Jedna z Pieśni Salomona, Johnie McCallum – powiedział – przyrównuje łono kobiety do winnego grona i nie mam wątpliwości, że odnosi się to do stroju, jaki nosiły skromne niewiasty w Ziemi Świętej. Być może ich gorsety miały uwiązane dla ozdoby kule z wełny? Nie widzę w tym powodu do żartów. – Zabrzmiał kolejny wystrzał armatni. Tym razem kula przeleciała przez rosnące niedaleko rowu wysokie rośliny. Łodygi zakołysały się gwałtownie. Uniosła się chmura kurzu, a małe ptaki poszybowały w bezchmurne niebo. Przez kilka sekund latały wokół w panice, a potem powróciły na kołyszące się kłosy. – Znałem raz kobietę, co miała gruzłowate cycki – powiedział szeregowy Hollister. Był gwałtownym człowiekiem o ciemnej szczęce. Rzadko się odzywał. – Były gruzłowate jak wór z węglem. – Zmarszczył się na to wspomnienie, a potem pokręcił głową. – Zmarła. B)RUWHFDLQGG * - : 6 ) : , + 7 : 6 ? - 4 4 – Ta rozmowa jest nieprzyzwoita – cicho stwierdził Colquhoun, a mężczyźni wzruszyli ramionami i zamilkli. Sharpe chciał zagadnąć sierżanta o te winogrona, ale wiedział, że takie pytanie wywoła wśród ludzi wybuch sprośnych żartów, a jako oficer nie mógł sobie pozwolić na to, by wyjść na głupca. W każdym razie brzmiało to dla niego dziwnie: dlaczego ktoś miałby mówić, że kobieta ma cycki jak kiście winogron? Winogrona skojarzyły mu się z kartaczem gronowym i zastanawiał się, czy ci dranie, przeciwnicy stojący przed nimi, mają kartacze. No cóż, z pewnością mieli, ale nie było sensu marnować ich na pole sitowia. Czy to w ogóle było sitowie? Uprawianie go wydawało się dziwne, ale Indie to kraj dziwactw. Gołe chłystki, twierdzące, że są świętymi mężami; zaklinacze węży, wywołujący gwizdaniem zakapturzone potwory; ustrojone w dzwoneczki, tańczące niedźwiedzie; golutcy ludzie-gumy; no i cały cholerny tutejszy cyrk. A te błazny z przodu na pewno miały kartacze. Poczekają, aż zobaczą czerwone kurtki i załadują blaszane puszki, które wylatując z luf, rozpadną się jak śrut. „Pobłogosław, Boże, nas i te dary – pomyślał Sharpe – które otrzymamy wśród sitowia”. – Znalazłem – powiedział poważnie Colquhoun. – Co? – zapytał Sharpe. – Byłem prawie pewien, sir, że dobra księga wspomina proso. I tak też jest. Księga Ezechiela, rozdział czwarty, wers dziewiąty. – Sierżant podniósł książkę do twarzy i mrużąc oczy, spojrzał w tekst. Twarz miał okrągłą, oszpeconą torbielami jak powierzchnia puddingu z porzeczkami. – „Weź sobie pszenicy i jęczmienia – przeczytał z trudem – bobu i soczewicy, prosa i orkiszu: włóż je do tego samego naczynia i przygotuj sobie z tego B)RUWHFDLQGG . 7 : < - + ) chleb”. – Colquhoun ostrożnie zamknął Biblię, owinął ją w skrawek nasmołowanego płótna i schował w worku. – Cieszy mnie, sir – wyjaśnił – kiedy znajduję w Piśmie codzienne rzeczy. Lubię widzieć różne rzeczy, sir, i wyobrażać sobie mojego Pana i Zbawcę widzącego to samo. – Ale dlaczego proso? – zapytał Sharpe. – To zboże, sir – rzekł Colquhoun, wskazując na otaczające ich wysokie łodygi – to proso. Tubylcy nazywają je jowari, ale dla nas to proso. – Rękawem otarł pot z czoła. Jego czerwona kurtka wyblakła do jasnej purpury. – To oczywiście – ciągnął dalej – jest proso perłowe, ale wątpię, czy Pismo mówi o prosie perłowym. Nie konkretnie. – Proso, tak? – powiedział Sharpe. Zatem te wysokie rośliny nie były sitowiem, tylko prosem. Wyglądały jak sitowie, tyle że były wyższe. Miały jakieś trzy metry. – Musi być je cholernie trudno zbierać – powiedział, ale nie doczekał się odpowiedzi. Sierżant Colquhoun zawsze próbował ignorować przekleństwa. – A co to jest orkisz? – zapytał