Gonitwa - Beezar.pl

Transkrypt

Gonitwa - Beezar.pl
Gonitwa
Karolina Serwinowska (Kyna)
2016
Ostrzeżenie: Opowiadanie zawiera graficzne opisy seksu mężczyzn oraz wulgaryzmy, jeśli Ci to nie
odpowiada, nie czytaj.
Zapraszam na mojego bloga – https://tworczosc–kyna.blogspot.de/
Serdecznie dziękuję:
Manueli – za sprawdzenie opowiadania i obecnośd.
Verry – dzięki Tobie wciąż nabieram zapału do pracy. (by–verry.blogspot.de)
Każdej osobie, która kupiła tego ebooka. Dziękuję!!!
© Copyright by Karolina Serwinowska
Wszelkie prawa zastrzeżone. Rozpowszechnianie i kopiowanie całości lub części niniejszej publikacji
jest zabronione bez pisemnej zgody autora. Zabrania się jej publicznego udostępniania w Internecie
oraz odsprzedaży.
Opracowanie graficzne l Karolina Serwinowska
Prolog
Nigdy nie lubiłem rywalizacji. Dla mnie zawsze najważniejszy był koo. Nie ważne –
stary czy młody, zdolny czy fajtłapa, każdemu z nich mogłem poświęcid czas i traktowad go
na równi. Nie liczyła się wygrana, lecz radośd z jazdy. Jednak jeśli chciałem poważnie myśled
o utrzymaniu się ze swojej pasji, musiałem brad udział w zawodach i osiągad w nich dobre
rezultaty. W każdym razie nigdy nie rozumiałem myślenia ludzi zajmujących się ujeżdżaniem,
skokami czy wyścigami, nawet jeśli sam należałem do tej ostatniej grupy.
Tym razem wylądowaliśmy z trenerem i jego córką, Magdą, na zawodach skokowych,
w których ona brała udział. Ileś razy już mówili, która to klasa i jak wysoko moja rówieśniczka
zaszła, ale mnie jak zwykle to nie obchodziło. Tak szybko jak te informacje wlatywały mi do
uszu, tak szybko też się ich pozbywałem. Dla mnie najważniejsze było, aby Harfa, klacz
Magdy, nie została zapomniana w tym wszystkim i żeby nic jej się nie stało podczas ponad
półtorametrowych skoków. Z jednej strony wiedziałem, że dla tych koni nikt nie chce źle. Ba.
Nawet powinno właścicielom zależed, żeby się dobrze czuły – w koocu to one odwalają
połowę roboty i muszą byd w jak najlepszej formie na zawodach. Niestety nie raz widziałem,
jak te zwierzęta są spisywane na straty po nieudanych rywalizacjach. Na szczęście mój trener
nie był aż tak zaślepiony jak inni. Przywiązywał się do swoich podopiecznych i nieważne, czy
byli to ludzie, czy konie.
Dzisiejszy, majowy dzieo zapowiadał się wspaniale. Swoją drogą, lubiłem ten miesiąc.
Pięd lat temu o tej porze pisałem maturę, a zaraz po niej rozpocząłem życie, o jakim od
zawsze marzyłem. Blisko koni i wszystkiego, co z nimi związane. Co prawda już wcześniej się
przy nich kręciłem, ale dopiero po skooczeniu liceum i osiągnięciu pełnoletniości
zdecydowałem, że tak właśnie będzie wyglądad reszta moich dni. W stajni.
– Niedługo się zacznie – obwieścił trener, podchodząc do Harfy, która już gotowa do
jazdy, stała w boksie. Uważnie przyjrzałem się starszemu mężczyźnie, który wyglądał, jakby
pomylił drogi i zamiast na rodeo, wylądował na prestiżowych zawodach skokowych.
Kompletnie tu nie pasował. Nie, żebym ja był ideałem ze swoimi spranymi, czarnymi
bryczesami i trochę zbyt małą koszulką moro, ale przynajmniej nie udawałem, że jestem z
innej epoki i kontynentu.
– Co jest? Mam coś na twarzy? – zapytał mężczyzna, jednocześnie klepiąc klacz po
szyi i pocierając drugą dłonią swój krzywy nos.
– Nie. – Wzruszyłem ramionami i spojrzałem na Magdę, wracającą z toczkiem, który
zapomniała z samochodu.
Nagle poczułem, że coś ląduje na mojej głowie. Spojrzałem z niezrozumieniem na
trenera, który zaczął się śmiad z jakiegoś powodu. Dotknąłem kapelusza, burzącego moją
fryzurę. Było już za późno na protest i ratowanie moich przydługich, brązowych włosów, więc
postanowiłem nic z tym nie robid. Cóż. Teraz do kompletu i fryzurę będę miał niechlujną.
– Z czego się śmiejesz? – burknąłem niezadowolony. Tomasz miał mój pełny
szacunek, ale w takich chwilach nie przejmowałem się, że jest ode mnie dwa razy starszy.
Czasem zachowywał się dziecinnie.
– Kupię ci jakiś, obiecuję – powiedział rozbawiony, patrząc na mnie brązowymi
oczami, otoczonymi zmarszczkami. – Dzięki niemu wydajesz się wyższy.
– Serio? – Uniosłem brwi. – Nigdy nie słyszałem, żeby przeszkadzał ci mój wzrost.
– Z jednej strony nie. – Wskazał na swoją córkę. – Ale przy niej wyglądasz trochę...
– O czym rozmawiacie? – wtrąciła dziewczyna. Blond włosy spięła już w kooski ogon i
założyła toczek na głowę. Wyglądała pięknie w białych bryczesach i czarnej, kobiecej
marynarce.
– O niczym – mruknąłem. Jak niby miałem się przy nich nie nabawid kompleksów? A
szczególnie przy dziewczynie wyższej ode mnie o pół głowy.
– Nie wygląda w tym uroczo? – zapytał trener.
Magda spojrzała na mnie oceniająco i niemal krytycznie. W takich chwilach kojarzyła
mi się z moją dawną nauczycielką z podstawówki, która stawiała mi banię z matematyki. Nie
musiała się więc odzywad, bym znał jej zdanie.
– Nie. Lepiej wyglądał z ułożonymi włosami. Chociaż z tym się postarał – stwierdziła. –
Powinniśmy mu kupid jakieś porządne ubrania.
– Halo, ja tu jestem! – spróbowałem zwrócid na siebie uwagę, podczas gdy oni
mierzyli się na spojrzenia.
Przerwał im przytłumiony komunikat rozpoczęcia następnych zawodów. W następnej
konkurencji miała brad udział Magda.
– Musisz rozprężyd Harfe – przypomniałem dziewczynie, która nadal nie garnęła się
do wyruszenia ze stajni. Jakby na potwierdzenie moich słów, klacz zarżała ochoczo.
– Już – mruknęła i podeszła do konia, by podciągnąd popręg. – A. I nie idźcie za mną.
Zobaczymy się po zawodach.
Oboje z trenerem kiwnęliśmy głowami i cofnęliśmy się, by mogła wyprowadzid
kasztanową klacz. Przyzwyczailiśmy się już do tego, że przed startem chce zostad sam na sam
z koniem.
– Chodź na trybuny – mruknął trener, zabierając kapelusz z mojej głowy i ruszając
zatłoczonym przez ludzi i konie korytarz stajni.
***
Zawody trwały już od jakiegoś czasu, nudząc mnie niemiłosiernie. Byłem jedną z tych
osób, które nie potrafią wysiedzied długo w jednym miejscu, ale, o ironio, moją cechą była
także cierpliwośd, więc wytrzymywałem bez kręcenia się na twardej ławce.
Przez cały ten czas kłóciły się we mnie dwie natury. Jedna, która nie znosiła zawodów
i rywalizacji, oraz druga, która uwielbiała obserwowanie koni i ich jeźdźców. To wszystko
potęgowało siedzenie w sektorze dla VIP–ów, do którego mieliśmy dostęp dzięki mojemu
trenerowi. Było tam o wiele luźniej, nikt nie zasłaniał, no i mieliśmy jeden z lepszych
widoków na parkur. Dzięki temu bez problemów mogłem obserwowad i oceniad każdego z
zawodników. Niestety, mimo tego, że zawody miały (podobno) dośd wysoki poziom, do tej
pory zawodnicy nie powalali umiejętnościami.
Moją uwagę przykuł dopiero jeździec na gniadym koniu. Od wejścia już wiedziałem,
że ta para ma duży potencjał. Wierzchowiec, chod zaciekawiony otoczeniem, słuchał każdego
gestu chłopaka, który prowadził go przede wszystkim dosiadem. Zawodnicy wjeżdżali na
parkur obok nas, więc mogłem się przyjrzed jeźdźcowi z bliska. Poczynając od
wypastowanych sztybletów i śnieżnobiałych bryczesów, opinających doskonale wydwiczone
nogi, przez czarną, nienagannie założoną marynarkę, po kolczyk w uchu i skupioną twarz.
