pełny tekst
Transkrypt
pełny tekst
Prof. Marek Czapliński, fot. zbiory autora 18 TEMAT NUMERU Pogodziłem się z Wrocławiem mówi prof. Marek Czaplinski, historyk, od 1947 roku mieszkaniec Wrocławia w rozmowie z Katarzyną Uczkiewicz K.U.: Pana ojciec, profesor Władysław Czapliński, przyjechał do Wrocławia w 1946 roku. Była cała grupa krakowskich naukowców, młodych i ambitnych, którzy się na to zdecydowali. Jakie były ich motywacje? M.C.: Kraków, jak wiadomo, bardzo ucierpiał po akcji hitlerowców przeciwko profesorom krakowskim. Została jednak pewna grupa ludzi, którym udało się przetrwać. W pierwszych latach po wojnie stosowano na uczelniach przedwojenną zasadę, zgodnie z którą na katedrze może być jeden profesor. Znalezienie pracy na uniwersytecie nie było więc proste. Mój ojciec, co prawda, jeszcze przed wojną zrobił habilitację, ale na stałe uczył w Pedagogium, szkole, która kształciła nauczycieli. Miał wprawdzie godziny wykładów na Uniwersytecie, ale na zasadzie honorowej, zgodnie z ówczesnym zwyczajem. Po wyzwoleniu okazało się, że jest szansa na tzw. Ziemiach Odzyskanych, zaczęto szukać profesorów na Uniwersytet Wrocławski. Jeżeli chodzi o historię, ogromną rolę odegrał tutaj m.in. prof. Maleczyński ze Lwowa. W pierwszym okresie starał się ściągnąć przede wszystkim tych, których wcześniej znał, we Wrocławiu znaleźli się więc profesorowie z Krakowa i z Warszawy. Mojemu ojcu zaproponowano katedrę historii nowożytnej (czy też powszechnej, nazwa się potem kilkakrotnie zmieniała). Zaoferowano mu tu nawet mieszkanie w willi na Oporowie. Równocześnie pracę zaproponowano młodemu doktorowi Gierowskiemu, dobremu znajomemu ojca, z tej samej szkoły profesora Władysława Konopczyńskiego. Andrzej Gierowski miał żonę i małe dziecko. Na piętrze willi zamieszkał doktor Gierowski, na parterze ojciec. Ja przyjechałem tu z matką w październiku 1947 r. Do tego czasu mieszkaliśmy w Krakowie, w tzw. domu profesorskim przy ul. Łobzowskiej. K.U.: Czy to środowisko, ten „desant” krakowski utrzymywał ścisłe kontakty we Wrocławiu? M.C.: Ja bym nie nazwał tego słowem „desant”. Oczywiście, ludzie, którzy się znali, trzymali się razem, ale niekoniecznie były to znajomości z tego samego miasta czy uczelni. Co prawda był doktor Gierowski, potem doktor Garwas także z Krakowa. Ale do najbliższych przyjaciół ojca zaliczał się także m.in. profesor Henryk Wereszycki, który był ze Lwowa. Niezwykły człowiek. Najpierw walczył w legionach w czasie pierwszej wojny, potem w czasie kampanii wrześniowej był oficerem polskim i trafił do oflagu. Mimo że był Żydem, nie zamordowano go. Po uwolnieniu z obozu trafił do Krakowa, a z Krakowa do Wrocławia. Bliskim przyjacielem ojca był też profesor 19 Fot. 20 fot. Zakład Narodowy im. Ossolińskich we Wrocławiu. Marian Jakubiec, z lwowskiego Ossolineum. We Wrocławiu kierował rusycystyką i należał do osób, które najczęściej spotykałem. Mieszkał niedaleko nas. Ludzi łączyła albo uczelnia, albo miejsce zamieszkania. Kontakty były najczęściej osiedlowe, ponieważ podróż na drugi koniec miasta była kłopotliwa. Od nas z Oporowa na przystanek tramwajowy był ponad kilometr, tramwaj był dopiero przy Cmentarzu Grabiszyńskim, poza tym miasto robiło koszmarne wrażenie i było niebezpieczne. Mój ojciec spotykał się na co dzień m.in. ze znanym wówczas literatem, jeszcze nie skompromitowanym, Żukrowskim, autorem „Porwania w Tiutiurlistanie”. To była urocza książeczka dla dzieci, napisana z dużym talentem. Bywaliśmy u nich, pamiętam jego córkę, bawiliśmy się razem. K.U.: We