FULL TEXT - Antropomotoryka

Transkrypt

FULL TEXT - Antropomotoryka
RECENZJE
-
-
-
-
-
REVIEWS
NR 36
AN TRO PO MO TO RY KA
2006
O KSIĄŻCE WACŁAWA PETRYŃSKIEGO:
BARBARZYŃCA W PAŁACU NAUKI 1
ABOUT THE BOOK BY WACŁAW PETRYŃSKI
BARBARIAN IN THE PALACE OF SCIENCE
Janusz M. Morawski*
Zbiór felietonów Wacława Petryńskiego, publikowanych na łamach miesięcznika naukowo-metodycznego „Sport Wyczynowy” doczekał się wydania książkowego. Każdy z felietonów zawiera głęboką refleksję,
wynikającą z działalności autora (tytułowego „barbarzyńcy”) na polu antropomotoryki (antropokinetyki,
psychomotoryki – jeśli ktoś woli), owego tytułowego
„pałacu nauki”.
Swój zbiór autor dzieli na cztery części: O języku,
O antropokinetyce, O uczonych i O nauce. Felieton,
z natury tej formy, stanowi mały fragment refleksji, rzadko zawiera istotną porcję wiedzy. Czytelnicy „Sportu
Wyczynowego”: badacze, trenerzy i zawodnicy, którym
Autor kwantował przekazywaną wiedzę w kolejnych
regularnie dostarczanych felietonach, pewnie oswoili
się z formą przekazu i bez trudu znajdowali pewną ciągłość.
Przed czytelnikiem książki stawiane są jednak nieco wyższe wymagania. Grozi mu bowiem zagubienie
w morzu cytatów i nazwisk autorów, przytaczanych
w różnych miejscach, w bardzo różnych kontekstach.
Dodatkową trudność może stanowić wyodrębnienie
warstwy sedna od półżartobliwego podkładu-tła. Myślę,
że w imieniu wszystkich zainteresowanych, także czytelników Antropomotoryki, mogę wyrazić nadzieję na
ukazanie się w niedługim czasie opracowania przez
Wacława Petryńskiego bardziej spójnego dzieła.
W części O języku autor zastanawia się głównie
nad definicjami. Nadmienić należy, że język polski jest
wyjątkowo trudny dla definiowania. Historia naszego
1
Petryński W: Barbarzyńca w pałacu nauki, Wydawnictwo
Uczelniane Państwowej Wyższej Szkoły Zawodowej im. Jana Amosa
Komeńskiego w Lesznie, Leszno, 2006 (Petryński W: Barbarian in
the Palace of Science, Publishing of Jan Amos Komensky State High
Vocational School , Leszno, 2006) .
narodu usytuowała język w rzędzie podstawowych
narzędzi obrony wolności, patriotyzmu („PolszczyznaOjczyzna”) a nawet nacjonalizmu (powieści XIX w.
„dla podtrzymania ducha”, nie zawsze odpowiadające
prawdzie historycznej). W reakcji na zakazy nauczania
języka polskiego po powstaniu styczniowym filologia
polska stała się nader łatwym sposobem na zaistnienie
dla tłumów tych pragnących uchodzić za ekspertów
w tej lokalnie specyficznej dziedzinie. (Cóż bowiem łatwiejszego, jak nauczanie języka polskiego w Polsce?)
No i zaczęło się! Język polski zyskał bez mała status religii narodowej. Słysząc o kulturze, uczeń szkoły średniej
myśli o języku polskim i literaturze polskiej. Brak czasu
na naukę innych języków, literatury światowej, nie mówiąc o malarstwie, architekturze, muzyce itd. Egzamin
z polskiego obowiązuje na każdym etapie edukacji, od
przedszkola do uniwersytetu. Trwają nieprzerwane prace nad etymologią, pisownią, gramatyką i histeryczną
niemal walką o „czystość” językową. Prawdopodobnie
z tego powodu język polski stał się jednym z najtrudniejszych języków świata, i najmniej przydatnym dla
tworzenia definicji.