Zatrzymał się przed sędziami, by dopełnid formalności pokłonem.
– Na parkurze jest już Patryk Okioski na Kardamie! – zawyły głośniki.
Już mi przez myśl przebiegało określenie „idealny”, gdy nagle wraz z sygnałem startu
chłopak pognał Kardama na pierwszą przeszkodę, z miejsca skracając najazd niemal do
połowy. Dalej było jeszcze gorzej. Skakał po skosie, popędzając konia, by przy samej
przeszkodzie zwolnid. Gapiłem się na to z otwartymi ustami, nie wierząc w to, co widzę. On
chce się zabid?! I konia przy okazji! Wystarczyłby jeden błąd i obaj leżeliby na ziemi, a
dookoła walałyby się drągi. Nic takiego się jednak nie stało. Ba. Nawet nie strącił żadnej
przeszkody. Przejazd był idealny, a czas oczywiście najlepszy.
– Zwariował! – wymsknęło mi się.
Trener spojrzał na mnie zaskoczony, bo do tej pory w ogóle się nie odzywałem.
– Przecież on zarzynał tego konia! – warknąłem wściekły, nie mogąc się powstrzymad.
Jeszcze nigdy nie widziałem tak brawurowej i nieodpowiedzialnej jazdy!
– A ja myślę, że wiedział, ile może wycisnąd z tego konia – powiedział trener po chwili
milczenia. Jego mina świadczyła o tym, że intensywnie nad czymś myśli.
– Nie jestem tego taki pewny – fuknąłem słysząc oficjalne wyniki przejazdu. – W
każdym razie Magda nie ma szans.
– Dobrze jej to zrobi – zauważył, unosząc brwi.
Cóż. Nie mogłem zaprzeczyd. Obaj wiedzieliśmy, że jego córkę trzeba utemperowad.
I niedługo później przekonaliśmy się, że mieliśmy rację. Jadąc już na parkurze,
próbowała skrócid jeden z najazdów, naśladując swojego poprzednika, a zdezorientowana
Harfa nie wyczuła odległości i strąciła drążki. Później poleciało już lawinowo. Przed kolejnym
skokiem musiała uspokoid klacz. Tak więc zawaliła nie tylko z punktami, ale i z czasem. Coś
mi się wydaje, że to będą ostatnie zawody w tym sezonie.
Dopiero wtedy dostrzegłem jak duża różnica jest pomiędzy nią, a chłopakiem na
gniadoszu. On i koo dokładnie wiedzieli, czego się po sobie spodziewad. Poczułem do niego
niechętny podziw, mimo, że nie popierałem bezsensownej brawury. Chłopak wygrałby nawet
bez skracania drogi do przeszkód.
– Idziemy do niej? – zapytałem, widząc, że Harfa niepewnie stawia tylną nogę.
– Tak, tak.
Mimo zapewnienia, szybko straciłem trenera z oczu. Wybył w tylko sobie znanym
kierunku, zostawiając mnie zirytowanego. Nawet nie zauważył, że jego koo kuleje!
Szybko dotarłem do odpowiedniego boksu, po drodze nie zwracając uwagi na nic
innego. Niech będzie przeklęta wielkośd tego ośrodka. Magda też musiała zauważyd, że coś
jest nie tak, bo zamiast rozchodzid konia, już ściągała z niego siodło z zaniepokojeniem. Bez
słowa minąłem ją i pochyliłem się przy uderzonej kooczynie. Harfa miała przeciętą skórę, ale
na szczęście nie krwawiła. Mogłem więc już teraz opieprzyd dziewczynę.
– Czemu skracałaś najazd? – zapytałem, prostując się. Mój głos był tylko z pozoru
spokojny.
– Przepraszam – wymamrotała. – Chciałam zyskad czas…
Wziąłem głęboki oddech, licząc do dziesięciu.
– Ona się tego nie spodziewała. Nie możesz wymagad od konia więcej niż może
udźwignąd. W szczególności, kiedy ty sama tego nie umiesz.
– Ale Patryk jechał...
– Nie obchodzi mnie, co on robił – przerwałem jej gwałtownie. – Nie obchodzi mnie,
co ktokolwiek robił na parkurze. Ty masz zawsze jechad tak, jak potrafisz i co dwiczysz
wcześniej. Jeśli przegrywasz, nie jest to wina tego jednego startu, ale całego treningu do
zawodów. Rozumiesz?
– Tak... Chyba tak – powiedziała cicho, widocznie skruszona.
– Idę do trenera po klucze. Musimy jej to opatrzyd – zdecydowałem. – A ty pochodź z
nią trochę.
Magda kiwnęła głową, a ja ruszyłem na poszukiwania. Byd może niepotrzebnie
panikowałem, ale cała ta atmosfera zawodowa działała mi na nerwy. A już kompletnie zepsuł
mi humor występ chłopaka na Kardamie.
Trenera nie było łatwo znaleźd w tej zbieraninie ludzi i zwierząt. Obstawiałem, że
znajdę go w którejś ze stajni w tym ośrodku. Jeśli nie, to serio nie wiedziałbym, gdzie iśd.
Czemu on nigdy nie zabiera ze sobą komórki? Zawsze muszę go szukad.
Po jakimś czasie zauważyłem go rozmawiającego z… jeźdźcem Kardama? Po co?
Niechętnie podszedłem bliżej, jednak zanim się odezwałem, z automatu najpierw
przyjrzałem się uważniej twarzy chłopaka. Miał zadarty nos, dośd duże usta i chłopięcą
urodę. Czarne, kręcone włosy były przyklapnięte przez toczek, który przed chwilą musiał
zdjąd. Zwróciłem też szczególną uwagę na prosty, srebrny kolczyk w uchu, który zauważyłem
już na parkurze. Z niechęcią musiałem przyznad, że chłopak jest przystojny. No i wysoki, co
dodatkowo dołożyło oliwy do ognia.
– Trenerze – przerwałem im, zwracając na siebie uwagę.
Niebieskie oczy szatyna zlustrowały mnie z góry na dół, a brwi uniosły się wyżej, gdy
dotarło do niego w co jestem ubrany. Spojrzałem na niego spode łba.
– Potrzebuję kluczy – wyjaśniłem szybko. Mój wzrok znów od trenera powędrował do
chłopaka, który tym razem uśmiechał się drwiąco. Snob.
– Po co? – zdziwił się mężczyzna.
– Harfa się przecięła.
– Już idę. – Odwrócił się do swojego poprzedniego rozmówcy i podał mu jakąś
karteczkę. – Tu masz moją wizytówkę. Mam nadzieję, że się zgodzisz.
Chłopak przyjął ją, czytając co jest na niej napisane.
– To jest po drugiej stronie Polski! – zawołał nagle, a jego mina zrzedła. Zmarszczyłem
brwi, domyślając się o co chodzi. My mieszkamy po drugiej stronie Polski. Do Gdaoska
przyjechaliśmy jedynie na te zawody.
– Mówiłeś, że nic cię tu nie trzyma – zdziwił się trener.
– Nie no, mam tu… taką jedną rzecz… – mruknął niezadowolony.
– W każdym razie daj mi znad. To tylko pół roku – powiedział trener takim głosem,
jakby sam nie wierzył w te swoje „tylko”. – Do zobaczenia, Patryk – pożegnał się i położył mi
dłoo na głowie. – Chodźmy.
Fuknąłem jak rozjuszona kotka, strzepując jego rękę. Nic jednak nie powiedziałem, bo
zdekoncentrował mnie cichy śmiech Patryka. Spojrzałem na niego z niedowierzaniem, lecz
zdążyłem zobaczyd jedynie resztki jego rozbawienia. W zamian dostałem zmęczony uśmiech i
odwrócenie plecami.
– Po co ma się z tobą skontaktowad? – zapytałem trenera, gdy wyszliśmy ze stajni.
– Chcę, by jeździł u mnie w wyścigach – wyjaśnił spokojnie.
Zaskoczyło mnie to. Przecież miał ludzi, których wynajmował na wyścigi, kiedy ja nie
mogłem brad w nich udziału. Po co mu jeszcze jeden? I do tego taki!
I nagle dotarło do mnie, że właśnie ludzie z takim charakterem są potrzebni w
gonitwach. W koocu dżokej musi wycisnąd z konia wszystko, co tylko się da, nie bacząc na
konsekwencje. Nie może się bad, albo mied takich oporów, jakie ja mam. Przeraziło mnie, że
jeden z moich podopiecznych trafi na szatyna w jednej ze swoich gonitw. Ta myśl od razu
podniosła mi ciśnienie.
