Ze wspomnien Aniola Stroza o... - spotkanie 20-dla

Transkrypt

Ze wspomnien Aniola Stroza o... - spotkanie 20-dla
Ze wspomnień Anioła Stróża o bł. Pier Giorgio
Frassatim…
Mój Pier… Cieszyłem się na samą myśl o tym, że zaraz pomkniemy razem narciarskim szlakiem. Widziałem, jak bardzo
był szczęśliwy w górach – tutaj czuł się wolny – łono natury
było jego ulubionym miejscem bytowania. Chociaż czuł się
równie dobrze w świątyni, gdzie codziennie przecież się modlił. Czy obowiązki, czy
przyjemności – czy też może i jedno i drugie – na mszę świętą Pier zawsze zdążył…
W górach wspinał się szybko, poruszał raźnym krokiem. Żartowałem, że na nartach
niemal nie mogłem za nim nadążyć… Był zawsze sobą. Mój Pier…
Taki młody, przystojny chłopak przyciągał wzrok każdego, kto na niego spojrzał.
Nie chodziło jednak o jego włoską urodę, czarne oczy, gęste włosy czy oliwkową
cerę ani nawet dobrze zbudowaną, wysportowaną sylwetkę… Nie, nie o to… Od
niego biło jakieś światło – światło, którym promieniują ludzie błogosławieństw –
czystego serca, ubodzy w duchu, cisi…
Zapamiętałem, co powiedziała o nim niegdyś jego siostra: Można było nie doceniać miłości Giorgia względem bliźnich, jego pobożności i inteligencji, można było
nie znać jego zdolności oratorskich, ale jego czystość biła wprost w oczy najbardziej
nawet nieuważnego obserwatora. Była to jego cecha najbardziej widzialna. Cała
jego postać była nią nacechowana. Była w nim jakaś trwała i niezmienna powściągliwość, powściągliwość nie wykluczająca absolutnej swobody, nawet ją w pewnej
mierze akcentująca.
Mój Pier nie został następcą taty – dziennikarza i polityka, robiącego karierę,
choć ten tak bardzo tego pragnął. Nie poszedł też w ślady matki – ekscentryczki i
despotki. Pomysłowy, żywy i uparty chłopak nie miał łatwego dzieciństwa. Wiele
razy byłem świadkiem tego, jak czuł bunt wobec tego, co działo się w domu. Ja też
czułem bunt. Udało mi się jednak uchronić przed rodzicami jego uczuciowe i wrażliwe serce. Z radością patrzyłem na to, jak wielką łaskę otrzymał Pier od Boga: swoim bystrym okiem dostrzegał każdą krzywdę i potrzebę ludzką. Nie uwiodła go pokusa błyszczenia w świecie.
Pamiętam, jak wracaliśmy ze spaceru czy ze szkoły - ja szczęśliwy, on też - bez
grosza przy duszy czy nawet bez części ubrania, które oddał biedakowi… Potem
bogaty ojciec ograniczył mu nawet kieszonkowe, mówiąc, że wszystko rozdaje darmozjadom… Ileż ten człowiek dałby później za to, by wrócić zdrowie czy życie
synowi, umierającemu w wieku dwudziestu czterech lat… A iluż „darmozjadów”
modliło się na pogrzebie…
Ze wspomnień Anioła Stróża
o św. Jadwidze Królowej…
Widziałem jak patrzyli na nią z zachwytem, onieśmieleni
i zawstydzeni. „To nasza Wawelska Pani!” – każdy z nich myślał
w duchu z dumą i radością. Przerywali pracę, uśmiechali się,
kłaniali. Tylko jeden z murarzy skinął lekko i z pokorą schylił
głowę, niejako odwracając ją w innym kierunku, by nie było widać smutku na jego
twarzy… Z drugiej jednak strony czułem jakoś, że ten człowiek chce jej opowiedzieć swoim strapieniu. Ona uchwyciła to jednym spojrzeniem. Natychmiast podeszła bliżej, a jej bystre, mądre oczy spod zatroskanych brwi zdawały się pytać: co się
stało?
Nie wiem, czy zdążyła cokolwiek powiedzieć, czy też on sam - widząc wówczas
w jej spojrzeniu ogrom współczucia - zaczął szczerze opowiadać o swojej rodzinie.
Byłem pewien, że królowa nie zostawi tego robotnika ot tak - samemu sobie. Widziała, że ten człowiek uczciwie pracował – nie kradł, nie żebrał, nie trwonił pieniędzy… Starał się, jak tylko mógł, by zapewnić rodzinie utrzymanie. A jednak to było
za mało – nie wystarczało na leki dla chorej żony. Pomyślałem wówczas, że dobrze,
iż tędy poprowadziłem królową. Ów mężczyzna pewnie nie wiedział, że ma do czynienia ze świętą. Ja – wiedziałem. Jadwiga odpięła z ciżemki cenną sprzączkę i podarowała murarzowi.