Wrocławiu większość ludności napływowej stanowiła ludność wiejska. Czy w tych powojennych warunkach była jakaś różnica w stylu życia poszczególnych „warstw”? M.C.: Ówczesny Oporów był próbą połączenia osiedla robotniczego z profesorskim. Co drugi dom dawano profesorom, co drugi robotnikom fabryki obrabiarek (dzisiejszy FAT). O bliższych kontaktach towarzyskich między tymi grupami właściwie nie można było mówić. Natomiast były kontakty praktyczne. Mieszkało tu sporo rzemieślników, niektórych bardzo lubiliśmy, w razie konieczności wzywaliśmy go do domowych napraw. Bardzo blisko nas mieszkał na przykład pochodzący skądś z Kresów stolarz, pan Szczygielski, uroczy człowiek. Ale to nie były kontakty przyjacielskie. Rodzice spotykali się z ludźmi z uniwersytetu, a także z Ossolineum. Zresztą dorośli zazwyczaj mieli dużo pracy. Jeżeli ojciec przyjeżdżał z miasta, to przeważnie pracował. Jeżeli chciał odpocząć od pisania na maszynie i się przejść, to przeważnie chodził z kimś, z kim mógł porozmawiać na tematy zawodowe, np. z profesorem Jakubcem. Natomiast dzieci utrzymywały kontakty z dziećmi robotniczymi. Ponieważ byłem jedynakiem, mnie ciągnęło do innych dzieci. Na przykład z mieszkającą w najbliższym sąsiedztwie rodziną Warachowskich. Profesor Stefan Warachowski, geograf, miał sporo dzieci i jedna z jego córek była ze mną w klasie. Bywałem u nich regularnie. Te kontakty były, powiedzmy, najbardziej preferowane. Ale, oczywiście, przy piłce nożnej czy innych zabawach znaliśmy się również z innymi. K.U.: W jakim stopniu udało się przenieść krakowski styl życia, zwyczaje, wartości tutaj, w rzeczywistość 21 Zakład Narodowy im. Ossolińskich we Wrocławiu. 22 Zakład Narodowy im. Ossolińskich we Wrocławiu. swoistego eksperymentu społecznego, gdzie obok siebie żyją ludzie z różnych stron przedwojennej Polski, z różnych sfer, elity i robotnicy? M.C.: Ja wyjechałem z Krakowa jako małe dziecko i nie miałem pełnego obrazu krakowskich tradycji. Dzieci nawiązywały różne kontakty. Na przykład moim najlepszym przyjacielem w pierwszej klasie był taki Staszek, który był synem robotnika. Jak się okazało, potrafił także coś zwędzić od nas z domu i moja matka starała się mnie wymanewrować z tej znajomości. Dużą część Oporowa zajmowała ulica Wiejska. Był tam dawny przedwojenny folwark, gdzie część ziemi przekazano nowym przybyszom na własność, a z części utworzono PGR. Dzieci z PGR-u chodziły do naszej szkoły, podobnie jak dzieci z sąsiedniego Mokronosu. Te dzieci miały często olbrzymie trudności w nauce. Były to bardzo fajne, sprawne fizycznie dzieci, cenione jako koledzy, towarzysze zabaw, ale nie przypominam sobie, żebym jako dziecko kiedykolwiek wybrał się do Mokronosu. Natomiast u tych kolegów, którzy byli innego pochodzenia społecznego, bywałem. Graliśmy razem w piłkę. Niektórzy z nich jako dorośli wykoleili się, np. z powodu alkoholizmu czy nieporadności. Jedna rzecz była bardzo ciekawa. Duży pro- cent z tych dzieci skończył potem studia. To było trochę na zasadzie wzorowania się na sąsiadach. Oczywiście, żadnych badań na ten temat nie prowadziłem, ale stosunkowo dużo dzieci robotniczych skończyło wyższe studia. Co ciekawe, mniej chłopskich. Do dziś spotykam dawnych szkolnych kolegów z ulicy Wiejskiej, którzy są albo rolnikami, albo robotnikami, albo rzemieślnikami, w większości wybierali praktyczne zawody, które pozwalały na szybkie usamodzielnienie się. K.U.: Jak wyglądał powojenny Wrocław oczyma dziecka? M.C.: Wrocław lat czterdziestych na kimś, kto przyjechał z Krakowa, robił