Demokracja bez obywateli? - Instytut Spraw Publicznych

Transkrypt

Demokracja bez obywateli? - Instytut Spraw Publicznych
Artykuł ukazał się 20.09.2004r. w dziale „Publicystyka, Opinie” „Rzeczpospolitej”
„Demokracja bez obywateli?”
Frekwencja wyborcza jest testem publicznej aktywności
„Im niższa frekwencja, tym lepiej dla Polski" - brzmi teza artykułu "Głos za piwo" Jana
Majchrowskiego, który ukazał się w "Rzeczpospolitej" 13 sierpnia 2004r. Wprowadźmy
zatem - proponuje autor - opłatę za udział w wyborach, aby odsiać "przypadkowych"
wyborców. Czy wówczas rzeczywiście będziemy szczęśliwsi, a iloraz inteligencji na
Wiejskiej wzrośnie? Najniższa w dziejach III RP frekwencja w wyborach do Parlamentu
Europejskiego zasługuje, by stać się przedmiotem poważnej ogólnonarodowej debaty.
Tekst Majchrowskiego cofa debatę publiczną nad jakością polskiej demokracji. Majchrowski
zaczyna od twierdzenia, że niska frekwencja w wyborach do PE jest charakterystyczna dla
całej Europy. Zauważmy jednak, że średnia frekwencja w Europie wyniosła ponad 45 proc., a
zatem była ponad dwukrotnie wyższa niż w Polsce. Co ważne, średnia frekwencja w całej
Unii była niższa niż w poprzednich wyborach do PE jedynie dlatego, że zaniżyły ją kraje
dziesiątki, w tym szczególnie Polska. W "starej Europie" frekwencja w roku 2004 wyniosła
prawie 53 proc. głosów i wzrosła w porównaniu z poprzednimi wyborami. Frekwencja w
wyborach do PE jest względnie niska tam, gdzie wyborcy mają stosunkowo duże zaufanie do
krajowych instytucji demokratycznych, jak np. w Holandii czy Szwecji. Inaczej jest we
Włoszech, gdzie frekwencja w wyborach europejskich jest wyższa niż w wyborach
krajowych, co politolodzy wiążą z kryzysem włoskiej klasy politycznej. Majchrowski myli się
więc pisząc, że polscy wyborcy zachowali się po europejsku. Nie zadziałał także - w Polsce
ani w innych krajach "nowej Europy" - urok nowości.
Tak też rekordowo niska frekwencja została odebrana w Europie - nie jako dowód, że Polacy
i Słowacy stali się europejscy w 200 procentach, ale wręcz przeciwnie. W kraju, który
wielkim głosem domagał się niemal tylu głosów w Radzie Europejskiej co Niemcy,
obywatele nie są zainteresowani tym, kto w ich imieniu zasiądzie w jednej z głównych
unijnych instytucji.
Brak też jest, wbrew temu, co sugeruje Majchrowski, przekonujących danych, że wyższej
frekwencji sprzyja głosowanie w systemie większościowym w jednomandatowych okręgach
wyborczych. Tak na przykład w wyborach wójtów, burmistrzów i prezydentów miast w 2002
roku frekwencja w pierwszej turze wyniosła 44 proc., a w drugiej zaledwie 35 proc., podczas
gdy rok wcześniej w wyborach do Sejmu i Senatu wzięło udział ponad 46 proc. uprawnionych
obywateli.
Kłopotliwa frekwencja
W Polsce najwyższa była oczywiście frekwencja w wyborach prezydenckich (średnia 62
proc.), ale w świetle wyżej przytoczonych danych trudno jest twierdzić, że świadczy to o
preferowaniu przez obywateli wyborów w systemie większościowym. Zresztą Majchrowski
zaprzecza sam sobie, chwaląc system jednomandatowy jako zapewniający większą
frekwencję, po czym poświęca resztę wywodu na dowodzenie, że wysoka frekwencja to nic
dobrego.
1
Demokracja - pisze autor - jest dla tych, "którzy rozumnie i samodzielnie mogą i chcą
kierować losami swoimi i swojej wspólnoty". Brzmi to bardzo pięknie i trudno się z tym
postulatem nie zgodzić, pytanie jednak, jak osiągnąć ten pożądany stan. Pomysł
wprowadzenia opłat za prawo głosowania nie wydaje się adekwatny do rozmiaru wyzwań,
jaki stawiają sobie zwolennicy rządów "naturalnej arystokracji", o jakiej marzyli OjcowieZałożyciele amerykańskiej republiki. Skąd niby wiadomo, że ci, którzy zapłacą, będą bardziej
niezależni i rozumni od tych, którzy wybiorą spacer, futbol czy wyjazd na działkę?
Trzeba jednak powiedzieć, że argumentacja Majchrowskiego jest w swojej istocie dość
charakterystyczna dla sposobu myślenia polskich elit politycznych i opiniotwórczych, które
niemal od początku III RP z dużą ostrożnością odnosiły się do kwestii obywatelskiej
partycypacji w wyborach czy referendach. Postawa taka podyktowana była obawą, że wyższa
frekwencja będzie wymagać aktywizacji wyborców, którzy mogą się rekrutować przede
wszystkim spośród grup niezadowolonych z przemian ustrojowych lub też nastawionych
niechętnie do klasy politycznej. Wyższa frekwencja mogła zatem grozić wyborczym
sukcesem grup roszczeniowych, populistycznych i antydemokratycznych. Sukces Stana
Tymińskiego w pierwszej rundzie wyborów prezydenckich w 1990 roku stanowił groźne
memento.