McCallum. – Zboże uprawiane w Ziemi Świętej – odparł Colquhoun. Najwyraźniej nie wiedział. – Brzmi jak jakaś choroba, sierżancie – rzekł McCallum. – Ciężki przypadek orkiszu. Zalecane leczenie rtęcią. – Jeden czy dwóch ludzi zarechotało, ale Colquhoun zignorował żart. – Uprawiacie proso w Szkocji? – zapytał Sharpe sierżanta. – Nic mi o tym nie wiadomo, sir – odparł Colquhoun z namaszczeniem, zastanowiwszy się chwilę – chociaż może da się je znaleźć gdzieś na nizinach. Tam uprawiają dziwne rzeczy. Angielskie. – Ostentacyjnie się odwrócił. B)RUWHFDLQGG * - : 6 ) : , + 7 : 6 ? - 4 4 „Też się chrzań” – pomyślał Sharpe. Gdzie, do cholery, był kapitan Urquhart? Właściwie, gdzie, do cholery, podziali się wszyscy? Batalion ruszył długo przed świtem i w południe spodziewano się rozbicia obozu, ale wtedy pojawiła się plotka, że z przodu czekał nieprzyjaciel, zatem generał Arthur Wellesley nakazał zrzucić bagaże i kontynuować marsz. 74. Królewski zanurzył się w proso, a dziesięć minut później batalionowi kazano się zatrzymać przy wyschniętym rowie, podczas gdy kapitan Urquhart pojechał do przodu porozmawiać z dowódcą batalionu, a Sharpe’owi pozostało pocenie się i czekanie z kompanią. Tutaj nie mógł robić zupełnie nic poza poceniem się. Zupełnie nic. To była dobra kompania i nie potrzebowała go. Urquhart sprawnie ją prowadził, Colquhoun był rewelacyjnym sierżantem, a ludzie byli tak zadowoleni, jak mogą być żołnierze. Ostatnią rzeczą, jakiej kompania potrzebowała, był nowiutki oficer, na dodatek Anglik, który zaledwie dwa miesiące wcześniej był sierżantem. Ludzie rozmawiali po gaelicku i Sharpe, jak zawsze, zastanawiał się czy plotkują o nim. Prawdopodobnie nie. Pewnie wspominali tańczące dziewczyny z Ferdapoor, które miały nie jakieś tam kiście winogron, ale całe, cholerne, nagie melony. Obchodzono tam wtedy jakieś święto. Batalion maszerował w jedną stronę, a wijące się, półnagie dziewczyny – w drugą. Sierżant Colquhoun poczerwieniał jak jego wypłowiała kurtka i krzyczał na ludzi, aby patrzyli przed siebie. Był to bezcelowy rozkaz – kiedy dwadzieścia rozebranych bibbi podskakiwało ulicą, mając srebrne dzwoneczki uwiązane do nadgarstków, nawet oficerowie gapili się na nie jak głodujący na talerz pełen pieczonej wołowiny. A jeśli nawet ludzie B)RUWHFDLQGG . 7 : < - + ) nie dyskutowali o kobietach, prawdopodobnie narzekali na długi marsz przez ostatnie tygodnie, na wędrówkę przez ziemię Marathów, na palące słońce, na brak śladu nieprzyjaciela. Ale o czymkolwiek rozmawiali, cholernie dobrze upewnili się, że podporucznik Richard Sharpe ich nie zrozumie. Co w sumie było oczywiste, uważał Sharpe. Wystarczająco długo maszerował jako zwykły żołnierz, by wiedzieć, że nie rozmawia się z oficerami, o ile nie zostanie się zapytanym lub nie jest się oślizgłym, podlizującym się draniem, próbującym wkupić się w łaski. Oficerowie byli inni, tyle że Sharpe nie czuł się inny. Czuł się po prostu wykluczony. „Trzeba było pozostać sierżantem” – pomyślał. Zastanawiał się nad tym coraz więcej w ciągu ostatnich tygodni i żałował, że nie jest z powrotem w zbrojowni Seringapatam z majorem Stokesem. To było życie! A Simone Joubert, Francuzka, która uczepiła się Sharpe’a po bitwie pod Assaye, wróciła do Seringapatam, aby na niego czekać. Stwierdził, że lepiej być tam sierżantem, niż tutaj niechcianym oficerem. Od jakiegoś czasu działa milczały. Może nieprzyjaciel spakował się i odszedł? Może zaprzągł do swoich malowanych armat woły, schował kartacze w przodki i ulotnił się na północ? W takim przypadku czekał ich szybki powrót do wsi, gdzie