koszmarne wrażenie. Ja bym to nazwał stresem ruin, stresem wypalonych domów. Zawsze mówiłem, że jadę do Krakowa, żeby wypocząć, żeby odetchnąć normalnym miastem. Nie wiem, czy pani zdaje sobie sprawę, jak długo to trwało. Kiedy w latach pięćdziesiątych poszedłem do szkoły średniej, do piątki przy ul. Kruczej, to przechodziłem koło ulicy Stalowej, która była ulicą pustą, tylko tyle, że nie było już ruin, tylko zwalone domy i takie góry gruzów. Dopiero w latach sześćdziesiątych zaczęto coś więcej budować. Jeżeli ktoś pani mówi, że było inaczej, to strasznie bym się zdziwił. 23 Fot. 24 Fot. K.U.: Istnieją jednak dość liczne relacje ówczesnych dzieci, które wspominają, że Wrocław był dla nich fascynujący, że odkopywało się np. poniemieckie sprzęty, które wydawały się prawdziwymi skarbami. M.C.: To zupełnie inna para kaloszy. Oczywiście, dziecko zawsze, nawet w warunkach wojennych, wśród ruin znajdzie coś, co sprawi mu radość, czym może się bawić. U nas chodziło się na pola za Oporów, gdzie można było się bawić wśród dawnych dział przeciwlotniczych, były całe gniazda dział, był także rozbity samolot, był czołg. Do opuszczonych, niezamieszkanych domów i ogrodów chodziło się na czereśnie, na jabłka, na inne owoce, to była frajda. Mieliśmy swoje ulubione miejsca, np. ONR – Ogród Na Rogu. Od lat nikt tam nie mieszkał. Ale to nie był Wrocław. To był Oporów, który w większości nie był zniszczony, zachował dawną strukturę, podobną zresztą do dzisiejszej, i tam można było się czuć dobrze. Ale już każdy wyjazd do miasta to był stres ruin, poczucia zagrożenia. Na przykład jeżeli ktoś z rodziny przyjeżdżał wcześnie rano nocnym pociągiem, trzeba było wyjść po niego, przejść obok cmentarza, a cmentarze były niebezpieczne, tam ukrywali się tzw. maruderzy i inni, tam można było dostać w głowę itd. Już choćby to oddzielenie Oporowa od Wrocławia cmentarzami powodowało poczucie izolacji. K.U.: W relacjach świadków historii pojawia się opinia, że nikt nie chciał mieszkać na obrzeżach, że ludzie woleli mieszkać w centrum niż w dzielnicach oddalonych, gdzie ponoć było bardzo niebezpiecznie. M.C.: Wszystko zależy od tego, w jakich dzielnicach. Proszę pamiętać, że w centrum było początkowo bardzo trudno, bo jeżeli nawet jedna kamienica była zachowana w całości, to wokół były ruiny, wśród nich trzeba było żyć, dotykać ich, wokół nich chodzić. Ja nie mam tego typu doświadczeń. Nie wyobrażam sobie, że komuś mogło się podobać mieszkanie wśród ruin. K.U.: Kiedy przyjechaliście do Wrocławia, to mieliście świadomość, że zostaniecie tu na stałe? M.C.: Początkowo wszyscy, absolutnie wszyscy mieli poczucie, że to jest przejściowe. Polityka władz była na tyle schizofreniczna, że z jednej strony mówiono o ziemiach piastowskich, na które wróciliśmy, a z drugiej bez przerwy straszono rewizjonistami zachodnioniemieckimi czy tym, że zachodnie mocarstwa popierają rewizjonizm. Więc poczucia stabilizacji oczywiście nie było. K.U.: Jak tłumaczono to dziecku? Po co tutaj przyjechaliśmy? 25 M.C.: W miarę upływu czasu stało się jasne, że dawna Polska, a raczej to, co z niej pozostało, miała za mało miejsca dla wszystkich. Wiadomo, iluś rolników tu przyjeżdżało, żeby dostać ziemię, iluś ludzi innych zawodów szukać pracy. Traktowano to jako swego rodzaju konieczność. Ja osobiście nie miałem poczucia, że Polacy niedługo wrócą znów do Lwowa, ale moi koledzy z klasy, którzy stamtąd pochodzili, bardzo często o tym wspominali, śpiewali „jedna bomba atomowa i wrócimy znów do Lwowa”. Dla nich to było coś bliskiego. Ja