New York Times
Transkrypt
New York Times
Frapujący bohater − arogancki, zabawny, pompatyczny, lubieżny, skupiony na sobie, okłamujący samego siebie. New York Times Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment pełnej wersji całej publikacji. Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji kliknij tutaj. Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez NetPress Digital Sp. z o.o., operatora sklepu na którym można nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji. Zabronione są jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej od-sprzedaży, zgodnie z regulaminem serwisu. Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie internetowym Bookarnia Online. FIDEL CASTRO Prawdziwa historia Carlos Fuentes FIDEL CASTRO Prawdziwa historia 3U]HïRĝ\ï0DUFLQ6DUQD Tytuł oryginalny: La autobiografía de Fidel Castro. Libro Uno: El paraíso de los otros Copyright © 2010, 2007, 2004 by Norberto Fuentes Zdjęcia i taśmy, z których zrobiono kadry, pochodzą z prywatnej kolekcji autora. Prawa do zdjęć pozostają własnością fotografów i/lub mają innych, wskazanych właścicieli. Copyright for the Polish Edition © 2012 G + J Gruner + Jahr Polska Sp. z o.o. & Co. Spółka Komandytowa 02-674 Warszawa, ul. Marynarska 15 Dział handlowy: tel. 22 360 38 41–42 faks 22 360 38 49 Sprzedaż wysyłkowa: Dział Obsługi Klienta, tel. 22 360 37 77 Redakcja: Joanna Zioło, Małgorzata Grudnik-Zwolińska Korekta: Bronisława Dziedzic-Wesołowska Projekt okładki: David High Zdjęcie na okładce: Jose Goitia/The New York Times Redakcja techniczna: Mariusz Teler Redaktor prowadząca: Agnieszka Koszałka ISBN: 978-83-7778-268-2 Skład i łamanie: KATKA, Warszawa Druk: Abedik SA, Poznań Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kopiowanie w urządzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wystąpieniach publicznych – również częściowe – tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw autorskich. 02- (,0 ,}727:2-$.5(: &]\PGODSRHW\MHVWZ\REUDěQLD W\PGODKLVWRU\NDVÈIDNW\ :\GDZDQLHVÈGöZSRFKRG]L]bLFKZ\ERUX V]WXND]DĂWRSRVïXĝHQLHVLÚQLPL %DUEDUD7XFKPDQ7KH*XQVRI$XJXVW 63,675(¥&, Wspominam, więc piszę 13 Na potrzeby niniejszego wydania 19 .6,}*$3,(5:6=$5$-.2*2¥,11(*2 ,35=<*2'$b67$:$1,$b6,}62%k 1. Sierpniowe huragany 27 2. Legowisko pośród traw 53 3. Solidna nieprzenikalność murów 89 ,,b35=(6=2¥m&=2:,(.$b%(=b35=(6=2¥&, 4. Nikt nie umiera w przeddzień 121 5. Państwo a Rewolucja 157 6. Kosz moich żmij 193 7. Organizacja wojskowa z dobrym aparatem propagandy 227 ,,,b%/,6.,b-$.&+5<6786 8. Władza przed jej zdobyciem 267 9. Ostatni raz Hawana 301 10. Ruchome lasy 333 11. Jak hartowała się stal 351 12. Nocni nomadzi 379 13. Republika i jej kapitał u stóp 421 Autor pominął wszelkie fakty, których weryfikacja, prócz jego własnego świadectwa, nie byłaby możliwa. :6320,1$0:,}&3,6=} Wspomnienia na tym etapie? Pisząc tę książkę, dokonałem pewnego odkrycia. Takiego mianowicie, że przeszłość nie jest niczyją własnością, przynajmniej dopóty, dopóki się jej nie opisze. I następnego, że Rewolucja jest niezłomną twórczynią przeszłości. I jeszcze jednego, że do pewnego momentu Rewolucja nie poddaje się wnikliwym badaniom. Moment taki może nastąpić, gdy umrze ostatni z jej bohaterów. Do tego czasu historia Rewolucji i tworzących ją ludzi znajduje się w rękach jej wrogów – tych, którzy uciekają – i w skrawkach informacji, jakie udało im się zdobyć. Random House, Simon & Schuster, Giangiacomo Feltrinelli, jak większość wydawnictw oraz wydawców z całego 13 świata, latami nie dawali mi spokoju, domagając się książki takiej jak ta. Zwodziłem ich wszystkich, tak jak się to robi, gdy chcemy odroczyć jakąś sprawę. Nawet przedstawione wyżej racje nie zdołały mnie zmobilizować. Odpierałem pomysł napisania książki w dużej mierze z powodu politycznej ceny, jaką przyszłoby zapłacić. A jeśli teraz się decyduję, to z czystych nudów. Po prostu nie mam ciekawszego zajęcia. Mówi się, że władzy