– Hej, Sebastian. – Mężczyzna zatrzymał mnie, łapiąc za rękę i odwracając ku sobie. –
Co jest?
Wzruszyłem ramionami, próbując ukryd swoje emocje. Nie miałem prawa mówid mu,
co ma robid. Był świetnym trenerem, częśd jego koni wygrywała najcięższe gonitwy w tym
kraju – i nie tylko. Moje zdanie się nie liczyło. Wiedziałem, na co się piszę, gdy przyszedłem
do tej stajni… No może nie całkiem, bo miałem wtedy dziesięd lat, ale z wiekiem, gdy
przychodziła świadomośd, mogłem się z tego wyplątad. Nie zrobiłem tego jednak, bo
zwyciężyła we mnie miłośd do jego koni. Przyzwyczaiłem się, pokochałem je i chciałem dla
nich jak najlepiej. Dalej chcę.
– Znam cię od dziecka – kontynuował mężczyzna. – Wiem, kiedy coś jest nie tak.
– Nieważne – wymamrotałem niewyraźnie. – Po prostu nie odpowiada mi jego styl
jazdy.
– Właśnie dlatego go potrzebuję. – Uniósł brwi i przyjrzał mi się uważniej. – Wiesz, że
mam dwa konie, które chcę wystawid w Wielkiej Pardubickiej. Patryka obserwowałem już od
jakiegoś czasu i myślę, że będzie świetnym jeźdźcem dla Groma.
– Co? – Otworzyłem szerzej oczy. – Grom?! Przecież oni zupełnie do siebie nie pasują!
– Tak jak ty i Sarnad, ale i was chcę wystawid na tą gonitwę.
Wmurowało mnie. Dosłownie. Zapomniałem nawet jak się oddycha. No bo przecież…
Ja i Sarnad?! To jedyny koo w stajni, do którego nie zbliżam się częściej, niż to potrzebne, a o
jazdach nawet nie wspomnę. Byliśmy swoimi przeciwieostwami, to nie mogło się udad.
Gonitwa
Stadnina w której pracowałem była położona we wsi–miejscowości (różnie mówią),
godzinę drogi od Wrocławia. Pracowałem i jeździłem tu konno, odkąd skooczyłem dziesięd
lat, a gdy osiągnąłem pełnoletniośd, już na stałe w niej zamieszkałem. Dzięki temu rodzice
mogli skupid się na mojej siostrze, Idze. Cóż. Nigdy się nam nie przelewało, więc mieli jedną
gębę mniej do wyżywienia. Mimo tego, że mieszkali jedynie jedną wieś dalej, rzadko ich
odwiedzałem. Nigdy nie byliśmy zżyci, a mnie się wydawało, że jest łatwiej, gdy powoli
odszedłem, zrzucając z ich barków jeden ciężar. Nie zabiegaliśmy o kontakt ze sobą, więc
przez te pięd lat, odkąd zacząłem pracowad i mieszkad u Tomasza Rodel, to on, jego żona i
córka stali się moją rodziną.
Stadnina koni wyścigowych składała się z trzech dużych budynków, w tym dwóch
stajni i jednego domu mieszkalnego, w którym zrobiono także mały hotel. Za nimi ciągnęły
się pastwiska, padoki i tor długości jednego kilometra, na którym można było dwiczyd do
zawodów. Otaczał on największą łąkę, gdzie zwykle pasły się klacze.
Liczba zwierząt często ulegała zmianie. Trener miał dwadzieścia koni swoich w
większej stajni, a w drugiej, mniejszej było czternaście boksów. Ludzie mogli tam wynająd
miejsce dla swojego konia – na chwilę obecną było ich sześd.
Do moich zadao należało sprzątanie boksów, karmienie koni i wyprowadzanie ich na
pastwiska. Codziennie też jeździłem na tych wierzchowcach, które były zapomniane przez
innych. Jednak tydzieo temu, na zawodach w Gdaosku, dowiedziałem się, że zamiast tego
mam trenowad z Sarnadem do Wielkiej Pardubickiej. Trener podobno chciał coś sprawdzid i
kazał mi zaprzyjaźnid się z ogierem. Od teraz jedynie ja mam na nim jeździd i trenowad.
Mieliśmy stanowid zgrany zespół na wyścigu. Niewątpliwie ta częśd mi się spodobała. Gorzej,
że summa summarum robię to po to, żeby móc jak najwięcej z niego wyciągnąd w trakcie
jednej z najcięższych gonitw świata.
Po południu, po obrządkach i obiedzie, przyprowadziłem Sarnada do stajni i
przywiązałem go na korytarzu. Dziś miała byd nasza pierwsza jazda i szczerze powiedziawszy
byłem ciekaw jak się na nim jeździ. Był jedynym koniem Tomasza, którego jeszcze nie
dosiadałem. Miało to swoje powody, ale wolałem o nich teraz nie myśled.
Przesunąłem dłonią po gniadym grzbiecie ogiera i obszedłem go dookoła, uważnie mu
się przyglądając. Był pięknym koniem czystej krwi angielskiej. Miał dobrze wyrzeźbione,
mocne mięśnie i minimalną ilośd tłuszczu. Jego sierśd i grzywa – gdy była czysta – miała
piękny ciemno brązowy odcieo, bez żadnych plam i przebarwieo, ale teraz była strasznie
polepiona i zsiwiała od piachu.
Uniosłem jego przednią nogę jak najwyżej. Ogier pozwalał mi robid cokolwiek
chciałem, jednak ani na moment nie spuszczał mnie z oka. Wyczyściłem kopyto i zająłem się
pozostałymi. Pół godziny zajęło mi czyszczenie jego sierści, rozczesywanie grzywy i ogona.
Ostatni raz ktoś się nim dokładniej zajął przed wyścigami, w których brał udział, czyli jakiś
miesiąc temu. Później czyścili go jedynie starsi uczniowie szkółek, którzy zgłosili się na
ochotnika.
Sarnad zarżał, widząc konie na pastwisku. Zapomniałem wcześniej zamknąd stajnię,
jednak nie miałem zamiaru naprawiad tego błędu. Miał się zachowywad w każdych
warunkach. Wbiłem mu palec w bok, przez co znów spojrzał na mnie z niemym pytaniem.
Pogładziłem więc to samo miejsce i zabrałem się za zamiatanie korytarza pod jego nogami.
Posłusznie odsunął się na bok.
Gdy korytarz był już czysty, chwyciłem czaprak i zacząłem siodład konia. Gotowego do
jazdy ogiera, wyprowadziłem na padok. Wodze trzymałem pewnie, jednak dając mu wybór
podążania za mną, albo wybrania własnej drogi. Zrobił to pierwsze, z czego byłem
zadowolony.
– Zobaczymy jak cię wyszkolili – mruknąłem do niego, zatrzymując się na padoku. Koo
rozejrzał się, niepewnie spoglądając na flagę, którą niedawno wywiesił trener.
Uśmiechnąłem się kącikiem ust. – Nie martw się. Nie zagryzie cię – prychnąłem. Sarnad nie
wyglądał na przekonanego moimi słowami.
Podciągnąłem popręg i dopasowałem sobie strzemiona, a chwilę później siedziałem
już na jego grzbiecie. Koo zastrzygł uszami i szarpnął łbem, gdy na próbę skróciłem wodze.
Wciąż też czujnie obserwował śmiercionośną flagę. Czułem, że szybko go do niej nie
przekonam.
– Też nie lubię czerwonego – przyznałem i skierowałem go na przeciwległą ścianę.
Przyjemnie nosił. Jego krok był zdecydowany, a oczy pełne ciekawości. Czułem się
pewnie, chod nie dawałem się temu zwieśd. Jeszcze na nim nie jeździłem, a jedyny kontakt
jaki mieliśmy, to wtedy, gdy go karmiłem, albo wyprowadzałam czy przyprowadzałem z
padoku. Wydawało mi się, że kompletnie nie pasowaliśmy do siebie charakterami, więc
nigdy nawet nie przyszło mi do głowy, by spędzad z nim czas, jak to robiłem z innymi koomi.
Sarnadem często zajmowali się ochotnicy, a tylko trener go dosiadał – nie licząc zawodów,
kiedy wynajmowano dżokejów.
Kręciłem się po padoku, robiąc ósemki i wolty, a ogier nawet się nie zorientował, że
byliśmy co rusz coraz bliżej flagi. Po dwudziestu minutach udało mi się przejechad obok niej,
podczas gdy on był skupiony na moich poleceniach. Ściągnąłem odrobinę wodze i
popędziłem go do kłusa. Już po chwili ustawił mi się prawidłowo i zaczął przeżuwad wędzidło.
Puściłem wtedy wodze i spróbowałem pokierowad go samym dosiadem. Nie słuchał mnie w
takim stopniu, w jakim powinien, ale wciąż mogliśmy nad tym popracowad.