Tego momentu nie pamiętam zbyt dokładnie, bo przyglądałem się wtedy, jak Jadwiga delikatnie wspierała stopę na kamieniu, w którym pojawiło się jakby maleńkie wgłębienie. Może mi się zdawało, ale gdy podniosła nogę, zobaczyłem tam odbicie jej stopy… Nikt chyba nie zwrócił na to uwagi w tamtym momencie. Wszyscy
byli przejęci słowami murarza i niezwykłym gestem Wawelskiej Pani.
Ta scena pod budową kościoła Karmelitów w Krakowie nie była jednak wyjątkową, choć wszyscy tak ją zapamiętali… Jadwiga ciągle komuś pomagała. Jej gesty
świadczyły o szczerej hojności. Wszelkie królewskie bogactwa, piękne suknie czy
klejnoty nie były jej wymarzonym skarbem – choć zdawała sobie sprawę z ich wagi
- i chętnie przekazała je na odnowienie Akademii Krakowskiej. Nie myślała wyłącznie o sobie – dbała o potrzeby innych. To miało dla niej wartość…
Ale zanim ta młodziutka królowa dojrzała do takiej postawy, ileż pokus musiała
pokonać, ileż łez. Widział je Pan z czarnego krzyża w wawelskiej katedrze, gdzie
godzinami klęczała, modliła się, błagała… Walczyła z sobą, z pokusami ucieczki z
obcego zamku, od nieznanych ludzi. Powierzała Panu swoje młodziutkie życie i
wspomnienia ciepłego, ojcowskiego domu. I widziałem je ja, jej wierny towarzysz.
Tak bardzo było mi jej żal. I tak bardzo byłem dumny z mojej królewny, gdy wygrała tę największą bitwę.
Ze wspomnień Anioła Stróża
o św. Józefinie Bakhita…
Kucharka, szwaczka, praczka furtianka – żadne czynności nie
były jej straszne. Siostra Józefina krzątała się z uśmiechem pośród innych w domu zakonnym, a najprostsze posługi wykonywała z największym zaangażowaniem. Waśnie weszła zmęczona i spocona do łaźni po całym dniu pracy. Na jej twarzy nadal jaśniał uśmiech, choć
nikt oprócz mnie na nią nie patrzył. Uśmiechała się sama do siebie, bo to nie był
uśmiech na pokaz. On wyrażał autentyczną radość serca, radość z tego, że poznała
Boga. Choć na jej ciemnoskórej twarzy odbiły się ślady okrutnej przeszłości, którą
zgotowali jej ludzie, to uśmiech te ślady zacierał.
Przyszła się umyć. Zdjęła habit. Zamarłem, bo mój wzrok zatrzymał się na tamtym tatuażu. Pamiętam, kiedy jej go zrobiono. Czułem się tak, jakbym miał związane ręce. Wycinali te tatuaże brzytwą na ciele niewolnic, a świeże rany zasypywali
soli… Jakże ją wtedy bolało!
Potraktowali ją jak rzecz. Rzecz, którą można ukraść i nią targować. Arabscy
handlarze porwali ją z rodzinnego domu i sprzedali, jakby była ich własnością…
Moja mała siedmiolatka zapomniała wówczas, jak się nazywa. Tak bardzo wstrząsnęło nią to, jak została potraktowana. Z daleka od rodziców, domu – była w szoku,
czuła się całkowicie samotna. Była nieświadoma mojej obecności. Usłyszałem wtedy po raz pierwszy, jak zaczęli na nią wołać: Bakhita, to znaczy: Szczęściara. Kpili
w ten sposób z mojej małej dziewczynki. Nie wiedzieli jednak wtedy, że ich słowa
będą w przyszłości tak bardzo pasowały do dziecka, które mieli przed sobą…
Przez cały ten czas, gdy sprzedawano ją i odprzedawano, chciałem dać jej odczuć, że nie jest sama. Bywały momenty, że mi się to nawet udawało. Widziałem
tyle męstwa i odwagi w tej małej dziewczynce! Mimo, że jeszcze wtedy nie znała
Boga – w pewien sposób to właśnie wtedy próbowałem jej pokazać, że On jest jej
przyjacielem. Chciałem, by wiedziała, jak wielką ma wartość w Jego oczach. I choć
prześladowcy odebrali jej dzieciństwo, skradli wszystko, co miała, a wystawiając ją
na sprzedaż, próbowali odebrać jej człowieczeństwo – to im się jednak nie udało.