Stąd w języku polskim szczególnie ważna staje się
„konieczność wielojęzyczności dla porządnego myślenia” (cyt. za R. Stillerem), podobnie pewnie, jak niezbędna jest wieloreligijność dla prawdziwej ekumenicznej wiary w Boga.
Podstawą definicji jest znaczenie. Znaczenie
pojawia się w sensie obiektywnym w semiotycznej warstwie-poziomie semantyki. To wystarcza
w przekazach sensu stricte naukowych pomiędzy
uczonymi. Komunikat kierowany do kolegi-uczonego może więc być z natury inny, aniżeli ten,
do wykorzystania przez zawodnika, pacjenta czy
ucznia. Ten pragmatyczny poziom komunikatu jest
-
-
-
-
* prof. dr hab. inŜ., Chrcynno 119A, 05-190 Nasielsk
-
– 113 –
szczególnie istotny w dydaktyce i w nauczaniu/treningu aktów ruchu. Na tym poziomie znaczenie
jest „częścią obiektu w zakresie, w jakim działa
na inteligencję” (Douglas R. Hofstadter2). Przekaz
pragmatyczny wymaga uwzględnienia gotowości
adresata i dysponowanego przezeń tezaurusa do
subiektywnego odbioru komunikatu.
W tych ramach Wacław Petryński usiłuje
uporządkować nazewnictwo, w szczególności
w dziedzinie, której się poświęca: antropokinetyce,
a zwłaszcza w tej jej części (nasuwa mi się tu termin psychomotoryka), dążącej do w miarę spójnego ujęcia efektów zarówno postaciowych (portretu
geometrycznego), fizjologicznych, jak i psychicznych, składających się na pełną naturę i bogactwo ruchu ciała człowieka. Ma tu sprzymierzeńca w osobie Profesora Zbigniewa Czajkowskiego
(autora trafnie i pięknie napisanej przedmowy do
dzieła).
Terminologia generalnie służy dwóm celom:
opisowi wiedzy i jej przekazowi.
Opis wiedzy spełni swoją funkcję, jeśli wiedza
– obiekt opisu – jest uporządkowana. Nie myślę,
aby wiedza, w dziedzinie (dziedzinach), którymi
się autor poświęca, była w dostatecznym stopniu
uporządkowana. Nadto obserwuję, że stan nieuporządkowania pogłębia się: zbyt wielu „uczonych”,
w kraju i za granicą, wykorzystuje to dla budowania swych karier. Oni to nie dążą do rzetelnego
poznania, a tworzą coraz to nowe dziwolągi, po
prostu „aby zaistnieć”.
Przekaz wiedzy musi sięgać do wspomnianej warstwy pragmatycznej. Moje doświadczenia,
na przykład, towarzyszące wykładaniu tak obco
brzmiącego przedmiotu, jak Człowiek i technologia
dla studentów kierunków humanistycznych, wskazują na efektywność stosowania różnych metod, nie
mających nic wspólnego ze ścisłością i rzetelnością
naukową, w tym (nie czytajcie Wy skrupulatni!)
– blefu.
Przypominam sobie jak koleżanka, wykładowczyni statystyki dla studentów socjologii, uskarżała
się na brak zainteresowania przedmiotem (a nawet
wrogie nastawienie) u słuchaczy. Wszak im powiedziano jeszcze w szkole średniej, że z tą „teorią”
skończyli raz na zawsze. „A jak zaczynasz wykład?”
– pytam. „No jak mam zaczynać? Wprowadzam,
że „statystyka – to dział matematyki, w którym...”.
Dosyć. Proponuję eksperyment. Przynoszę na zajęcia stos ankiet (to podstawowy materiał, jakim się
2
Douglas R. Hofstadter (1979): Gödel, Escher, Bach. An Eternal
Golden Braid. A metaphorical fugue on minds and machines in the
spirit of Lewis Carroll. Basic Books Inc.
posługują socjologowie, wynik tzw. fieldwork) i pytam, jak sądzą słuchacze, co możemy z tym zrobić?
Padają różne koncepcje: policzyć, poukładać...