Po jakimś czasie znów skróciłem wodze i zagalopowaliśmy. Popełniłem jednak po
drodze jakiś błąd, bo Sarnad naparł na wędzidło i rozpędził się bardziej, niż tego chciałem.
Uspokoiłem go na wolcie i odzyskałem utraconą kontrolę.
– Nie chcesz wyjechad na tor? – usłyszałem głos trenera i dopiero wtedy zauważyłem
go przy wejściu na padok. Zwolniłem.
– Pewnie – zawołałem z szerokim uśmiechem. Ten koo aż rwał się do biegu. Chciałem
go sprawdzid i zobaczyd jak wiele ma w sobie mocy.
– Skród strzemiona – upomniał mnie mężczyzna i otworzył bramkę.
Zrobiłem to w trakcie jazdy, prosząc trenera, żeby potrzymał Sarnada. Tak było
wygodniej. Po drodze minęliśmy grupkę dzieciaków, czekających na swoją jazdę. Przez chwilę
byłem pod ostrzałem ich spojrzeo. W koocu jednak wjechałem na mniejszą i mniej zadbaną
wersję prawdziwych torów.
– Możesz go zmęczyd – powiedział trener. – Będę liczył czas od drugiego okrążenia.
Kiwnąłem głową, próbując powstrzymad ekscytację, którą Sarnad od razu wyczuł.
Oboje chcieliśmy się już rozpędzid.
Pierwsze okrążenie pokonałem w galopie, mając trudnośd w utrzymaniu mojego
wierzchowca. Widząc przestrzeo przed sobą, był bardzo rozochocony. Cieszyłem się, gdy w
koocu zobaczyliśmy prostą, kooczącą pierwsze okrążenie, bo w koocu mogłem pozwolid mu
rozpędzid się do cwału. Męczące było powstrzymywanie go.
Był szybki, musiałem to przyznad. Czułem się cudownie, pędząc na nim, a serce
podchodziło mi do gardła ze zdenerwowania i szczęścia. Pochylałem się nisko w półsiadzie,
co jakiś czas dostając jego grzywą po twarzy. Moje nogi pracowały intensywnie, utrzymując
mnie na kooskim grzbiecie, a ziemia mknęła pode mną z zawrotną szybkością.
Może jednak źle go oceniłem?
Koocząc trzecie okrążenie, dostrzegłem drugą postad, stojącą przy trenerze. Nie
rozpoznałem z daleka kim mogłaby byd, ale to było bez znaczenia. Niewiele mnie
interesowało pozna Sarnadem i moimi mięśniami.
Niestety nic, co dobre, nie trwa wiecznie. Nagle na prostej przed nami z trawy
wyleciał jakiś większy ptak. Byłem przygotowany na to, że Sarnad zwolni, zmieni tor biegu,
zarzuci głową, zmyli krok, albo w ogóle się tym nie przejmie. Nie byłem jednak
przygotowany, że w pełnym cwale zaryje kopytami o ziemię w próbie zatrzymania się.
Zresztą nawet gdybym był, niewiele mógłbym zrobid… oprócz zastanowienia się, czy w ogóle
jest to możliwe.
Tak więc przeleciałem przez szyję ogiera, lądując niemal pod jego kopytami. Jakimś
cudem mnie nie podeptał i siłą rozpędu poleciał dalej, niż ja uderzyłem o grunt, turlając się
po nim jak szmaciana lalka. Usłyszałem krzyk gdzieś daleko i rżenie konia, który o dziwo nie
rzucił się do ucieczki, tylko stanął niedaleko mnie. Przynajmniej tyle mogłem wywnioskowad
dzięki uszom.
Nie chciałem się ruszad. Wolałem trwad w błogiej nieświadomości tego, czy cokolwiek
mi się stało. Bolało mnie parę rzeczy, jednak wiedziałem, że nieprzyjemne uczucie się nasili,
gdy spróbuję się ruszyd. Nie było mi jednak dane leżed w nieskooczonośd, bo ktoś zdyszany
do mnie dopadł i z pewnością nie był to trener. Ustawił się tak, by rzucid na mnie cieo, więc
odważyłem się otworzyd oczy.
Miałem halucynacje, albo klęczał przy mnie Patryk. Jego czarne, kręcone włosy lśniły
od słooca, a błękitne oczy wpatrywały się we mnie z przerażeniem.
– Boże – sapnął – umiesz się ruszyd?
– Miło, że ktoś uważa mnie za Boga – zadrwiłem słabo. Odzyskiwałem świadomośd
tego, co mnie otacza, stwierdzając, że chyba jednak nic mi nie jest oprócz, z pewnością, kilku
siniaków, które sobie nabiłem. Już parę razy miałem coś złamane, ale teraz nie czułem tego,
co wtedy. Mimo to nie miałem ochoty się ruszad. Ziemia wydawała się byd bardzo wygodna,
a mina Patryka komiczna, gdy zrozumiał, że żartuję w takiej sytuacji.
– Umiesz usiąśd? – nie dał się zbyd.
– Chyba tak – mruknąłem, zbierając silną wolę, która chyba najbardziej się potłukła
przy tym upadku. Dźwignąłem się na łokciach, a po chwili usiadłem na ziemi. Chłopak
uważnie mi się przyglądał. – Spokojnie, żyję. – Ściągnąłem toczek z głowy, oglądając go
dookoła, czy jest cały.
Dopiero teraz trener do nas dotarł, zdyszany. Przez myśl mi przeszło, że Patryk ma
niezły sprint.
– Coś sobie zrobiłeś? – zapytał mężczyzna, podchodząc do mnie już wolniej, gdy
zobaczył, że się podniosłem.
– Na razie myślę, że jedynie się poobijałem – mruknąłem, krzywiąc się nieznacznie.
Moja pierwsza jazda na tym koniu i już zleciałem.
– Patryk, zabierz go do Dagmary. Niech go obejrzy – zdecydował trener, podchodząc
do Sarnada i wskakując na niego. Nie mógł stad po cwale. Znów się skrzywiłem. Skoro nie
kazał mi na niego wsiadad, to znaczyło nie mniej, nie więcej niż to, że ten upadek wyglądał
naprawdę źle.
– Wstaniesz? – zapytał Patryk i sam podniósł się z klęczek. Jego idealnie białe
bryczesy były pobrudzone ziemią. Trochę mnie to pocieszyło. Ja musiałem byd nią cały
oblepiony. I w sumie wiele się nie myliłem, pomyślałem, spoglądając na swoje spodnie i
bluzkę.
– Już. – Stęknąłem i podniosłem się do pionu. Kochana, twarda ziemia.
– Nieźle wyrżnąłeś – zaśmiał się chłopak, obserwując jak próbuję się chod trochę
otrzepad się z brudów. Gospodyni mnie zabije, jeśli wniosę jej piach do domu. – Kim w ogóle
jest Dagmara?
– Żona Tomasza – wyjaśniłem, a chłopak uniósł brwi. – Żona trenera. Serio nie wiesz
jak ma na imię?
– Dopiero przyjechałem. Raz tylko z nim rozmawiałem. Wiesz, tydzieo temu na
zawodach, bo późniejszego telefonu nie liczę. – Machnął dłonią. – Prowadź. Ja nie mam
pojęcia gdzie iśd.
Wzruszyłem ramionami i od razu skrzywiłem się nieznacznie. Uch. Czułem, że jutro
będę miał problem, żeby wstad z łóżka. Ruszyłem powoli w stronę domu trenera.
– Co on w ogóle zrobił? – zapytał niebieskooki, gdy zeszliśmy z toru.
– Co? – Zerknąłem na niego, nie do kooca rozumiejąc.
– No Sarnad. Czemu się nagle zatrzymał… No i do cholery jak on to zrobił? Przecież to
w ogóle nie jest logiczne…
– Wystraszył się ptaka – wymamrotałem, a chłopak spojrzał na mnie z
niedowierzaniem.
– Serio? – I wtedy zaczął się śmiad. Zirytował mnie, a to, że miał tak ładny śmiech,
jeszcze pogorszyło sytuację.
– Co w tym dziwnego? – westchnąłem. Z jednej strony nie miałem o co się wściekad,
bo ten upadek nie był moją winą, z drugiej byłem cholernie zły, że musiałem się wywalid
akurat przed nim. W koocu był moim konkurentem. Za pół roku mieliśmy razem brad udział
w Wielkiej Pardubickiej. Chociaż… co to za różnica? To się po prostu zdarza.
Na moje szczęście dotarliśmy już do domu i w koocu musiał się przestad śmiad.
Dagmarę można było jak zwykle znaleźd w kuchni. Tym razem jednak nie miała nic do
roboty i jedynie czytała książkę. Gdy mnie zobaczyła, otworzyła szerzej oczy i zerwała się z
miejsca.