składowane były bagaże, a potem kolejny nieprzyjemny wieczór w mesie oficerskiej. Porucznik Cahill będzie obserwował Sharpe’a jak jastrząb, dodając dwa pensy do jego rachunku za każdy kieliszek wina, a Sharpe, jako najmłodszy rangą oficer, będzie musiał zaproponować prawomyślny toast i udawać, że nie widzi, kiedy połowa tych drani unosi kubki nad manierkami. Król ponad wodą. Picie za martwego B)RUWHFDLQGG * - : 6 ) : , + 7 : 6 ? - 4 4 pretendenta Stuartów, który zmarł na wygnaniu w Rzymie. Jakobici, którzy udawali, że Jerzy III nie jest prawowitym królem. Tak naprawdę żaden z nich nie był nielojalny, a tajemny gest przesuwania wina nad wodą nie był nawet prawdziwą tajemnicą, a tylko sposobem sprowokowania Sharpe’a jako Anglika. Z tym, że Sharpe’a guzik to obchodziło. Dla niego władcą Anglii równie dobrze mógł być król Ćwieczek. Colquhoun warknął rozkaz po gaelicku, a ludzie podnieśli muszkiety, wskoczyli do rowu, ustawiając się w cztery rzędy, i zaczęli wlec się na północ. Sharpe, zaskoczony, ruszył potulnie za nimi. Pomyślał, że powinien był zapytać Colquhouna, co się dzieje, ale nie chciał okazywać swojej niewiedzy. Wtedy zobaczył, że reszta batalionu także maszeruje, tak więc najwyraźniej Colquhoun zdecydował, że kompania numer sześć również powinna ruszyć. Sierżant nie udawał nawet, że pyta Sharpe’a o pozwolenie. Niby dlaczego? Nawet gdy Sharpe wydawał ludziom rozkaz, automatycznie czekali na skinięcie głową Colquhouna, zanim posłuchali. Tak działała kompania: Urquhart dowodził, dalej był Colquhoun, a podporucznik Sharpe snuł się obok jak jeden z tych obszarpanych psów, które przygarniali żołnierze. Kapitan Urquhart popędził konia wzdłuż rowu. – Dobra robota, sierżancie – powiedział do Colquhouna, który zignorował pochwałę. Kapitan zawrócił konia, którego kopyta przebijały się przez skorupę wysuszonego błota, rozpryskując jego grudy. – Dranie czekają z przodu – powiedział Urquhart Sharpe’owi. – Myślałem, że może sobie poszli – odparł Sharpe. – Są gotowi, stoją w formacji – rzekł Urquhart. – Gotowi i w formacji. – Kapitan był dobrze wyglądającym B)RUWHFDLQGG . 7 : < - + ) mężczyzną o poważnej twarzy, prostych plecach i zimnej krwi. Ludzie mu ufali. Kiedyś Sharpe byłby dumny, służąc pod człowiekiem takim jak Urquhart, ale kapitan zdawał się być zirytowany jego obecnością. – Wkrótce będziemy robić zwrot w prawo – zawołał Urquhart do Colquhouna – i tworzyć linię po prawej w dwóch rzędach. – Tak jest, sir. Urquhart spojrzał na niebo. – Zostały trzy godziny światła – stwierdził. – Wystarczy. Weźcie lewy kraniec linii, poruczniku. – Tak jest, sir – odparł Sharpe. Wiedział, że nie będzie miał tam nic do roboty. Ludzie znali swoje obowiązki, kaprale będą zamykali kolumny, a Sharpe miał po prostu iść za nimi jak pies przywiązany do wozu. Nagle rozległy się wystrzały, cała bateria wrogich dział otworzyła ogień. Sharpe usłyszał kule gwiżdżące wśród prosa, ale żaden z pocisków nie spadł blisko 74. Dudziarze batalionu zaczęli grać, a ludzie ruszyli żwawiej i unieśli muszkiety, przygotowując się do nadchodzącej ponurej pracy. Wystrzeliły jeszcze dwa działa, tym razem Sharpe dostrzegł pasmo dymu nad kłosami i zorientował się, że nad ich głowami przeleciał pocisk. Ślad dymu z płonącego lontu zadrżał w bezwietrznym upale, gdy Sharpe czekał na wybuch, który jednak nie nastąpił. – Nasi ucięli zbyt długi lont – powiedział Urquhart. Jego koń był nerwowy lub, być może, nie podobało mu się zdradzieckie podłoże na dnie rowu. Urquhart popędził wierzchowca na górę rowu, gdzie zwierzę zdeptało proso. – Co to jest? – zapytał