Patrzyłem teraz na siostrę Józefinę i przypomniałem sobie, jak ktoś zapytał ją
ostatnio, co by zrobiła, gdyby spotkała swoich prześladowców. Ona najzwyczajniej
w świecie odparła, że by uklękła, aby ucałować ich ręce, bo gdyby tamci tego nie
uczynili – ona nie byłaby chrześcijanką i zakonnicą… W obliczu tego wszystkiego,
co doświadczyła, te słowa niezmiernie mnie ujęły. Wiem, co mówię, bo byłem
świadkiem najtrudniejszych momentów jej prześladowania. Pamiętam tę małą, szlochającą dziewczynkę porwaną z domu… Teraz wiem jednak, że ona naprawdę im
przebaczyła. Dał jej ku temu siłę Ten, którego poznała.
Ze wspomnień Anioła Stróża o św. o. Pio…
On ze mną rozmawiał. Prawdziwie, szczerze, często. Tak, jak
nikt inny prowadził ze mną dialogi. Co więcej – dzięki łasce Pana
mogliśmy się wzajemnie niekiedy widzieć. Nie tyko ja patrzyłem
na niego – lecz i on był w stanie mnie dostrzec. Moja obecność była
mu jednak tak oczywista, że ten widok nie stanowił dla niego niczego szczególnego. Przy wizjach Jezusa czy Maryi, których doznawał, czymże był mój wizerunek…
Jego liczne dary i łaski, jakie otrzymał od Pana, były powodem nieustannych
ataków Szatana skierowanych przeciwko niemu. Przybierał on najróżniejsze postaci
i ukazywał mu się, dręcząc go. Pamiętam, jak kiedyś nawet przyszedł on nawet jako
ja – ojciec Pio doskonale rozpoznał jednak, że to wróg, a nie przyjaciel… Mówił
zawsze, by nie lękać się nieczystych wyobrażeń, które przychodzą do głowy, ale
zawsze nimi pogardzać. Polecał, by nie walczyć z nimi wprost ani nie martwić się z
tego powodu, ale by myślą zawsze dążyć do Boga, wtedy nigdy się nie przegra.
Ciągnęły do niego tłumy. A on nie chciał rozgłosu. Wstydził się nawet stygmatów,
które otrzymał. Nie przeszkadzał mu ból i wszelkie dolegliwości, ale nie chciał widzialnych znaków… Nie chciał, by to jego było widać. A ludzi przyciągała jego
osoba, zwłaszcza jego słowa, kojące nieraz bardzo zranione czy oschłe dusze…
Mawiał ludziom, że Bóg zsyła oschłość po to, żeby wygasić te przejawy pobożności, które duszy nie uświęcają, a nawet mogłyby okazać się szkodliwe. A gdy
przyjdzie komuś przeżywać tę oschłość czy opuszczenie duchowe – kazał się nie
trwożyć, że nie może się służyć Bogu według naszych wyobrażeń…
Pamiętam te tłumy ludzi czekających na spowiedź. Większość z nich stanowiły
osoby, które przyszły tam rzeczywiście skruszone, pragnące nawrócenia. Byli też
jednak i tacy, którzy przychodzili nieszczerze – chcieli zobaczyć, jak to jest – ciekawi, czy ojciec Pio odgadnie ich myśli, na ile jest to możliwe, czy w ogóle… Rozpoznawałem ich w tej „kolejce” oczekujących. A padre ich odsyłał, bo rozpoznawał
na spowiedzi ich nieprawdziwe intencje. Potem tacy zwykle wracali i – co mnie
zupełnie nie dziwiło – stawali się jego najwierniejszymi uczniami… Bo on uczył, że
pokusie nie można się poddać, ale gdy się ona pojawia – trzeba zwrócić się do Tego,
który ją pokona.
Mówił, że pokusa jest pewnym i niezawodnym znakiem zdrowia duszy. I że nawet święci nie byli wolni od pokus. Powiedział kiedyś: Pokusy wydaja się raczej
brudzić duszę, niż ją oczyszczać, a w rzeczywistości jest odwrotnie. Pokusy są jak
mydło, które wtarte w pranie zdaje się je plamić, a w rzeczywistości je czyści. W
godzinach walki polecał zawsze uciekać się do Boga, bo On jest z nami i cierpi z
nami i za nas. Uciekajmy się zawsze do niego, a zawsze doznamy ulgi. Tak postępując będziemy zawsze odnosić zwycięstwo… Wiem, że to prawda, więc powtarzam to
za nim każdemu, kogo spotykam – szkoda, że nie każdy chce słuchać mnie tak, jak
Pio…