– Co się stało?! – krzyknęła.
Była niską, dośd pulchną kobietą z długimi, brązowymi włosami i typowo słowiaoską
urodą. Zaliczała się do małej grupy osób, które przewyższałem wzrostem. Czasami się
zastanawiałem, czy to nie był główny powód, dla którego ją tak bardzo uwielbiałem. Chociaż
jej umiejętnośd gotowania też pewnie miała jakieś znaczenie w tej ocenie.
– Spadłem z Sarnada – powiedziałem wesołym tonem, próbując ją w ten sposób
upewnid, że nic złego się nie stało, podczas gdy ona zmacała moje ramiona i żebra.
– Ten koo jest niemożliwy – żachnęła się. – Nic cię nie boli?
– Pewnie będzie go jeszcze boled przez najbliższy tydzieo – wrzucił swoje trzy grosze
nasz gośd.
– A ty kim jesteś? – zapytała kobieta, jak gdyby dopiero teraz go zauważając.
– Patryk. Miło mi – powiedział z szerokim uśmiechem.
– Ach, no tak! Tomasz mi mówił, że dzisiaj przyjedziesz. Siadajcie, zrobię wam
herbatę.
Hm… Chyba umknął mi fakt, że on ma przyjechad w najbliższym czasie. Wiadome
było, że Tomasz dostanie czego chce, bo on tak po prostu ma, to jego cecha wrodzona, ale
nie spodziewałem się, że tak szybko sprowadzi Patryka. Ciekawe czy będzie tu na takich
samych zasadach, co ja. W sumie fajnie by było mied kogoś do pomocy. Ogarnąd codziennie
około trzydziestu koni nie było łatwo.
– Nie trzeba… – sapnąłem, gdy dotarła do mnie druga częśd wypowiedzi. Chciałem już
wrócid do konia.
– Ależ oczywiście, że trzeba!
Znacie babcie, które wpychają jedzenie na siłę, nawet jeśli wcześniej zjadło się dwa
obiady i ciasto? Dagmara jest jedną z takich kobiet, dlatego pięd minut później siedzieliśmy z
kubkami w rękach i ciastkami naprzeciwko.
– Skąd jesteś? – zapytała nowego.
– Z Gdaoska. – Uśmiechnął się. – Będzie mi trudno się przyzwyczaid do braku morza
parę kilometrów dalej.
– Lubisz pływad?
– Tak. I często też jeździłem konno na plażę. To jest najlepsze połączenie. – Spojrzał
na mnie z uśmiechem, ale widocznie nie zobaczył tego, co chciał, bo odwrócił wzrok,
zmieszany. Cóż. Nie moja wina, że miałem naprawdę kiepski dzieo.
– Zawsze chciałam pojechad nad morze – wyznała gospodyni. – ale wciąż jest tu tyle
roboty, że czas ucieka przez palce.
Wyłączyłem się z tej uprzejmej konwersacji. Sam siebie próbowałem przekonad, że się
nic nie stało, ale po opadnięciu adrenaliny, poczułem się przerzuty, wypluty i zaniepokojony
tym, że spadłem już na pierwszej jeździe na tym koniu. W ogóle zrobił na mnie wrażenie
nerwowego zwierzęcia, któremu ciężko będę mógł teraz zaufad.
Po chwili wstałem, decydując, że jak nic nie zrobię, to moje myśli zajdą za daleko. Nie
mogłem się dołowad. Miałem byd pewny siebie.
– Dziękuję za herbatę – rzuciłem do Dagmary i włożyłem kubek do zmywarki.
– Gdzie idziesz? – usłyszałem za sobą, gdy wyszedłem z domu. Przewróciłem oczami.
Czy on będzie teraz jak rzep? Mam nadzieję, że nie.
– Do Sarnada – westchnąłem.
Patryk zrównał się ze mną i spojrzał na moją twarz.
– Dagmara jest super – wypalił z szerokim uśmiechem. – Przypomina mi moją babcię.
Jest taka swojska.
Przewróciłem oczami, ale nic nie odpowiedziałem. Super, trafiła nam się gaduła.
Wszystko fajnie, pięknie, bo w tym miejscu takich brakuje, ale teraz serio nie mam ochoty
tego słuchad.
– Wyglądasz coraz gorzej – stwierdził nagle, uważnie mi się przyglądając.
– Dzięki – prychnąłem. – Tego właśnie mi trzeba.
– Nie. Serio. – Chwycił mnie za ramię, a ja jęknąłem cicho z bólu. – No właśnie, o tym
mówię.
– Puśd mnie. – Wyrwałem rękę z jego uścisku i zrobiłem krok w tył. Miałem dośd.
Czułem się jak gówno i z pewnością nie miałem ochoty się tak pokazywad obcej osobie.
Chciałem, żeby mnie zostawił.
– Sorry – mruknął niepewnie. – Bardzo boli?
– Nie twoja sprawa – warknąłem. – Możesz iśd jeszcze do Dagmary, ja za chwilę
przyjdę z trenerem – zaproponowałem, tak naprawdę nie wiedząc jak się go pozbyd z pola
widzenia w miarę kulturalnie. Nie byłem osobą, która potrafi się zachowad towarzysko.
Na szczęście przystał na to i po chwili byłem sam na wielkim podwórku. Przetarłem
dłonią twarz i z cichym westchnieniem ruszyłem w stronę toru, tym razem nie musząc
udawad, że nie krzywię się przy każdym kroku.
***
Rankiem, dzieo po upadku, przeklinałem trenera, że pozwolił mi wyjechad na tor.
Wiem, że nie była to jego wina, ale świadomośd, że mogę kogoś przekląd, poprawiała mi
humor. Z trudem podniosłem się z łóżka i ubrałem. Schodząc z pierwszego piętra (i strychu
jednocześnie), gdzie miałem swój pokój, zobaczyłem Dagmarę przez uchylone drzwi. Ja
wstawałem wcześnie, ale ta kobieta chyba w ogóle nie spała.
Ubrałem buty i nie witając się z nią, ruszyłem do stajni nakarmid konie. Na dworze
było rześko, a majowe powietrze pachniało świeżą trawą i kwiatami. Cieszyłem się, że
pobędę chwilę sam, bo bolące plecy wprawiły mnie w naprawdę kiepski humor. Miałem
wrażenie, że mam zakwasy na całym ciele.
Zanim usłyszałem stukot butów, zdążyłem przyszykowad w paszarni porcje w
podpisanych wiadrach dla każdego z dwudziestu sześciu koni.
– Cześd – rzucił Patryk, zatrzymał się obok mnie i przeciągnął bez skrępowania. Jego
bluzka podwinęła się, pokazując zapadnięty brzuch. Spojrzałem na niego przymrużonymi
oczami. Moim zdaniem był zbyt wysoki na dżokeja, jednak wagowo chybaby się zgadzało.
Chociaż moim zdaniem było to niezdrowe – ale kogo to obchodzi.
– Cześd – odpowiedziałem z rezerwą.
– Tomasz kazał mi pomóc ci w obowiązkach – wyjaśnił swoją obecnośd. – Co mam
robid?
Najpierw spojrzałem na niego z zaskoczeniem, a później odpowiedziałem krótko i na
temat.
Nie przyznałbym się przed nikim, ale z ulgą przyjąłem pomoc. Nie musiałem tyle latad
w tę i we w tę. I było nawet miło pracowad bez słowa. Nie musiałem mu tłumaczyd co robid,
bo i wiadra, i boksy były opisane. Razem szybko się uwinęliśmy ze wszystkim.
– Dalej cię boli? – zapytał, stając przy boksie Harfy, której akurat wsypywałem
jedzenie. W stajni słychad było odgłosy przeżuwania.
– Jest lepiej – skłamałem.
– Jasne. – Uśmiechnął się lekko. – Też kiedyś spadłem w podobny sposób. Tyle, że
mój koo nie próbował się zatrzymywad, a skręcił. Uwierz mi, większy powód do wstydu.
– Nie wstydzę się – zaprzeczyłem. – To nie była moja wina.
– No raczej. – Zaśmiał się i oparł o ściankę działową, gdy zamknąłem za sobą boks.
Spoważniał. – W ogóle sorry za wczoraj. Byłem trochę zbyt nachalny.
– A ja zbyt nerwowy – przyznałem. Zdziwiło mnie, że przeprosił. W sumie nic
wielkiego się przecież nie stało.
– Miałeś powód.
– Miałem.
Spojrzeliśmy na siebie z lekkim rozbawieniem. Ta sytuacja była dziwna. Może ta
gaduła nie będzie taka zła, pomyślałem.
– Jaki tutaj jest rytm dnia? – zapytał. – Wiesz, chciałbym się trochę dostosowad.