Sharpe’a. – Kukurydza? ! B)RUWHFDLQGG * - : 6 ) : , + 7 : 6 ? - 4 4 – Colquhoun twierdzi, że proso – odparł Sharpe. – Proso perłowe. Urquhart chrząknął i skierował konia na czoło kompanii. Sharpe otarł rękawem pot z oczu. Nosił czerwoną kurtkę oficerską z białymi wyłogami 74. Batalionu. Wcześniej należała do niejakiego porucznika Blaine’a, który zginął pod Assaye, a Sharpe zakupił ją za szylinga na aukcji przedmiotów należących do martwych oficerów. Niezdarnie zaszył widniejącą na lewej piersi dziurę po kuli, ale żadne szorowanie nie zdołało usunąć z kurtki krwi Blaine’a, która zabarwiła na czarno spłowiały czerwony materiał. Nosił też swoje stare spodnie, wydane mu, gdy był jeszcze sierżantem, czerwone, skórzane buty do jazdy, zdarte z nóg jakiegoś Araba w Ahmednagar oraz oficerską szarfę z frędzlami, którą ściągnął z trupa pod Assaye. Przy pasie miał lekką szablę kawaleryjską, tę samą, którą uratował życie Wellesleyowi w bitwie pod Assaye. Niezbyt ją lubił. Była nieporęczna, a zakrzywione ostrze nigdy nie było tam, gdzie się spodziewał. Ciął nią, a gdy myślał, że klinga już dosięga celu, okazywało się, że miała do przebycia jeszcze piętnaście centymetrów. Inni oficerowie nosili pałasze claymore – duże, o prostym ostrzu, ciężkie i śmiertelnie niebezpieczne. Sharpe chętnie uzbroiłby się w taki, ale zrezygnował z powodu cen na aukcji. Gdyby naprawdę tego pragnął, mógłby kupić każdy wystawiony claymore, jednak nie chciał pokazywać, że jest bogaty. A był. Wszakże człowiek taki jak Sharpe nie powinien mieć pieniędzy – wywodził się z szeregów, był zwykłym żołnierzem, urodzonym i wychowanym w rynsztoku. Mimo to zdołał zarąbać pół tuzina ludzi, aby uratować życie Wellesleyowi. Za to generał nagrodził sierżanta Sharpe’a, czyniąc z niego oficera, B)RUWHFDLQGG . 7 : < - + ) zaś podporucznik Sharpe był zbyt sprytny, by pozwolić swojemu nowemu batalionowi dowiedzieć się, że posiada królewską fortunę. Fortunę nieżyjącego króla – klejnoty, które odebrał sułtanowi Tipu w cuchnącej dymem i krwią Bramie Wodnej w Seringapatam. Czy byłby bardziej popularny, gdyby wiedziano, że jest bogaty? Wątpił w to. Bogactwo nie dawało poważania, o ile nie zostało odziedziczone. Poza tym, to nie ubóstwo wykluczało Sharpe’a zarówno z mesy oficerskiej, jak i z szeregów żołnierzy, lecz fakt, że był obcy. 74. Batalion dostał solidne lanie pod Assaye. Każdy oficer odniósł jakieś rany, a kompanie, które przed bitwą szczyciły się składem siedemdziesięciu czy osiemdziesięciu żołnierzy, teraz miały zaledwie po czterdziestu lub pięćdziesięciu ludzi. Batalion przeprowadzono do piekła i z powrotem, a ci, którzy przeżyli, trzymali się razem. Wprawdzie Sharpe walczył pod Assaye, nawet zasłużył się na polu walki, ale nie przeszedł przez gehennę 74., a zatem był kimś obcym. – Linia na prawo! – krzyknął sierżant Colquhoun, a kompania wykonała zwrot w prawo i rozciągnęła się w linię o dwóch szeregach. Rów wychodził spomiędzy prosa i wpadał do szerokiego, wyschniętego koryta rzeki. Gdy Sharpe spojrzał na północ, zobaczył na horyzoncie ścianę brudnobiałego dymu wystrzałów. Działa Marathów, ale daleko. Teraz, gdy batalion wydostał się spośród wysokiego zboża, Sharpe odczuł słaby wietrzyk. Nie był wystarczająco mocny, by obniżyć temperaturę, ale mógł stopniowo rozwiewać dym. – Stać! – zawołał Urquhart. – Na wprost patrz! Nieprzyjacielska artyleria mogła być daleko, ale wyglądało na to, że batalion wymaszeruje korytem rzeki B)RUWHFDLQGG * - : 6 ) : , + 7 : 6 ? - 4 4 prosto pod lufy dział. Ale przynajmniej 74. nie był sam. 78., kolejny szkocki