Nareszcie pada: uśrednić. To już sukces! Ale co dalej? Czy nie interesuje was jakaś klasyfikacja, ocena
rzetelności uzyskanych wyników? No pewnie także. Koniec wykładu. Dziękuję za uwagę, biorę pod
pachę stos ankiet i zmierzam do wyjścia. Od drzwi
rzucam, jakby od niechcenia: „to, czym się dzisiaj
zajmowaliśmy – to statystyka”. Wśród studentów
– dyskusja. W następnym wykładzie można już
bardziej na serio mówić o statystyce.
A oto inny przykład. W trakcie wykładu dla pań
z personelu kabinowego PLL Lot (tzw. stewardes)
napomykam: „czy panie zauważyły, że w lecącym
samolocie jakoś inaczej się chodzi wzdłuż korytarza?” Z punktu widzenia fizyki różnice są oczywiste
i mają swe źródło w innej, odczuwanej przez człowieka, relacji między siłami ciążenia i bezwładności.
Oczywiście, w tym gronie nie mogę zbytnio teoretyzować. Poprzestaję na „rzuceniu ziarna”. To wystarcza dla szerokiej dyskusji. Informacja w formie raczej
pantoflowej plotki rozchodzi się nadspodziewanie
błyskawicznie i ogarnia ponad tysiąc osób wspomnianej grupy zawodowej. Od tej pory panie dyskutują, eksperymentują w realnych warunkach lotu.
Nazewnictwo w psychomotoryce (wszakże nauki traktującej o siłach i ruchu) musi nawiązywać do
panującego od ponad 300 lat paradygmatu Isaaka
Newtona. Dziełem tego geniusza była radykalna
zmiana rozumienia ruchu, od sekwencji położeń
(starożytność i Średniowiecze) – do ciągłości warunkowanej przez również nowe rozumienie siły
– przyczyny ruchu i czasu – podstawowego pojęcia
dynamiki. Aktualnie dynamika to wszakże nie jedynie zmienność w czasie, ale specyficzne powiązanie
między następującymi po sobie stanami, w którym
stan poprzedni warunkuje (przez bezwładność) stan
po nim następujący. Tyle – jeśli idzie o współczesne
widzenie ruchu (nie tylko zresztą w fizyce!).
Ale psychomotoryka (redakcja wybaczy mi, że
posługuję się sprawniej tym bardziej pasującym mi
neologizmem), postuluje branie pod uwagę nie tylko sam fizycznie postrzegany ruch, ale jego wszystkie przejawy, charakterystyczne dla człowieka, jak
specyficzne „czucie”, sterowanie i uczenie się aktów
ruchu. Ale te „organiczne” cechy ruchu nie muszą
wszakże podlegać nauce Newtona. W mechanice
Newtona siła wiąże się z przyspieszeniem. A co to
jest przyspieszenie? Pochodna czasowa prędkości. A co to prędkość? Pochodna czasowa drogi.
Przecież prędkość, przyspieszenie, droga – to jedynie wytwory imaginacji Newtona, stworzone tylko
po to, aby można było w analizie ruchu zastosować
-
-
-
-
Janusz M. Morawski
-
– 114 –
rachunek różniczkowy/całkowy (też wytwór imaginacji Newtona, może Leibniza). Analizując budowę
aparatu westybularnego, widzimy, co prawda różne
organy (woreczek, łagiewkę, kanały semikoliste),
którym jedynie umownie przypisujemy selektywny
pomiar tych newtonowskich jakości ruchu. Ale to nie
prawda! Człowiek nie czuje w sposób odrębny drogi,
prędkości i przyspieszenia. Człowiek po prostu czuje ruch. I to nie tylko organem westybularnym, ale
dotykiem, wzrokiem, słuchem... słownie wszystkim,
co mu się okazuje w danej sytuacji użyteczne. Zdarza
się, że człowiek czuje ruch nawet wtedy, kiedy jego
ciało znajduje się w bezruchu (obserwowane przeze
mnie przypadki doprowadzenia osobnika w nieruchomej kabinie symulatora lotu do zawrotów głowy
i choroby morskiej).