Mimo wszystko w każdej stajni są inne przyzwyczajenia.
– Teraz idziemy na śniadanie. Później wypuszczamy konie i sprzątamy w boksach –
odpowiedziałem. Coraz bardziej się cieszyłem, że nie będę sam wszystkiego sprzątał. Może w
koocu trochę odpocznę. A i będę mógł wziąd wolne, bo nie będzie trzeba kombinowad z
zastępstwem.
– Ok. No to chodź. – Uśmiechnął się szeroko.
***
Razem praca szła zdecydowanie szybciej. Już o dwunastej mieliśmy wszystko zrobione
i siedzieliśmy na murku przed stajnią, popijając swojskie mleko. Dagmara trzymała na
jednym z mniejszych pastwisk krowę. Była tam też postawiona mała obora. Z mleka
gospodyni robiła masło, ale zawsze dostawałem szklankę zaraz po dojeniu. Uwielbiałem tan
smak. Kupne mleko mogło się przy nim schowad.
Mieliśmy z Patrykiem świetny widok na padok i wnętrze stajni, więc mogłem
obserwowad jak radzą sobie dzieciaki ze szkółki i trenerka, Katarzyna, która tu pracowała. Nie
rozmawiałem z nią często i praktycznie można powiedzied, że znaliśmy się jedynie z
widzenia.
– Masz tu tak codziennie? – zapytał Patryk, delektując się smakiem prawdziwego
mleka. Machał nogami nerwowo, jakby pięd minut siedzenia było dla niego zbyt
wymagające.
– No – popisałem się elokwencją.
– To jakim cudem jeszcze jesteś szczupły? – Zaśmiał się i spojrzał na mnie rozbawiony.
Zmrużyłem oczy, patrząc na niego chwilę w zastanowieniu. On był gejem, wpadło mi
nagle do głowy. To było na tyle oczywiste – jak dla mnie – że wcześniej przeszedłem z tym do
porządku dziennego. Rozpoznawałem w koocu swoich. Nie byli dla mnie dziwadłami, więc
czasem nawet nie zwracałem uwagi. To był oczywisty fakt jak na przykład kolor włosów.
Teraz jednak dotarło to do mnie z pełną świadomością, gdy poczułem na sobie jego
oceniające spojrzenie.
– Widzisz ile tu roboty – odpowiedziałem, wzruszając ramionami. – Ale i tak nie
pokonam cię w chudości. Jak ty się w ogóle utrzymujesz na koniu? To trochę chore. –
Uniosłem kąciki ust w górę, by wiedział, że tylko się z nim droczę.
– Muszę byd taki. Nie mogę przekroczyd pięddziesięciu siedmiu kilogramów. –
Zmarszczył brwi.
– Ile masz wzrostu?
– Sto siedemdziesiąt siedem.
Kiwnąłem głową, pogrążając się w myślach. Ja sam miałem pięddziesiąt pięd
kilogramów. W porównaniu do niego z pewnością byłem grubszy z moim wzrostem.
– Zazdroszczę czasem niskim osobom – wyznał po chwili. – Nie musiałbym się tak
męczyd.
– Ja zazdroszczę wysokim.
– Czemu? – Znów się zaśmiał.
– Moim priorytetem nie są wyścigi. A głupio tak, gdy wszyscy patrzą na ciebie z góry.
– Co, problem ze znalezieniem dziewczyny? – zapytał, unosząc brwi.
Parsknąłem śmiechem. Naprawdę mnie nie rozpoznał?
– Nie. Po prostu. Tak dla zasady. – Uśmiechnąłem się. – Chłopak powinien byd wysoki.
– Chętnie się zamienię – prychnął.
***
Z niedowierzaniem obserwowałem jak nowy zajmuje się Gromem. Niby nic wielkiego,
zwykłe czyszczenie i siodłanie. Jednak widzieli się pierwszy raz, a on obchodził się z nim tak,
jakby to było normalne, że jest tu panem, a siwy ogier ma wykonywad to, co on zechce. Łaził
dookoła niego, zupełnie na niego nie patrząc, wręcz olewając. Wyczyścił go, osiodłał i czekał
aż ja skooczę.
Cóż. Większośd czasu gapiłem się na szatyna, więc nie ma niczego dziwnego w tym, że
byłem wolniejszy.
Wychodząc na padok, znów nie mogłem się nadziwid. Patryk prowadził konia,
trzymając wodze w jednej ręce, rozglądając się na boki, a drugą wymachując coś jakby do
rytmu. Miałem ochotę parsknąd śmiechem. Kompletnie nie rozumiałem tego gościa, z jednej
strony genialny jeździec – z tego co mogłem wcześniej zaobserwowad – z drugiej jakby
nieświadomy tego, co robi.
– Co? – zapytał w pewnym momencie, a ja pokręciłem w odpowiedzi głową.
Gdy znaleźliśmy się na padoku, wsiedliśmy na konie i zaczęliśmy zwyczajne
rozprężanie. Trener stał z boku, obserwując nas bez słowa.
Nie powiem, że czułem się komfortowo. Miałem doświadczenie, nie raz ścigałem się
na torze i zaliczyłem niezliczoną ilośd upadków. Jednak teraz miałem jakiś problem.
Najzwyczajniej w świecie byłem spięty i nie wiedziałem co z tym fantem mam począd. Koo
wyczuł moje zdenerwowanie, co zaraz było widoczne w jego ruchach. Konie jak lustro, tak to
szło?
Przymknąłem oczy, próbując się uspokoid.
Pocieszył mnie trochę fakt, że i Patryk nie czuł się dobrze na swoim koniu. Nie miał
cierpliwości do zamulającego Groma i widad było, że się irytuje, a nerwowośd powoli zaczyna
przechodzid na konia.
***
Wieczorem usiadłem przy ognisku, które rozpaliliśmy z Magdą na tyłach domu.
Dziewczyna przyniosła kiełbaski, częstując mnie i psa Maksa. Mieliśmy widok na łąki, jednak
konie jakiś czas temu były wprowadzone do stajni, więc zostaliśmy pozbawieni ich widoku.
– Może byś zaprosił Patryka? – zapytała w pewnym momencie, piekąc już swoją
kiełbaskę.
Spojrzałem na nią z niezadowoleniem. Do tej pory zawsze razem spędzaliśmy tak
czas. Wszyscy jeżdżący w szkółkach kooczyli zajęcia, przyjezdni pracownicy opuszczali teren
stadniny, a rodzice Magdy nie lubili jedzenia z grilla, więc zawsze siedzieliśmy tu sami.
To nie tak, że nie lubiłem Patryka. Owszem, niektóre jego cechy mnie denerwowały,
jak na przykład sposób obchodzenia się z koomi i brawura, ale tak naprawdę nie miałem nic
przeciwko niemu. Dzisiaj sporo mi pomógł i nawet można z nim było normalnie
porozmawiad.
– Potrzymaj. – Podałem jej kijek, na który wcześniej nadziałem mięso.
Poszedłem do pokoju Patryka, bo podejrzewałem, że tak jak wczoraj wieczorem
zaszył się u siebie. Zapukałem do odpowiednich drzwi, a po kilku sekundach zobaczyłem go w
progu. Miał na sobie jedynie białe bryczesy. Mój wzrok mimowolnie powędrował na jego
nagą, chudą klatkę piersiową i lekko zapadnięty brzuch, zatrzymując się tam o chwilę za
długo.
– Coś chciałeś? – zapytał, patrząc na mnie dziwnie. Dopiero teraz dotarło do mnie, że
trzymał telefon blisko ucha, tak, jakby z kimś rozmawiał.
– Robimy z Magdą grilla, chcesz się dołączyd? – w moim głosie słychad było
nerwowośd.
– Chętnie. Tylko daj mi chwilę – powiedział, otwierając szerzej drzwi i wchodząc
głębiej do pomieszczenia.
Pokój nie różnił się od mojego. Też był na poddaszu, miał jedną szafę, okno dachowe,
mały stolik i wąskie łóżko. Nie było bałaganu, bo bluzy leżącej na łóżku, którą zapewne przed
chwilą ściągnął, nie liczę. Wsadziłem dłonie w kieszenie szerokich spodni i oparłem się o
próg, czekając.
– Jestem, słuchaj, muszę kooczyd – rzucił do telefonu. – Wiem Ad… Sorry… – Przetarł
twarz dłonią i zgarbił lekko ramiona. – Wiem, ja też – mruknął cicho. – Pa.
Rozłączył się i założył na siebie koszulę i bluzę. Zmienił też spodnie do chodzenia na co
dzieo (ale tak samo jak bryczesy były białe), dzięki czemu mogłem obejrzed sobie jego
szczupłe nogi i, cholera, kształtne pośladki. W porę się jednak zreflektowałem, by nie
przyłapał mnie na gapieniu się.