batalion, szedł po prawej, a wokół obu widniały długie linie madraskich sipajów. Urquhart cofnął się do Sharpe’a. – Dołączył Stevenson – powiedział kapitan na tyle głośno, aby reszta kompanii go usłyszała. Urquhart dodawał im odwagi, informując, że połączyły się dwie niewielkie armie brytyjskie. Obiema dowodził generał Wellesley, ale zwykle dzielił siły na dwie części, pierwszą pod pułkownikiem Stevensonem. Tego dnia jednak obie części jednoczyły się, aby dwanaście tysięcy żołnierzy piechoty mogło zaatakować razem. Ale jak licznego przeciwnika? Sharpe nie widział skrytej za działami armii Marathów, ale bez wątpienia drani było bez liku. – To znaczy, że 94. jest gdzieś po naszej lewej – dodał głośno Urquhart, a niektórzy ludzie zamruczeli z aprobatą na tę wieść. 94. był kolejnym regimentem szkockim, co oznaczało, że tego dnia aż trzy ich bataliony atakowały Marathów. Trzy szkockie i dziesięć sipajskich. Większość Szkotów uważała, że sami by sobie poradzili – i Sharpe sądził, że mieli rację. Mogli go zbytnio nie lubić, ale byli dobrymi żołnierzami. Twardymi draniami. Czasami próbował wyobrazić sobie, jak Marathowie odbierają walkę ze Szkotami. Jak piekło, podejrzewał. Jak cholerne piekło. – Chodzi o to – powiedział kiedyś Sharpe’owi pułkownik McCandless – że do zabicia Szkota potrzeba dwa razy więcej wysiłku, niż do wykończenia Anglika. Biedny McCandless. Sam został wykończony, zastrzelili go pod sam koniec bitwy pod Assaye. Pułkownika mógł zabić którykolwiek z wrogów, ale Sharpe był przekonany, że zabójczą kulę wystrzelił zdradziecki B)RUWHFDLQGG . 7 : < - + ) Anglik William Dodd. A Dodd wciąż chodził wolny, wciąż walczył po stronie Marathów. Sharpe przysiągł na grobie McCandlessa, że pomści Szkota. Dał słowo, kopiąc pułkownikowi grób, aby żaden ptak czy zwierzę nie mogły pożywić się jego trupem. Przy ryciu w suchej ziemi Sharpe nabawił się pęcherzy na dłoniach. McCandless był jego dobrym przyjacielem, a teraz, gdy pułkownik leżał w ziemi, Sharpe czuł, że nie miał w tej armii żadnych sojuszników. – Działa! – Krzyk dobiegł zza szeregów 74. – Zrobić przejście! Dwie baterie konnych sześciofuntówek ciągnięto w górę wyschniętego koryta rzeki, aby stworzyć linię artyleryjską przed piechotą. Baterie te nazywano konnymi dlatego, że były lekkie i zazwyczaj ciągnęły je konie, teraz jednak zaprzężono do nich dziesiątki wołów i poruszały się wolno. Woły miały malowane rogi, a niektóre dzwonki wokół szyi. Ciężkie działa pozostały gdzieś z tyłu, na drodze, tak daleko, że prawdopodobnie nie zdążyłyby wziąć udziału w rozrywkach tego dnia. Teren znajdujący się przed wojskiem był bardziej otwarty. Znajdowało się tam kilka poletek wysokiego prosa, ale na wschodzie widniały puste pola. Sharpe obserwował, jak działa są dowożone na tę suchą równinę. Wróg również patrzył. Pierwsza salwa kul zrykoszetowała o trawę i pomknęła nad brytyjskimi armatami. – Zdaje mi się, że jeszcze parę minut, a kanonierzy zajmą się nami – rzekł Urquhart, po czym wyjął prawą stopę ze strzemienia i zsunął się na ziemię obok Sharpe’a. – Jock – zawołał jednego z ludzi – zajmij się moim koniem, dobrze? – Żołnierz odprowadził wierzchowca na spłacheć trawy, a Urquhart skinął głową, zapraszając B)RUWHFDLQGG * - : 6 ) : , + 7 : 6 ? - 4 4 Sharpe’a, aby poszedł za nim poza zasięg słuchu kompanii. Kapitan zdawał się zakłopotany, podobnie jak Sharpe, nieprzyzwyczajony do takiej zażyłości z wyższym oficerem. – Palisz cygara, Sharpe? – zapytał kapitan – Czasami, sir. – Proszę – Urquhart podał Sharpe’owi niedokładnie zwinięte cygaro, a następnie skrzesał ogień. Najpierw