nie musiałem się odwoływać do Lwowa, bo miałem Kraków. Ale stopniowo zyskiwałem świadomość, że w Krakowie jest dosyć zamknięta społeczność, która toleruje przede wszystkim swoich: dzieci lekarzy zostają lekarzami, dzieci adwokatów zostają adwokatami. Więc nie przypominam sobie rozmów o powrocie do Krakowa. Trzeba się było z tym pogodzić. Ale niesłychanie długo była we mnie niechęć do Wrocławia. Bardzo długo. Wzorem miasta był dla mnie Kraków, tutaj bardzo długo czułem się źle. W ogóle mi się to miasto nie podobało. Kiedy poszedłem do piątego liceum, te budynki z czerwonej cegły były przytłaczające, ponure, smutne. W Polsce centralnej czerwonej cegły było zdecydowanie mniej. Dla mnie wzorem szkoły średniej był gmach liceum im. Świętej Jadwigi, w którym uczyła moja matka. Tam było jasno, przestronnie. Szkoła podstawowa na Oporowie, do której najpierw chodziłem, to była dawna szkoła wiejska. Miała tylko cztery pomieszczenia klasowe. Była strasznie prymitywna. Podłoga była nasączana jakimś śmierdzącym płynem. Dla mnie to był szok. W Krakowie przez krótki czas – miesiąc czy dwa – chodziłem do pierwszej klasy do bardzo dobrej prywatnej szkoły, prowadzonej przez przyjaciółkę rodziców. Był tam parkiet, fantastyczne wyposażenie, na przykład gabinet biologiczny – oszklone szafy z eksponatami zwierząt, a tutaj nic kompletnie, gołe ściany, szkoła prymitywna, biedna, pierwszy kierownik to był taki garbus, nasza wychowawczyni podobno była agentką i donosiła na poszczególnych rodziców. Sympatyczny był ksiądz proboszcz naszego koś- cioła, Edmund Łoziński. Był kapelanem AK, przyjaźnił się z moim ojcem. Ale domy sąsiadujące z plebanią dostali ubowcy. Śledzili, co on robi, kto do niego przychodzi. K.U.: A więc podtekst polityczny był obecny cały czas? M.C.: Bez przerwy. W sąsiedztwie profesora Jakubca mieszkało dwóch ubeków. Podobno był niedaleko tzw. kocioł, gdzie przywożono podejrzanych o działalność w podziemiu. Tego się bardzo nie odczuwało, ale nawet rodzice czasami wspominali, że trzeba uważać, co się mówi. K.U.: Czy zmiana kursu władzy po 1948 roku dała się odczuć? M.C.: Po 48 roku mój ojciec miał pewne kłopoty, ale jeszcze większe miał profesor Wereszycki, który był dawnym PPS-owcem piłsudczykowskim i nie dał się wciągnąć do PZPR. Bardzo dotkliwie odczuł, jak go szykanowano, jak ludzie bali się do niego podejść, porozmawiać. Ojciec opowiadał mi o tym wielokrotnie. Moi rodzice nadal się z nim przyjaźnili i prof. Wereszycki pozostał dla mnie największym autorytetem, człowiekiem, który potrafił fantastycznie przedstawiać historię i błyskotliwie trafiać w sedno sprawy. Kiedy poszedłem na studia, marzyłem, żeby dostać się na jego seminarium, ale on już wtedy został przeniesiony do Krakowa. Ojciec próbował w jakiś sposób lawirować. Prawdopodobnie bał się, że usuną go z uniwersytetu, bo, jak dzisiaj się czyta w jego aktach, miał opinię klerykała i fanatyka religijnego (choć potrafił być bardzo krytyczny wobec duchownych). Przy tym bardzo mu zależało na pracy z młodzieżą. W późniejszych latach wielokrotnie mówił, że uważał za swój obowiązek być na uczelni, uczyć młode pokolenie, gotów był pójść na pewne kompromisy, które dziś są dla wielu ludzi niezrozumiałe albo wręcz nie do przyjęcia. Takim kompromisem był na przykład udział kampanii tzw. obrońców pokoju. Nawet przez jakiś czas był przewodniczącym miejskiego komitetu obrońców pokoju. Ale kiedyś jakiś „opiekun”, nie wiem, czy oddelegowany z UB, czy z partii, przyniósł mu napisany tekst przemówienia. Ojciec odmówił odczytania. Potem