– Gotowy? – zapytałem, gdy wyprostował się już ubrany.
– Tak.
Dziękowad za obecnośd Magdy, pomyślałem godzinę później, słuchając ich paplaniny.
Oboje śmiali się z jakiejś komedii, która podobno ostatnio wyszła do kin. Ja nie miałem
pojęcia o co chodzi, ale nie za bardzo się tym przejmowałem. Wolałem słuchad ich rozmowy
niż sam w niej uczestniczyd.
Jakiś czas później przymknąłem oczy, opierając się o mur za mną. Nawet nie wiem
kiedy zasnąłem, wsłuchując się w przyjemny głos Patryka.
– Hej, wstawaj – usłyszałem tuż przy uchu. Otworzyłem oczy, patrząc z dezorientacją
na intruza obok mnie. – No dalej – szepnął Patryk, szturchając mnie w ramię.
– Zimno – mruknąłem, rozglądając się dookoła. Ognisko już zgasło, a ciemności nocy
nie mąciło żadne światło. – Gdzie Magda?
– Była śpiąca, więc wysłałem ją do łóżka. – W panującym mroku dostrzegłem, że się
uśmiechał. Kucał dośd blisko mnie. – Wstawaj.
Sam uniósł się ze swojej pozycji. Podał mi dłoo, którą chwyciłem bez wahania. Pomógł
mi wstad i klepnął w ramię.
– Nie jesteś zbyt towarzyski – powiedział nagle.
– No.
Zaśmiał się cicho i ruszył do domu, świecąc sobie komórką. Ja nie miałem mojej przy
sobie, więc ruszyłem za nim. Cicho dotarliśmy na poddasze, dopiero na ostatnim korytarzu
zapalając światło. Już chciałem iśd do swojego pokoju, kiedy chłopak chwycił mnie za ramię,
zatrzymując. Posłałem mu pytające spojrzenie.
– Dzięki, że mnie zaprosiłeś – powiedział. – Wiem, że mnie nie lubisz, ale chciałbym
byd z tobą w miarę przyjaznych stosunkach. W koocu jakiś czas będziemy mieszkad razem
pod jednym dachem.
– Nie lubię cię? – palnąłem, nie do kooca kontaktując. – Denerwujesz mnie czasem,
ale i tak cię lubię – przyznałem. – Jak już powiedziałeś, jestem mało towarzyski.
Patryk zacisnął usta, próbując ukryd rozbawienie. Oczywiście mu to nie wyszło.
– Tak? No to się cieszę. – Wyszczerzył zęby, a ja się na niego zagapiłem. Miał cudowny
uśmiech. – Dobranoc.
– Dobranoc – powiedziałem z opóźnieniem i odwróciłem się na pięcie.
***
Przez następne dwa tygodnie sytuacja miedzy mną a nowym była dziwna.
Rozmawialiśmy o koniach, pracy, ale tylko wtedy, kiedy było trzeba. Prawdopodobnie przeze
mnie tak to wyglądało. Niepokoiłem się trochę tym, że w pewnym momencie będziemy
musieli rywalizowad. A wiedziałem, że będzie mi jeszcze trudniej, jeśli go polubię. Chod tak
naprawdę już go polubiłem… Chodby z tego względu, że mi się podobał.
Na szczęście nie mieliśmy wiele wolnego czasu, bo trener zaciągnął nas do treningów.
Walczyliśmy z naszymi problemami z koomi, a jazda nie szła ani mnie, ani Patrykowi, co
widocznie frustrowało Tomasza. W koocu mieliśmy jedynie pół roku na przygotowania.
Ogiery miały kondycję, ale i tak trzeba było je wzmocnid, a nasze głupie problemy
komplikowały sytuację.
Sarnad płoszył się co chwila i co prawda nie udało mu się mnie znów zrzucid, ale parę
razy napędził mi stracha. W życiu nie bałem się koni, co nie oznacza, że nie czułem respektu,
jednak teraz spinałem się za każdym razem, gdy gniadosz zaczynał coś kombinowad. W
jakimś sensie pocieszał mnie fakt, że Patryk także nie radził sobie ze swoim wierzchowcem –
nie musiałem się martwid, że tylko ze mną nagle jest coś nie tak, chod to marne pocieszenie.
Grom był dla niego za spokojny i chłopak, chcąc nie chcąc, był przez niego hamowany. Nie
miał cierpliwości i poganiał go bez przerwy, co w pewnym momencie przerodziło się w
niechęd ich obu.
Nie rozumiałem, dlaczego trener uparł się, żebyśmy jeździli akurat na tych koniach.
Jednak wydawał się coraz bardziej zły na mnie i Patryka. Oboje go zawodziliśmy.
– Zupełnie nie umiecie współpracowad! – krzyknął pierwszego dnia czerwca. –
Zamieocie się!
Spojrzałem na szatyna, który już zsiadał ze swojego konia. Zrobiłem to samo i
oddałem mu wodze Sarnada, sam wsiadając na Groma.
– A teraz zobaczcie jak się jeździ – prychnął trener. – No dalej! – pogonił. – Przeszkody
czekają!
Zerknąłem na grupkę dzieciaków, obserwujących nas. Za pół godziny mieliśmy
opuścid padok i zwolnid im miejsce do jazdy. Trochę im współczułem, bo zdążyliśmy już
zdenerwowad trenera, a niezadowolony Tomasz, to Tomasz wymagający niemożliwego.
Patryk pierwszy ruszył do roboty. Zagalopował wkoło i nagle oczy mu się zaświeciły.
No tak, jemu nie przeszkadza roztrzepanie i nerwowośd tego konia, jeśli jest szybki i chętny
do współpracy. Razem pokonali tor przeszkód w ekspresowym tempie, jednak z dwoma
zrzutkami.
Teraz moja kolej.
Popędziłem Groma i aż uniosłem brwi ze zdumienia, gdy poczułem jak płynnie się
pode mną porusza, reagując na każdy bodziec. Dawno nie jeździłem na siwym i zapomniałem
już jaki jest. Nie przyśpieszał, nie rozglądał się na boki, niemalże sprawiał wrażenie
niezainteresowanego. Przejechaliśmy przeszkody spokojnie, bez żadnych zrzutek.
Zatrzymałem Groma przy Patryku i oboje spojrzeliśmy na trenera.
– Zadowoleni? – zapytał tylko z pozoru łagodnie.
– Tak – odpowiedzieliśmy równocześnie, a mężczyzna westchnął.
– Nie rozumiecie. – Machnął ręką. – Patryk, ty pokonałeś tor w dobrym tempie, ale i
tak byś nie wygrał, bo masz dwie zrzutki. Jesteście razem zbyt chaotyczni. A ty, Sebastian na
leżakowanie się wybrałeś, czy co? Przecież ten koo stępem by to pokonał szybciej – fuknął na
mnie. – Te konie są takie jak wy. Nie możecie jeździd w ten sposób, bo wasze zalety i wady
się potęgują, a powinny się równoważyd. – Przetarł twarz dłonią, sprawiając wrażenie
zrezygnowanego. – Koniec na dzisiaj. A przez jakiś czas macie zakaz jazdy konnej.
– Co?! – krzyknąłem, lecz zaraz się zreflektowałem. Takim tonem nic nie osiągnę. –
Dlaczego?
– Popracujecie z nimi z ziemi. Ty z Sarnadem, Patryk z Gromem. I zacznijcie w koocu
wymagad także od siebie, a nie tylko od konia. Jak zobaczę to, co powinienem, to znowu
zaczniecie jeździd.
***
Pakując dokumenty i ubranie na zmianę do plecaka, usłyszałem pukanie do drzwi.
– Proszę – zawołałem. Do mojego pokoju wszedł Patryk, niepewnie, lecz z
ciekawością, rozglądając się po pomieszczeniu. Jeszcze tu nie był, więc nic dziwnego, że chce
poznad nowe miejsce.
– Jedziesz gdzieś? – zaczął, zauważając otwarty plecak.
– Na jedną noc do Wrocławia. – Machnąłem ręką. – Rano będę, więc nie musisz się
martwid o robotę.
– Ok. – Kiwnął głową i bez pytania usiadł obok mnie na łóżku. – Słuchaj, co robimy z
Sarnadem i Gromem? Wiesz w ogóle czego po nas trener oczekuje?
Wzruszyłem ramionami, patrząc na niego z boku. Nawet jak siedział, był wyższy ode
mnie. Nadal mi to przeszkadzało. Zresztą nie było dnia, żebym nie zazdrościł wyższej części
społeczeostwa.
– Jak myślisz, co jest twoim największym problemem? – zapytałem, chcąc znad pełen
obraz sytuacji. Miałem już wyrobione zdanie, ale to nie oznaczało, że było prawidłowe i nie
wymagało korekty.