zapalił swoje cygaro, a potem przytrzymał migoczący płomień dla Sharpe’a. – Major mówi, że z Madrasu dotarł nowy zaciąg. – To dobrze, sir. – Oczywiście, nie odtworzy naszych sił, ale przyda się – stwierdził Urquhart. Nie patrzył na Sharpe’a, przyglądał się brytyjskim działom, które stopniowo posuwały się po trawie. Było ich tylko tuzin, Marathowie mieli więcej. Niedaleko jednego z zaprzęgów upadł pocisk, otaczając zwierzęta dymem i strzępami ziemi. Sharpe oczekiwał widoku stojącego działa oraz umierających stworzeń, wijących się w poplątanych postronkach, ale woły wędrowały dalej, cudem ocalałe od wybuchu. – Jeśli ustawią działa zbyt daleko – wymruczał Urquhart – zaraz zamienią się w złom. Jesteś tu szczęśliwy, Sharpe? – Szczęśliwy, panie kapitanie? – Sharpe był zaskoczony nagłym pytaniem. Urquhart zmarszczył brwi, jakby odpowiedź okazała się niezbyt pomocna. – Szczęśliwy – powtórzył – zadowolony. – Nie jestem pewien czy żołnierz ma być szczęśliwy, sir. B)RUWHFDLQGG . 7 : < - + ) – Nieprawda, nieprawda – odrzekł Urquhart z dezaprobatą. Był równie wysoki jak Sharpe. Mówiło się, że posiadał wielki majątek, ale jedyną oznaką bogactwa był mundur, bardzo elegancko skrojony i kontrastujący z obszarpaną kurtką Sharpe’a. Urquhart rzadko się uśmiechał, co sprawiało, że trudno było przebywać w jego towarzystwie. Sharpe zastanawiał się, dlaczego Urquhart rozpoczął tę rozmowę, która wydawała się nietypowa dla tego nieugiętego kapitana. Może denerwował się nadchodzącą bitwą? Zdawało się to Sharpe’owi mało prawdopodobne po tym, jak Urquhart przetrwał kocioł ognia pod Assaye, ale nie potrafił wymyślić innego wyjaśnienia. – Człowiek powinien być zadowolony ze swojej pracy – stwierdził Urquhart, gestykulując cygarem. – A jeśli tak nie jest, to znak, że zajmuje się nie tym, czym powinien. – Nie mam zbyt wiele pracy, sir – odparł Sharpe, mając nadzieję, że nie wyszło to zbyt opryskliwie. – Zapewne nie – odpowiedział wolno Urquhart. – Rozumiem, co masz na myśli. – Przesunął stopy w pyle. – Można powiedzieć, że kompania sama się prowadzi. Colquhoun to dobry człowiek, a sierżant Craig należycie się zapowiada, nie sądzisz? – Tak jest, sir – Sharpe wiedział, że nie musi cały czas nazywać Urquharta „sir”, ale trudno było mu się odzwyczaić. – Widzisz, obaj to dobrzy kalwiniści – rzekł Urquhart. – To sprawia, że są godni zaufania. – Tak jest, sir – odparł Sharpe. Nie był dokładnie pewien, kim są kalwiniści i nie zamierzał pytać. Być może tym samym, co wolnomularze, a tych nie brakowało B)RUWHFDLQGG * - : 6 ) : , + 7 : 6 ? - 4 4 w mesie 74., chociaż Sharpe nie wiedział również, kim są wolnomularze. Wiedział tylko, że nie jest jednym z nich. – Chodzi o to, Sharpe – kontynuował Urquhart, chociaż nie patrzył na niego, gdy to mówił – że masz w zasięgu ręki majątek. – Majątek, sir? – zapytał Sharpe zaniepokojony. Czyżby kapitan w jakiś sposób wywęszył jego szmaragdy, rubiny, brylanty i szafiry? – Jesteś podporucznikiem – wyjaśnił Urquhart – ale jeśli ci to nie odpowiada, zawsze możesz sprzedać nominację. Wielu dobrych Szkotów zapłaci za awans. Nawet tutaj są tacy. Szkocka Brygada ma dżentelmenów w swoich szeregach. Tak więc Urquhart nie martwił się nadchodzącą walką, a reakcją Sharpe’a na tę rozmowę. Kapitan chciał się go pozbyć. Kiedy Sharpe zdał sobie z tego sprawę, poczuł się jeszcze bardziej nieswojo. Tak bardzo pragnął zostać oficerem, a już teraz żałował, że awansował. Czego się spodziewał? Że ktoś poklepie go po plecach i powita jak dawno zaginionego brata? Że dostanie dowództwo nad oddziałem? Urquhart obserwował go