Kwestię frekwencji wyborczej postawiło na porządku dziennym dopiero referendum
europejskie, z zapisanym w Konstytucji wymogiem 50 proc. frekwencji. Jednak i w tym
przypadku, w reakcji na zgłoszone przez Instytut Spraw Publicznych zimą 2002 roku
propozycje działań profrekwencyjnych (między innymi dwudniowego głosowania), odezwały
się głosy przestrzegające przed napędzeniem do urn eurosceptyków.
Jednak im bliżej referendum, tym bardziej oczywiste się stawało, że frekwencja będzie
problemem i po raz pierwszy w historii III RP mieliśmy do czynienia z mobilizacją klasy
politycznej, mediów, organizacji pozarządowych oraz Kościoła na rzecz jak najszerszego
udziału Polaków w głosowaniu. Efekt, frekwencja powyżej 58 procent wydaje się z
dzisiejszej perspektywy oszałamiającym sukcesem, choć był on zaledwie przyzwoity. Nie
trzeba dodawać, że nie spełniły się proroctwa o masowej mobilizacji antyeuropejskich
populistów.
Także wyniki wyborów do Parlamentu Europejskiego wydają się przeczyć tezie, że niska
frekwencja jest zdrowa dla demokracji. Zauważmy, że w wyborach tych na Ligę Polskich
Rodzin głosowało (w liczbach bezwzględnych) mniej wyborców niż w roku 2001, niemniej
niska frekwencja sprawiła, że do Strasburga pojedzie z Polski silna reprezentacja
antyeuropejska. Widać z tego jasno, że niska frekwencja nie jest żadnym sitem na populistów
i ugrupowania antysystemowe.
Równie ważne jest to, że sytuacja, w której nie głosuje prawie 80 proc. uprawnionych
obywateli, dostarcza ideologicznej amunicji populistom pokroju Leppera, którzy opowiadają
Polakom o "zmowie elit" wymierzonej w interesy narodu. Tworzą oni tym samym warunki
dla rządów charyzmatycznych watażków bądź też "silnych ludzi" typu Putina, którzy - po
zdezawuowaniu mechanizmów demokracji przedstawicielskiej - powołują się na wyrażoną
bezpośrednio "wolę narodu". Demokracja nie może bowiem istnieć bez obywateli, którzy
chcą i mogą brać udział w wyborach. W Polsce nie jest kwestią - jak pisze Majchrowski "czy Polska będzie szczęśliwsza, gdy wszyscy jej obywatele wypowiedzą się w wyborach",
ale jak długo przetrwa demokracja, w której cztery piąte obywateli nie głosuje?
2
Bez cudownych recept
Niska partycypacja obywatelska musi być uznana za problem, który wymaga rozwiązania.
Można tu powołać się na wzór krajów takich, jak Wielka Brytania, gdzie Parlament powołał
tzw. Electoral Commission, której zadaniem jest działanie na rzecz większego udziału w
życiu publicznym, czy też Niemcy, w których działa komisja Bundestagu zajmująca się
przyszłością zaangażowania obywatelskiego. Elity władz poczuły się tam do
odpowiedzialności za problem.
Obecnej sytuacji nie zmieni się ani szybko, ani przy pomocy jednego czy dwóch posunięć w
rodzaju zmiany ordynacji wyborczej. Potrzebny jest zakrojony szeroko program mobilizacji
obywatelskiej. Po pierwsze, należy się przyjrzeć możliwościom zwiększenia dostępu do urn
tym grupom społecznym, dla których obecny system jest zbyt restrykcyjny: osoby starsze,
chore czy niepełnosprawne mają w tej chwili bardzo ograniczone możliwości głosowania
wymagającego osobistego stawienia się przed komisją wyborczą. Głosowanie pocztą, przez
internet, przez uprawnionego przedstawiciela czy wreszcie wydłużenie czasu głosowania
mogą zwiększyć zainteresowanie udziałem w akcie wyborczym.
Po drugie, należy podjąć działania mające na celu lepsze poinformowanie potencjalnych
wyborców. Wg badań Eurobarometru z maja 2004, 65 proc. Polaków, którzy nie mieli
zamiaru głosować w wyborach do PE, stwierdziło, że nie wie, na czym polega rola tej
instytucji. Kampaniom wyborczym powinny towarzyszyć kampanie informacyjne.
Ogromną rolę mają do odegrania politycy i partie polityczne, które powinny przedstawić
wyborcom spójne i konkurencyjne programy wyborcze. Wbrew dominującym w Polsce
nastrojom antypartyjnym, partie potrzebują stabilizacji, a przede wszystkim lepszego zaplecza
intelektualnego. Dlatego negatywnie należy oceniać pomysły likwidacji budżetowego
finansowania partii i kosztów kampanii. Całkowite uzależnienie partii od prywatnych
sponsorów może jedynie pogłębić cynizm wyborców i jeszcze bardziej zniechęcić Polaków
do polityki.
Należy wreszcie opracować program informowania i mobilizacji wyborczej skierowany do
młodzieży, w tym do głosujących po raz pierwszy, wśród których należy rozwijać nawyk
udziału w życiu publicznym, zamiast - jak obecnie - mody na demonstracyjny brak
zainteresowania tą sferą.
Warto rozważyć powołanie w Polsce organizacji na wzór brytyjskiej Electoral Commission rodzaju "Rady Mędrców", finansowanej przez parlament bądź prezydenta, zaopatrzonej w
odpowiednie zaplecze organizacyjne. Powinna ona zajmować się informacją, edukacją i
mobilizacją wyborczą obywateli.
Sprawa katastrofalnie niskiej frekwencji wyborczej zasługuje na poważne przemyślenie i
podjęcie energicznych działań. Inaczej Polska stanie się na dobre dziwnym tworem demokracją bez obywateli.
Jacek Kucharczyk
Dyrektor programowy Instytutu Spraw Publicznych
3