dali mu już spokój, w związku z tym, że był niedostatecznie sterowalny. K.U.: Dzieci były poddawane propagandzie, przynosił Pan różne ideologiczne „kwiatki” do domu? M.C.: Oczywiście. Pamiętam, jak wszyscy płakali po śmierci Stalina. Nauczyciele płakali rzewnymi łzami. Ja też byłem pod wrażeniem, jakąś głupotę musiałem kiedyś powiedzieć, nie pamiętam, co dokładnie, ale rodzice trochę mnie ustawili. W szkole podstawowej próbowano mnie wciągnąć do ZMP (Związek Młodzieży Polskiej). Udało mi się nie wejść do ZMP, ale musiałem czymś się innym wykupić, wykazać się społecznym zaangażowaniem. Więc wykupiłem się zbieraniem makulatury i złomu. Inaczej nie miałbym szansy dostać się do szkoły średniej. K.U.: Wiemy, że wielu młodych ludzi, często dzieci przedwojennej inteligencji, ulegało magii tej propagandy, wchodziło w tryby systemu. M.C.: Nie wiem, jakie były ich motywacje. Np. kiedy po 1956 roku zaczęto odtwarzać harcerstwo, to natychmiast się zapisałem, naszym opiekunem był były harcerz, który nawet więzieniem zapłacił za to, że za długo był w prawdziwym harcerstwie. Ten człowiek potem stał się wiernym komunistą, no, może nie komunistą, ale członkiem aparatu. Dlaczego? To są sprawy, których często nie sposób zrozumieć. Człowiek, który dla mnie jeszcze w 1956 r. był wzorem twardego, prawdziwego harcerza, potem całkowicie zmienił poglądy. Jak przyszła „Solidarność”, pytał: Co wy właściwie wyprawiacie, po co?. Nie zawsze do końca uświadomione przyczyny powodują skręcenie w tę czy inną stronę, niekiedy decyduje przypadek. Pamiętam z czasów harcerskich, jak przyjechał do nas na obóz jakiś człowiek z Warszawy, z harcerstwa walterowskiego. Byłem pod ogromnym wrażeniem. Musiałem z nim przejść kilka kilometrów do sklepu i byłem zafascynowany jego opowieściami. Wcale nie dziwię się ludziom, którzy temu ulegli. K.U.: Czy jako dzieci, czy młodzi ludzie, wierzyliście, że musicie „trzymać straż nad Odrą, bronić najbardziej sprawiedliwych granic w historii Polski”. M.C.: Nie przypominam sobie tego, ale faktem jest, że mieliśmy poczucie, że nie wiadomo, co z nami będzie. Tu musieliśmy zostać. Nie bardzo mieliśmy wyjście. K.U.: Kiedy Pan pogodził się z Wrocławiem? M.C.: Bardzo późno. Nawet kiedy zajmowałem się historią Śląska, to wolałem pracować nad polskim Śląskiem, Górnym Śląskiem, niż nad niemieckim Dolnym Śląskiem. Ta niemieckość była czymś odpychającym. Pogodziłem się z nią dopiero poprzez pośrednictwo historii. Na przykład badającwiele źródeł związanych z Adamem Napieralskim, musiałem czytać mnóstwo niemieckich źródeł. I to mnie zaczęło fascynować, np. że rektor uniwersytetu urządził bal na 400 osób w Zwingerze. A co to Zwinger? Dzisiejszy Teatr Lalek. I dzięki tego typu sytuacjom zacząłem doceniać Dolny Śląsk, kulturę i spuściznę niemiecką. Przedtem uważałem za dziwaków tych, którzy po 1956 roku zakładali Towarzystwo Miłośników Wrocławia. Bo co tu miłować? Tutaj nawet włazy do kanałów miały niemieckie napisy, nie były moje. Tu nie było prawdziwych śladów polskich. K.U.: Te kamienie nie mówiły jednak po polsku? M.C.: Nie. Dla mnie to przekonywanie, że Wrocław był polskim miastem, było sztuczne. Miałem świadomość, że Wrocław był przede wszystkim elementem kultury niemieckiej. A więc obcej. K.U.: Czy ta obcość nadal trwa? M.C.: Nie. Kiedy zacząłem badać źródła, pojawiło się zaciekawienie kulturą niemiecką, niemieckimi osiągnięciami. Jeszcze w okresie studiów od tego uciekałem. K.U.: Dziś jest Pan krakusem czy wrocławianinem? M.C.: Dziś jestem oczywiście wrocławianinem.