niecierpliwie, czekając na odpowiedź, ale Sharpe nie odezwał się. – Czterysta funtów, Sharpe – rzekł kapitan. – Taka jest oficjalna stawka za stopień podporucznika, a tak między nami, dałoby się wycisnąć jeszcze co najmniej pięćdziesiąt. Może nawet setkę. I to w gwineach. Ale jeśli chciałbyś sprzedać patent żołnierzowi stąd, lepiej upewnij się czy ma wiarygodne weksle. Sharpe nic nie odpowiedział. Czy w 94. rzeczywiście służyli też dżentelmeni? Tacy ludzie mogli sobie pozwolić na zostanie oficerami – i przecież byli na nich B)RUWHFDLQGG . 7 : < - + ) wychowani – ale dopóki nie pojawił się wakat, służyli jako szeregowcy, choć jadali w mesie. Byli jak ni pies, ni wydra. Jak Sharpe. I każdy z nich z ochotą skorzystałby z okazji zakupu nominacji w 74. Ale Sharpe nie potrzebował pieniędzy. Posiadał fortunę, a jeśli zechciałby opuścić armię, wystarczyło zrezygnować ze stopnia i odejść. Odejść jako bogaty człowiek. – Oczywiście – ciągnął Urquhart, nieświadom myśli Sharpe’a – jeśli weksel zapisany jest na dobrego agenta wojskowego, nie ma potrzeby się martwić. Większość z naszych ludzi korzysta z usług Johna Borreya w Edynburgu, więc jego wekslom można w zupełności ufać. Borrey to uczciwy typ. Rozumiesz, kolejny kalwinista. – I wolnomularz, sir? – zapytał Sharpe. Nie był pewien, dlaczego to powiedział, ale pytanie jakoś samo wyszło mu z ust. Chyba chciał wiedzieć czy wolnomularz znaczy to samo, co kalwinista. – Doprawy, nie wiem. – Urquhart zmarszczył brwi, a jego głos stał się chłodniejszy. – Chodzi o to, Sharpe, że jest godny zaufania. „Czterysta pięćdziesiąt gwinei” – pomyślał Sharpe. Suma nie do pogardzenia. Dobrze dodać małą fortunę do klejnotów. Poczuł pokusę postąpienia zgodnie z radą Urquharta. Nigdy nie zostanie zaakceptowany w 74., a dzięki łupom mógłby urządzić się w Anglii. – Gotówka do ręki – rzekł Urquhart. – Zastanów się, Sharpe, zastanów się. Jock, mój koń! Sharpe wyrzucił cygaro. W ustach miał sucho od pyłu, a dym tytoniu był gryzący. Urquhart, dosiadając konia, zobaczył leżące na ziemi ledwie nadpalone cygaro i obrzucił podporucznika nieprzyjaznym spojrzeniem. Przez chwilę wyglądało na to, że kapitan coś powie, ale B)RUWHFDLQGG * - : 6 ) : , + 7 : 6 ? - 4 4 pociągnął tylko wodze i odjechał. „Do diabła – pomyślał Sharpe. – Nic teraz nie umiem zrobić dobrze”. Brytyjskie działa polowe znalazły się w zasięgu dział Marathów. Wrogi pocisk wylądował na przodku. Jedno z kół pękło i sześciofuntówka przewróciła się na bok. Kanonierzy zeskoczyli z przodka, ale zanim zdołali odczepić zapasowe koło, woły ruszyły pędem. Pociągnęły uszkodzone działo z powrotem w stronę sipajów, pozostawiając za sobą ogromny pióropusz kurzu tam, gdzie piasta osi ryła suchą ziemię. Kanonierzy pobiegli, aby odciąć drogę wołom, ale wtedy w panikę wpadł drugi zaprzęg. Zwierzęta opuściły nisko pomalowane rogi i popędziły jak najdalej od kanonady. Działa Marathów strzelały teraz szybko. Kula ścięła kolejny zaprzęg, rozbryzgując jaskrawą krew wołów. Wrogie armaty były ogromne i miały o wiele większy zasięg niż małe brytyjskie sześciofuntówki. Dwa pociski wylądowały za spanikowanymi wołami, zmuszając je do jeszcze szybszego biegu w stronę sipajskich batalionów po prawej stronie linii Wellesleya. Przodki podskakiwały szaleńczo na nierównym gruncie, a przy każdym skoku spadały kule i rozsypywał się proch. Sharpe zobaczył, jak generał Wellesley zwrócił swojego wierzchowca w stronę sipajów. Z pewnością wołał, aby rozsunęli szeregi i pozwolili pędzącym wołom przeciąć linię, ale zamiast tego nagle odwrócili się i podali tyły. – Jezu! – powiedział Sharpe głośno, ściągając na siebie pełen dezaprobaty wzrok sierżanta Colquhouna. Dwa bataliony sipajów uciekały. Sharpe widział samego generała, jadącego wśród umykających, i wyobrażał sobie, że Wellesley krzyczy na przestraszonych ludzi, aby zatrzymali się i uformowali szyk, ale wciąż biegli w stronę łanów prosa. Wpadli w panikę przez woły i ostrzał B)RUWHFDLQGG . 