Jak więc o ruchu ciała człowieka należy mówić
w przekonujący sposób do kogoś (pacjenta, zawodnika, ucznia), nie legitymującego ponadprzeciętną
znajomością fizyki newtonowskiej i rachunku różniczkowego?
Trudności z definiowaniem siły statycznej, dynamicznej? Jaka między nimi różnica? Żadna. Siła
zależy od układu odniesienia. A jakim układem odniesienia posługuje się człowiek w aktach czuciowo-ruchowych. Wszak spoczynek to także rodzaj ruchu
(bardzo powolny ruch może być traktowany jako
bezruch-spoczynek). „Pause ist auch Musik” (L. v.
Beethoven).
Podobnie praca, moc itp., które także umownie
definiujemy na bazie nauki Newtona, w niewielkim
stopniu odnoszą się do tego, co one znaczą w sferze psychicznej człowieka odczuwającego wysiłek
czy zmęczenie.
Myślę, że specjaliści zajmujący się psychomotoryką, którzy może mniej podlegają obowiązującym
w środowisku fizyków stereotypom narzuconym
przez Isaaka Newtona, łatwiej zaakceptują moje
wątpliwości.
Generalnie, trudno mi zabierać w sposób autorytatywny głos w sprawie terminologii w psychomotoryce (antropomotoryce, antropokinetyce). Oznaczałoby to wchodzenie między gigantów: Czajkowskiego, Krawczyka, Schmidta,
Ulatowskiego... i Petryńskiego. To on, autor bierze
na swe barki ciężar propozycji kompromisu.
W rozdziale O antropokinetyce, prawdopodobnie najbardziej interesującym dla czytelników
„Antropomotoryki”, Petryński koncentruje się na
dziedzinie, której się w szczególności profesjonalnie poświęcił. Rozdział zawiera, poza propozycjami nazewnictwa, wiele oryginalnych przemyśleń
autora, które z pewnością stanowią istotny wkład
w omawianą dziedzinę wiedzy.
Jako szkielet i odniesienie dla swoich refleksji
Petryński przyjmuje dzieło Nikołaja Aleksandrowicza
Bernsteina, znakomitego rosyjskiego uczonego,
pioniera biomechaniki. Bernstein (cytowany w ponad pięćdziesięciu miejscach tekstu), jako jeden
z pierwszych skojarzył w jednej całości ruchu żywego organizmu (człowieka) efekty psychologiczne, fizjologiczne i mechaniczne. W okresie swej działalności Bernstein nie mógł ominąć zarysowującej się
już idei myśli systemowej. Znakomity biomechanik
dobrze rozumiał tę ideę dobre parę lat wcześniej,
zanim Amerykanin pochodzenia holenderskiego,
biolog i filozof Ludwig van Bertallanfy położył fundamenty pod ogólną teorię systemów.
Sama koncepcja systemu sięga jeszcze wcześniejszych czasów. Za jej początek uznaje się znamienną wypowiedź Arystotelesa, że „całość jest
czymś więcej niż suma składników”. Podstawą myślenia systemowego jest więc całość, ale widziana
w podziale nie na elementy strukturalne, ale na
poziomy-warstwy funkcjonalne ułożone w hierarchicznym uporządkowaniu ze względu na stopień
uogólnienia lub – jak kto woli – skalę. Termin skala
(miara wglądu pasująca do rzeczywistości i wynikająca z harmonii dziania się) odnosi się do wszystkich czynników warunkujących funkcjonowanie
systemu: czasu, przestrzeni, informacji, podmiotu
działania, wydatkowania środków niezbędnych
na działanie itd. U Bernsteina – to fenomen ruchu
ciała w poziomach-warstwach zróżnicowanych
pod względem udziału świadomości w tworzeniu
ruchu.
