Ze wspomnień Anioła Stróża o św. Dominiku Savio…
Transkrypt
Ze wspomnień Anioła Stróża o św. Dominiku Savio…
Ze wspomnień Anioła Stróża o św. Dominiku Savio… Pamiętam doskonale tamtą niedzielę Wielkiego Postu, gdy ksiądz Bosko mówił kazanie o świętości młodzieńczej. Był rok 1855. Dominik siedział skupiony i słuchał uważnie, przeżywał wszystko, jak za każdym razem, gdy uczestniczył we mszy świętej. W pewnym momencie zobaczyłem jednak, że jego myśli zaczynają odpływać gdzieś daleko… Nie wiedziałem, nad czym się zastanawia, ale ujrzałem jego błądzący wzrok. Ksiądz Jan mówił na kazaniu o tym, jak łatwo jest osiągnąć świętość. Widziałem wówczas błysk w oczach Dominika. Kiedy jednak kapłan zaczął mówić o środkach niezbędnych do osiągnięcia świętości: o dobrym wypełnianiu codziennych obowiązków, o radości, pobożności, czystości, o miłości Boga i bliźniego – mój podopieczny był już jakby myślami nieobecny. „Dominiku!” – chciałem zawołać, lecz szepnąłem tylko – „Uważaj, bo to ważne!”… On jednak nie zwrócił uwagi na moje podszepty. Nie wiedziałem jeszcze wówczas, co knuje… W ciągu kolejnych kilku dni Dominik zmienił się nie do poznania. Jego zachowanie zdawało mi się wręcz nienaturalne. Chłopak nie wysłuchał do końca słów ks. Bosko i zrozumiał, że droga do świętości biegnie poprzez umartwienia, samotność, modlitwy oraz srogą pokutę. Prędko popadł w melancholię, był rozmarzony, senny, nie jadł. Widziałem jak słabnie z dnia na dzień… Nawet lekcje w szkole, które wcześniej tak lubił – teraz nie sprawiały mu żadnej przyjemności. Nie chciał się bawić i stronił od towarzystwa rówieśników… Dobrze, że w tym czasie spotkał się z księdzem Janem. Dopiero gdy ten powtórzył mu niejako drugą część kazania – twarz Dominika rozjaśniła się. - Święty jest wesoły, dobrze wypełnia swoje obowiązki, przeżywa właściwie sakramenty, a poza tym bawi się i cieszy z rówieśnikami… tłumaczył mu ks. Bosko. Pochwalił przy tym zapał Dominika i jego chęć dążenia do świętości. Ten zaś obiecał sobie, że postara się jeszcze uważniej uczestniczyć we Mszy świętej… Ze wspomnień Anioła Stróża o św. Katarzynie Tekakwitha… „Kateri, dasz radę…” - szeptałem dodając otuchy, gdy szydzono i kpiono z niej. Tak dzielnie odmówiła pracy w niedzielę tego dnia… Wcześniej wyraziła też swą niechęć do zawarcia małżeństwa. Miała wtedy zaledwie osiem lat! Zgodnie ze zwyczajem plemienia przedstawiono ją pewnemu chłopcu jako przyszłą żonę. Ona jednak – wiedząc, że chce swoje życie poświęcić Bogu – nie zgodziła się. Teraz stała przede mną właśnie ona – nieco niedowidząca sierota, z bliznami na twarzy, jako pamiątką po czarnej ospie, która zabrała jej rodziców i brata. Ta indiańska dziewczynka miała odwagę wypisaną na twarzy – mężnie zniosła rozłąkę z mamą i tatą w wieku czterech lat, mężnie stała z uniesioną głową i teraz, gdy niemal całe plemię było przeciwko niej… Wszystko zaczęło się od przybycia jezuitów do wioski. Dzięki nim mała Lilia – bo tak nazywano wcześniej Kateri - poznała Ewangelię i na nowo usłyszała o Jezusie to, o czym wcześniej mówiła jej mama. Szczerze radowałem się tym, że z takim entuzjazmem odnowiła swoją wiarę i postanowiła jej zawsze bronić. Wtedy to właśnie francuski jezuita o. Jacques de Lambervill ochrzcił dziewczynkę, nadając jej imię Katarzyna, na cześć św. Katarzyny ze Sieny, co po indiańsku brzmiało: Kateri. Od tego czasu było wiele takich sytuacji, kiedy moja mała podopieczna potrzebowała mego wsparcia, bo nie miała go wśród rówieśników indiańskich w wiosce. Pamiętam dzień, kiedy pewien młody wojownik chciał ja przestraszyć i ozdobiony wojennymi barwami zamachnął swoją maczugą. Kateri zaś stała nieruchomo, myśląc, że zaraz zginie… Tamten odszedł zawstydzony. Niedługo po tym musiałem z nią uciekać z jej rodzinnej wioski, ale to już kolejna opowieść…