7 : < - + ) wroga. Pociski uderzały w suchą równinę, wyrzucając ku niebu kurz i dym. Ludzie zniknęli pomiędzy wysokimi łodygami, pozostawiając za sobą tylko zakłopotanych oficerów i, co zadziwiające, dwa armatnie zaprzęgi przerażonych wołów, które z niewiadomego powodu zatrzymały się przed prosem i czekały, aż dogonią je kanonierzy. – Siadajcie – zawołał Urquhart do swojej kompanii. Ludzie przykucnęli w suchym korycie rzeki. Jeden wyciągnął z torby ogryzek glinianej fajki i zapalił ją od krzesiwa. Dym tytoniowy wolno unosił się na lekkim wietrze. Kilku mężczyzn napiło się z manierek, ale większość oszczędzała wodę na czas pragnienia, które miało nadejść, gdy zaczną nadgryzać ładunki do nabojów. Sharpe zerknął do tyłu, mając nadzieję, że zobaczy puckalee, którzy przynosili batalionowi wodę, ale nie było po nich śladu… Kiedy ponownie spojrzał na północ, dostrzegł, że na grzbiecie wzgórza pojawił się mały oddział nieprzyjacielskich kawalerzystów. Długie lance sprawiały, że wyglądali na tle nieba jak kolczaste krzewy. Konnica wroga niewątpliwie czuła pokusę zaatakowania rozbitej linii brytyjskiej i stratowania zdenerwowanych sipajów, ale szwadron kawalerii brytyjskiej z dobytymi szablami wynurzył się z lasu, aby zagrozić flance nieprzyjacielskich jeźdźców. Żadna ze stron nie zaszarżowała. Oddziały po prostu się obserwowały. Dudziarze 74. przestali grać. Ustawiano pozostałe brytyjskie działa polowe, a ich lufy skierowano w górę łagodnego stoku, gdzie widoczne były wrogie armaty. – Wszystkie muszkiety załadowane? – Urquhart zapytał Colquhouna. – Lepiej żeby były, sir, inaczej będę chciał się dowiedzieć, dlaczego nie są. ! B)RUWHFDLQGG * - : 6 ) : , + 7 : 6 ? - 4 4 Urquhart zsiadł z konia. Miał przy siodle tuzin manierek pełnych wody. Odwiązał połowę z nich i rozdał kompanii. – Podzielić się – nakazał, a Sharpe pożałował, że sam nie pomyślał o wzięciu takiego zapasu. Jeden z ludzi nalał wody w złożone dłonie i pozwolił wylizać ją swojemu psu. Zwierzę usiadło i zaczęło się drapać, podczas gdy jego pan położył się na plecach i nasunął czako na oczy. Sharpe pomyślał, że przeciwnik zaraz rzuci do ataku piechotę. Całą. Zarządzi zmasowany atak przez całą szerokość wolnego terenu w stronę pola prosa. Zaleje koryto rzeki hordą wrzeszczących wojowników, którzy wzbudzą w Brytyjczykach panikę i w ten sposób odniosą zwycięstwo. Ale horyzont pozostawał pusty. Widać było tylko wrogie działa i czekających lansjerów. Tak więc i brytyjscy żołnierze czekali. Pułkownik William Dodd, dowódca Kobr Dodda, popędził konia w stronę widnokręgu. Stamtąd spojrzał na stojące w dole, zmieszane szeregi brytyjskich wojsk. Wyglądało na to, że dwa bataliony, lub nawet więcej, uciekły w panice, pozostawiając ziejącą dziurę po prawej stronie linii czerwonych kurtek. Zawrócił konia i kopnięciem skierował go na miejsce, gdzie pod swoimi sztandarami czekał dowódca Marathów. Dodd przecisnął się z koniem przez adiutantów, aż dotarł do księcia Manu Bappoo. – Rzuć wszystkie siły do ataku, sahibie – poradził księciu. – Teraz! Manu Bappoo w żaden sposób nie okazał, że usłyszał Dodda. Przywódca Marathów był wysokim, szczupłym mężczyzną o długiej, pokrytej bliznami twarzy B)RUWHFDLQGG