Należy jednak nadmienić, że w naturze liczba
poziomów-warstw, jak i cezury między nimi nie
są jednoznacznie ustalone. Wiele błędów i nieścisłości wynika ze zbyt zdecydowanego przypisywania wybranych cech (np. pamięci, świadomości,
funkcji itd.) poszczególnym poziomom. Na tej
zasadzie tworzone są umownie podziały między,
na przykład, świadomością i podświadomością,
poziomami „kręgów sterowania ruchami” (pierwszym i drugim), rodzajami pamięci (krótko-, średnio- i długookresowej), „wzorcami ruchu” i „programami ruchu”, typami kodów (np. akustycznym
i semantycznym, czuciowym czy symbolicznym),
czy, generalnie, między predyspozycjami do ruchu (uczenia się ruchu) u ludzi i u zwierząt. Nowe,
systemowe podejście polega głównie na uznaniu
struktur wielopoziomowych.
Wynikające z niego podziały dokonywane są
w zależności od celu analizy. Tworzenie tych podziałów jest ułatwione, jeśli się zauważy, że na każdym poziomie, niejako w sposób naturalny, występuje efekt
uzgodnienia skal (tzw. prawo uzgodnienia skal).
-
-
-
-
O ksiąŜce Wacława Petryńskiego: Barbarzyńca w pałacu nauki
-
– 115 –
W myśleniu systemowym jest jednakże coś daleko bardziej istotnego, co dotyczy owej arystotelesowskiej różnicy pomiędzy całością i sumą składowych.
W systemie mogą zaistnieć możliwości pojawienia się
pewnego novum – efektu systemowego (emergentu). W myśleniu systemowym poszukuje się wszakże owego efektu systemowego, a po jego lokalizacji
i rozpoznaniu, dąży się do jego wykorzystania. Efekt
systemowy pojawia się przy przejściu z poziomu niższego do wyższego.
Bernstein był również świadom wagi idei sprzężenia zwrotnego i wynikającej z niego koncepcji
sterowania w układzie zamkniętym. Dodajmy, że
pojęcia te były uświadamiane, a nawet stosowane
praktycznie, na zasadach intuicji, dużo wcześniej.
Przykładami mogą być: mechanizm podajnika ziarna
w żarnach młyna, baille-ble (Francja, XV w), regulator prędkości obrotowej maszyny parowej (James
Watt, 1784 r.), czy serwomechanizm Leona Farcota
(1868 r.). Ale pełne zrozumienie omawianej idei musiało czekać wiele lat, zanim została ona ściśle zdefiniowana i opisana przez Norberta Wienera, twórcę
cybernetyki.
Bernstein posiłkował się także modelami. Ale
modele służyły mu głównie dla opisu, były zatem elementami samej wiedzy. Wydaje się, że Bernstein nie
rozumiał (nie doceniał) roli modeli jako obiektów
badań (symulacji), inaczej: modeli – jako środka
dla pozyskiwania wiedzy. Wybaczmy mu te braki:
wszak nie miał do dyspozycji komputera i współczesnych metod symulacyjnych.
Autor artykułuje swoją niechęć do behawioryzmu (np. s. 161, 248-250, 309). Już od dawna
jednakże behawioryzm zerwał z klasycznym założeniem, że analizie podlega jedynie to, co wynika
z obserwowanych z zewnątrz reakcji na bodziec
(koncepcja „czarnej skrzynki”). Aktualnie zachowanie się traktuje się znacznie szerzej. To nowe
podejście sięga do procesów, które mają miejsce
w strukturach mózgu, sprzyjając wyodrębnianiu
takich działów praktycznie użytecznej (np. w lotnictwie) psychologii poznawczej, jak np. behawioralna teoria podejmowania decyzji, behawioralna
teoria bezpieczeństwa itp.
Na bazie tych rozważań autor wytrwale kontynuuje próby ustalania nazewnictwa lub klasyfikacji.
Wiele z wyrażonych myśli należy ocenić jako trafne.
Z innymi można polemizować. Czasami trudno się
zorientować, które z sądów pochodzą z cytatów,
a które są owocem przemyśleń samego autora; które
są podane na serio, a które półżartem. Jest to skutkiem felietonowej formy tekstu, co nie sprzyja spójnemu odbiorowi (o czym już mówiłem). Na bardziej
szczegółowe ustosunkowanie się do poszczególnych
fragmentów tekstu książki brak w tej recenzji miejsca.
Rozdziały: O uczonych i O nauce warto rozpatrywać we wzajemnych relacjach. Wszakże „nauka jest
tym, czym zajmują się uczeni” (S. Skolimowski).