– Brak cierpliwości – westchnął. – Nie lubię spokojnych koni. Grom lubi biegad, ale
szybkośd nie jest mu do szczęścia potrzebna. Do tego jest strasznie dokładny. Jeśli nie
podejdzie do przeszkody tak, jak się tego nauczył wcześniej, wyłamie, albo strąci poprzeczkę.
– U mnie problemem jest to, że Sarnad jest bardzo płochliwy – zacząłem. –
Wszystkiego się boi. A jeśli nie, to zawsze znajdzie sobie najbardziej absurdalny powód do
strachu. No i rwie do przodu jak poparzony, nie zważając na to, że coś mu stoi na
przeszkodzie. – Spojrzeliśmy po sobie z rozbawieniem. Z miejsca było widad, że my i te konie
to zupełne przeciwieostwa. – Nie wiem co Tomasz chce osiągnąd. Do tej pory na Sarnadzie i
Gromie jeździli przypadkowi jeźdźcy.
– Może po prostu chce, żebyśmy się z nimi zaprzyjaźnili? – zauważył Patryk,
marszcząc brwi. – Jak na razie coraz bardziej się nie znosimy, próbując na siłę coś zrobid.
Trener to zauważył i dlatego zakazał nam jazd. – Westchnął. – Mój koo musi mi zaufad jako
komuś, kto prowadzi.
– Olewasz go – wtrąciłem.
– Co?
– Olewasz go – powtórzyłem, opierając się łokciami o swoje kolana. – Wiesz, jak go
czyścisz, zachowujesz się jak pan i władca. W ogóle nie zwracasz na niego uwagi, robisz tylko
to, co musisz i nic poza tym. Jak go prowadzisz, też skupiasz się na wszystkim, tylko nie na
koniu.
– No bo jest taki spokojny – zaczął się tłumaczyd. – Gdyby coś odwalił…
– Tu nie chodzi o to – przerwałem mu. – Ty od niego wymagasz, ale nie dajesz mu od
siebie niczego w zamian. A do tego denerwujesz się, gdy nie idzie po twojej myśli.
Milczeliśmy przez chwilę, zamyśleni.
– A ty boisz się Sarnada – wytknął i mój błąd. – Cały czas myślisz o tym, że za chwilę
coś się stanie, że musisz się mocno trzymad i byd uważnym. Do tego stresujesz się, gdy
przyśpiesza. On lubi szybkośd i nie rozumie, dlaczego chcesz go powstrzymad. Dotychczas
pewnie nikt tego nie robił.
Spojrzeliśmy sobie w oczy i naraz parsknęliśmy śmiechem. To było takie absurdalne.
Dotychczas nie miałem z koomi żadnych problemów. Nie rozumiałem, co się stało, ale
musiałem to pokonad. Jak widad, człowiek uczy się przez całe życie. I chyba potrzebowałem
punktu widzenia Patryka. Sarnad mnie odstraszał, przez co miałem klapki na oczach i nie
umiałem spojrzed na nas z dystansem.
– Coś proponujesz? – zapytał.
– Wymyślę jakieś dwiczenia na jutro – zdecydowałem. Chciałem, żeby już poszedł, bo
musiałem to wszystko przemyśled. Sam. Przy nim obok z pewnością się odpowiednio nie
skupię. Zawsze zabierał o wiele więcej mojej uwagi, niż jakakolwiek inna osoba.
– Wiesz… – zaczął, patrząc na mnie ze skupieniem – jestem tu od dwóch tygodni i
mam wrażenie, że coś ci we mnie nie pasuje. Teraz rozmawiamy normalnie, ale zwykle
unikasz mnie jak tylko się da. Co robię nie tak?
Westchnąłem ciężko. Gdy już zaczął ten temat, czułem się w obowiązku wyjaśnid
swoje zachowanie. Wiedziałem, że nie jestem w stosunku do niego fair.
– Nie lubię rywalizacji – przyznałem z niechęcią. – Uciekam od niej jak tylko mogę. To
przez to się tak zachowuję.
– Będziemy jeździd na koniach od tego samego trenera. Nie mamy rywalizowad, tylko
współpracowad – zauważył, uśmiechając się szeroko. – Nie spinaj się tak. Zresztą w wolnych
chwilach jest tu nudno. Fajnie byłoby mied kogoś, z kim można by było pogadad.
Może rzeczywiście źle do tego wszystkiego podchodzę, pomyślałem.
***
Siedziałem we wrocławskim klubie gejowskim i rozglądałem się po parkiecie, szukając
kogoś ciekawego. Już dawno tu nie byłem, więc rozpoznawałem tylko częstych bywalców.
Miałem dopiero dwadzieścia trzy lata, a już wydawało mi się, że nie pasuję do tych klimatów.
Chociaż może byd to spowodowane bardziej moim charakterem, a nie wiekiem.
Dopiłem drugie piwo i ruszyłem w stronę łazienki, by załatwid nagłą potrzebę.
Opróżniłem pęcherz, a myjąc ręce wpatrzyłem się w swoje odbicie w lustrze. Byłem – jak na
siebie – dośd dobrze ubrany. W czarne, przylegające spodnie i trochę luźniejszą, czerwoną
koszulkę. Przeczesałem przydługie włosy, wcześniej starannie ułożone i uśmiechnąłem się na
widok swoich ostrych rys twarzy. Może byłem niski, ale przynajmniej wyglądałem jak facet.
Nagle zauważyłem Daniela, który bez ceregieli podszedł do mnie i przytulił się do
moich pleców, od razu też poczułem jego dłonie na brzuchu, gładzące go przez materiał.
Mężczyzna był ode mnie starszy o pięd lat i wciąż udawał nastolatka, próbując się
kamuflowad poprzez ciuchy. Nie za bardzo mu to wychodziło, bo miał typowo męską urodę.
Mimo to lubiłem jego zmieniające kolor co spotkanie włosy i ciemno niebieskie oczy. Był też
jedynie trochę ode mnie wyższy, co podobało mi się przede wszystkim.
– Dawno cię tu nie widziałem – mruknął mi do ucha, patrząc w moje lustrzane oczy. –
Gdzie się podziewałeś?
– Miałem robotę. – Uniosłem kącik ust w górę i stwierdziłem, że wyglądam tak
naprawdę pociągająco.
– Wiecznie zapracowany – prychnął.
– A ty co, dalej na bezrobociu? – Obróciłem się w jego ramionach i też go objąłem.
– Mam jakąś robotę. – Skrzywił się. – Ale nie chcą mi dad umowy.
– Chujowo.
– Ta. – Obejrzał się na jakiegoś faceta, wchodzącego do łazienki. Zaraz jednak znów
spojrzał na mnie. Wzrok miał tylko trochę zamglony przez alkohol. Ceniłem go przede
wszystkim za to, że pomimo tego, że często i długo balował, nie wspomagał się za dużo
używkami. – Masz kogoś na oku? – Doskonale wiedział po co tu przychodzę.
– Już tak. – Uśmiechnąłem się do niego znacząco.
Kolejną rzeczą, którą w nim ceniłem, było to, że od razu przechodził do rzeczy. Tak jak
teraz, gdy uśmiechnął się drapieżnie i pociągnął mnie w stronę wyjścia. Cóż. Trochę szkoda
kasy za wejściówkę, pomyślałem z rozbawieniem, wiele czasu tu nie spędziłem. Wyszliśmy na
ulicę, gdzie zadzwoniłem po taksówkę. Jak zwykle wynajmowałem na takie wypady jak dziś
hotel, gdzie zabierałem swoich jednonocnych kochanków. Daniel był jedyną osobą, z którą
byłem więcej niż jeden raz.
Oparliśmy się o brudny mur, czekając na taryfę. Omiotłem go oceniającym
spojrzeniem.
– Schudłeś – zauważyłem.
– Stres. – Uśmiechnął się lekko i machnął ręką. – To nic, przyzwyczaję się.
Nie wierzyłem mu. Ostatnio, gdy go widziałem, mówił, że ma na oku nową pracę.
Podobno dobrze płacili, ale podejrzewałem też, że naprawdę dużo wymagali. Teraz, gdy w
koocu miał szansę coś zarobid, musiał się bardzo starad. Nie sądziłem, że było warto dla tak
niepewnej przyszłości, ale nie miałem żadnego prawa mówid, co ma robid.
Jak zwykle, gdy przyjeżdżałem do Wrocławia, czułem się, jakbym trafił do innego,
równoległego świata. Życie na wsi, wśród koni i te nocne w mieście były tak zadziwiająco
inne, że mój mózg nie potrafił ich połączyd jako jedną, realną rzeczywistośd. Nie znosiłem
tego uczucia, jednak byłem na nie skazany.
– Chodź – mruknąłem, gdy kilka minut później przyjechała taksówka.