Lektura tych rozdziałów to trudna próba zmierzenia się z przemyśleniami i erudycją Autora. Czytelnik
musi znaleźć się sam w tym systemie wartości, nie tylko wszakże dotyczącym nauki ale, bardziej ogólnie,
swojej osobowości i działalności. W szczególności
dotyczy to kogoś, kto jak ja, osiągnął etap podsumowań i samooceny. No i cóż, przyznaję, nie zawsze
znajduję się na skali Petryńskiego jako pan, mający
psa, który aportuje, czy psa, który na rozkaz pana
aportuje, najczęściej – jako wilk, a to głównie z braku
pana czy psa (s. 254). Dlatego uważam, że poglądy
autora, inspirujące osobiste refleksje, należy pozostawić indywidualnej ocenie czytelników.
Z Petryńskim dzieli mnie różnica wieku i związane z tym różne okresy, na które przypada nasz rozwój i aktywność. Więcej natomiast widzę czynników
nas łączących. Obaj zaczynaliśmy jako inżynierowie,
obaj otarliśmy się o specyfikę nauk o kulturze fizycznej (czy – jak kto woli – wychowania fizycznego),
co przy pełnym uznaniu przez każdego z nas wartości kulturowych wnoszonych przez te dziedziny, dostarczyło nam podobnych doświadczeń naukowych
i życiowych. Może właśnie takim jak my „latającym
Holendrom” łatwiej jest łagodzić to, co dzieli nauki
na te „ścisłe” i „humanistyczne”, czy te „podstawowe” od tych innych, „stosowanych”?
Z problematyką nauki mierzę się od lat, może nie
tyle z zamiarem budowy kariery, co raczej dla porządkowania tego, co mnie otacza i z czym mam (czy
chcę) mieć do czynienia.
Całkowicie podzielam poglądy Petryńskiego co
do nieadekwatności zasad demokracji w nauce. Być
może, w sposób bardziej konkretny, w odniesieniu do
kokpitu samolotu komunikacyjnego, my, lotnicy doszliśmy do przekonania, że optimum liczebności zespołu,
który ma efektywnie oceniać sytuację i podejmować
decyzję – to trzech osobników (ostatnio – dwóch; trzeci to komputer, pełniący funkcje trzeciego w załodze).
Większa liczebność zespołu – to być może mniejsze
obciążenie, ale rosnące problemy z komunikacją.
Powszechnie wiadomo, że sprawy nauki są rokrocznie decydowane w trakcie dyskusji nad ustawą
budżetową, w gronie na pewno najmniej do tego
predestynowanym. Spór dotyczy wtedy wydatków
preliminowanych na naukę, a dokładniej: cyferek
usytuowanych po przecinku w liczbie nie przekraczającej ułamka procentu PKB.
Wobec powyższych uwarunkowań, a także
mankamentów nauki polskiej, głównie natury or-
-
-
-
-
Janusz M. Morawski
-
– 116 –
ganizacji, sposobu finansowania, a nade wszystko
znikomej efektywności w powiązaniu z potrzebami
życia społecznego, gospodarczego czy politycznego,
z „wojownika” przekształcam się w „taktyka” (s. 287)
i młodszym kolegom sugeruję następujący sposób
postępowania.
Kwalifikując to, co zamierzamy robić jeszcze na
pniu jako „naukę”, od razu, z własnej woli, lądujemy
w tym znikomym procencie PKB. Lepsza wydaje mi
się strategia brania się za coś, co jest społecznie, gospodarczo, kulturowo czy politycznie potrzebne. Jeśli
kogoś (np. samorząd, resort, rząd) o tym przekonamy, od razu mamy więcej środków, a coś „naukowego” (chociażby pomiary niezbędne dla rozpoczęcia
przedsięwzięcia, czy oceny uzyskiwanych wyników)
zawsze będziemy mogli wykroić. Unikniemy równocześnie barier między wyodrębnionymi fazami „badań” i „wdrożeń”; to wszakże dwa różne fundusze,
różne grupy ludzi (w sferze wdrożeń są także ludzie
z ambicjami, często o kwalifikacjach nie niższych jak
ci od „nauki”), którzy mogliby sami określać, co i jak
mają robić. Od razu znajdujemy się w grupie nie
tych, jedynie „specjalistów od prowadzenia badań”,
a raczej tych „od rozwiązywania problemów” (s.
235). (Notabene w panującym u nas, a bezmyślnie
przejętym z USA systemie grantów, brak jest właśnie jakiegoś organu, który by takie potrzebne cele-tematy określał.
Podzielam poglądy Petryńskiego dotyczące
edukacji, zwłaszcza różnic szkolnictwa „publicznego” i „prywatnego”. Trzonem mojej działalności
zawodowej była praca badawczo-konstruktorska
w Instytucie Lotnictwa w Warszawie. Ponad pół
wieku zajmowałem się także dydaktyką w politechnikach, akademiach wychowania fizycznego, a także w ramach kursów doskonalących dla trenerów
sportu, personelu latającego PLL LOT, dorocznych
szkołach biomechaniki. Z wyższym szkolnictwem
„niepublicznym” zetknąłem się całkiem niedawno
(o czym wspominałem wyżej) w wyższej uczelni
humanistycznej na wydziałach pedagogiki i socjologii. I moje wrażenia nie są, niestety, optymistyczne.
Twierdzą, że przy obecnym stanie wiedzy, to
coś co, jest najbardziej odkrywcze, tkwi w interdyscyplinie, tj. na pograniczu dwóch lub więcej
dyscyplin . A ta jest unicestwiana przez wiele niesprzyjających czynników, m.in. przez przyznawanie
sztywnych kompetencji radom wydziałów i radom
naukowym, co jest tłumaczone w prymitywny sposób jako remedium przeciw obniżeniu poziomu
prac naukowych. Temu, kto nie jest świadom konsekwencji, jakie to niesie, proponuję próbę otwarcia przewodu dysertacyjnego inżynierowi, który
działa na polu antropokinetyki. Ciekawe, która
rada naukowa odważy się na to bez obawy przed
postawionym zarzutem przekroczenia przyznanego
zakresu kompetencji. A przecież można w szerszym
stopniu korzystać z zewnętrznych recenzentów.
A kto w Polsce kształci absolwentów w umiejętnościach działań interdyscyplinarnych, zwykle
prowadzonych w dużych zespołach? Przecież interdyscyplina to nie żadna „teoria wszystkiego” czy
„królowa nauk”, a głównie odpowiednia metoda
(częściej konglomerat metod). A jak ma działać
w interdyscyplinie absolwent kierunku, w którym
jedynym opanowanym narzędziem metodycznym
są ankiety i prymitywna statystyka?
Nadal obowiązują sztywne schematy rozpraw
dysertacyjnych. Domagamy się stanowczo przedstawienia własnych (oryginalnych) wyników doświadczalnych. A świat jest pełen wyników uzyskanych przez innych badaczy w innych ośrodkach,
często uzyskanych środkami, o jakich możemy jedynie pomarzyć. Często wystarczy się tym wynikom
przyjrzeć z nieco innej perspektywy, aby dojść do
oryginalnych, twórczych i rewelacyjnych wniosków. Dlaczego traktowane jest to jako niepełne,
a nawet naganne? Oczywiście nie można zapominać o prawach autorskich i o etyce naukowej.
I kiedy w ocenie wartości (oryginalności) rozpraw
dysertacyjnych wprowadzi się obowiązek dokonania internetowej analizy czystości naukowej (na
wzór czystości patentowej)?
Czytelników bliżej zainteresowanych moimi
poglądami w tym zakresie kieruję do szkicu: O interdyscyplinę w badaniach na potrzeby sportu3. Od
tamtej pory moje poglądy się jeszcze bardziej „wyostrzyły”, a nadto potwierdziły.
Dość na tym. Wszak piszę recenzję książki
Petryńskiego i nie na miejscu jest manifestowanie
własnych poglądów.
Petryński wiele uwagi poświęca roli teorii w budowaniu wiedzy (np.: s. 331–332). Ze wszech miar jest
to słuszne, bo zapomina się, że „teoria bez doświadczenia jest kulawa, zaś doświadczenie bez teorii jest
ślepe” (Einstein). Współcześnie uważa się, że dochodzenie teoretyczne, oparte na wnioskowaniu dedukcyjnym i eksperyment, bazujący na wnioskowaniu
indukcyjnym – to dwie równoważne drogi pozyskiwania informacji („zasada dualności” F. Gonsetha).
Istotna jest jednak relacja jednej do drugiej, jaśniej:
tego, co trzeba mierzyć, do tego, co można uzyskać
w drodze analizy. Wytłuszczenia należy rozumieć
pragmatycznie: aktualnie bowiem eksperyment staje
3
Zastosowanie metod naukowych na potrzeby sportu. Red.
Tadeusz Ulatowski. Biblioteka PTNKF, t. XI, 2002).
-
-
-
-
O ksiąŜce Wacława Petryńskiego: Barbarzyńca w pałacu nauki
-
– 117 –
Janusz M. Morawski
Książkę-dzieło Wacława Petryńskiego wieńczy
Słowniczek polskawo-polski (zestawiony wspólnie ze Zbigniewem Czajkowskim) i Akademicki
Kodeks Wartości (przyjęty przez Senat Uniwersytetu
Jagiellońskiego).
* * *
Na zakończenie tej daleko niepełnej recenzji
stwierdzam, że wysiłki Wacława Petryńskiego zmierzające do uporządkowania terminologii w naukach
o kulturze fizycznej (owa „litania do św. Terminologii”,
z powtarzającym się zwrotem: „dlatego uważam, że...”
– odpowiednikiem owego „módl się za nami”) należy
uznać za wyraz potrzeby chwili. Jestem przekonany,
że w licznej rzeszy czytelników Sportu Wyczynowego
doczekał się właściwego forum dla dyskusji tych ważnych problemów. Nie wiem jednak, jak te dążenia
dalej urzeczywistniać? Mam pewne wątpliwości, czy
nadanie im proponowanej formy organizacyjnej (powołanie specjalnego komitetu), zapewni oczekiwany
sukces? Jednak może to tylko moje utkane zawodami
uprzedzenie do tego typu ciał stanowiących.
Żywię nadzieję, że ta recenzja przyczyni się do rozszerzenia grona zainteresowanych książką Wacława
Petryńskiego i jego kolejnymi, pełnymi wiedzy i swady felietonami, na środowisko naukowe zgrupowane
wokół „Antropomotoryki”.
-
-
-
-
się dużo kosztowniejszy (aparatura, wymagany czas,
materiał badawczy, problemy organizacyjne), aniżeli
dociekania analityczne (zwłaszcza ze wspomaganiem przez komputer). Widać to wyraźnie w konfiguracji współczesnych systemów pomiarowo-analitycznych, z których każdy jest standardowo wyposażony w część komputerową (np. w systemie SIMI
służącym badaniu ruchu ciała człowieka).
Petryński akcentuje głównie teorię. Odniesień
do eksperymentu jest w książce niewiele. Może to
wpływ Bernsteina, który też w mniejszym stopniu
dbał o rzetelne dowody doświadczalne, chociażby
w celu weryfikacji prezentowanych modeli.
W książce Petryńskiego odczuwam również
pewną lukę, jeśli idzie o trzeci podstawowy dla
człowieka typ wnioskowania: per analogiam, który
zostaje uwieńczony triumfami we współczesnych,
wspomaganych komputerowo, wysokoefektywnych procedurach modelowania i symulacji. O ile
Bernsteinowi bylibyśmy skłonni to wybaczyć (jak
wspomniałem, nie miał w dyspozycji odpowiednich narzędzi), o tyle w odniesieniu do autora,
działającego w dobie wydajnych komputerów PC
i wysoce operatywnego oprogramowania (np.
MATLAB/Simulink, firmy Math Works) i ogólnego uznania znaczenia tych metod dla postępu
psychomotoryki, może być to odczuwalne jako
brak.
-
– 118 –