towarzyszy samotność. To nieprawda. Nie było na świecie człowieka równie obleganego jak ja. Władza obdarzyła mnie w nadmiarze towarzystwem ludzi. Dokądkolwiek się ruszę, podąża za mną stado gawiedzi. Kiedy zmierzam w stronę wejścia do jakiegoś budynku – a to jedyne trasy, jakie pokonuję pieszo – spoglądam na otoczenie z wysokości ponad metra dziewięćdziesięciu swojego słusznego wzrostu i zawsze widzę kręgi ludzi i czuję się jak na arenie wiejskiego cyrku, która przemieszcza się krok w krok ze mną. To dosyć nudne. A nuda mnie zabija. Dlatego pisanie zamienia się w nieoczekiwaną przygodę. Moje kolejne odkrycie. Pisanie. Literatura, jak mówią, jest córką żalu, jeśli nie porażki. Bez żalu czy porażki nie mielibyśmy dzisiaj wielu doniosłych dzieł światowej kultury, a nawet, o hańbo, tych, które narodziły się ze skamlenia przed władcami o ponowne zatrudnienie – czym od pięciu stuleci prześladuje nas Machiavelli. Zawsze chodzi o jakiś ostracyzm lub czarną listę. To nie mój przypadek. Ja piszę z pozycji władzy absolutnej. Z pozycji człowieka spełnionego. Zamierzam teraz zrealizować ten projekt na moich warunkach. Spieszę z wyjaśnieniem. Nie istnieje idealna auto14 biografia, bo jeszcze żaden autor nie postawił ostatniej kropki w tak doniosłym dziele z chwilą własnej śmierci. A ostatnie tchnienie to rzecz wielkiej wagi, bo pozostaje poza możliwością opisu, tylko do osobistego przeżycia, kiedy widzisz światło u wylotu tunelu i próbujesz się podnieść, ale zdajesz sobie sprawę, że oto wszystko dobiegło końca. Projekt zakłada, że te strony zostaną opublikowane w czasie sprawowania przeze mnie pełni władzy. Uruchomiony zostanie znany dobrze mechanizm. Korzystając z sekretnych kanałów kontaktowych przyjaciół i najbardziej zaufanych funkcjonariuszy służb wywiadowczych – którzy są wyłącznie do mojej dyspozycji – dotrę do największych wydawców na świecie i powiem: Oto jest książka! Ale chcę to zrobić w sposób przemyślany. Już wyjaśniam. Muszę uchwycić cugle czasu. Niech to nie wygląda na akt tchórzostwa – wręcz przeciwnie – i nie sprawia wrażenia, jakobym liczył na śmierć przed publikacją. Nie miejcie mi za złe, lecz chcę czerpać z tego przyjemność. Postanowiłem – wraz z bliskim przyjacielem – że książka będzie wydana na kilka tygodni przed moim rozstaniem ze światem doczesnym (to znaczy gdy uznam, że został mi tydzień życia lub jasności umysłu), abym zobaczył, jak będzie przyjęta. Robię to z myślą o moich notowaniach pozadoczesnych, bo jak nieraz mówiłem, wiążący osąd o mojej osobie powinien zostać wydany za tysiąc lat. Bez względu na współczesny werdykt ta książka powinna w sposób decydujący wpłynąć na osąd ostateczny. 1 27$ 2 b 0(72'=,( To żadna tajemnica. Czytelnicy wiedzą, że dysponuję ogromnym archiwum na użytek tych wspomnień. Dokumentacją, która stanowiła podporę mojego państwa, służyła mi do rządzenia i często do podejmowania decyzji na skalę globalną, chodziło bowiem o podstawę moich relacji z innymi. Ale nie tylko miałem być informowany, chciałem posiadać aktualizowane dane o przysługach, jakie zostały wyświadczone, oraz należnych długach, które zostały jeszcze do spłacenia. Nie zamierzam jednak powtarzać aktu szantażu, jakiego dopuścił się niegdyś finansista Robert Vesco – przeniewierca odbywający długoletnią karę więzienia – kiedy wystąpił o wsparcie przy publikacji dwóch książek, jednej zawierającej portrety byłych wspólników i klientów, opisanych pod zmienionymi nazwiskami, ale splamionych jakąś demaskującą informacją, drugiej zaś z prawdziwymi nazwiskami i bezwstydnym donosem na tych, którzy po pierwszym tekście nie opróżnili kieszeni. Chodzi zwyczajnie o to, że chcę pierwszy zadać cios. Masa informacji, które przetrwają i, jak sądzę, w którymś momencie ujrzą światło dzienne – jak u Czechów i Niemców, kiedy dokonali szturmu na siedziby swoich służb specjalnych czy otworzyli archiwa komitetów centralnych – nie trwoży mnie ani nie ma większego znaczenia, bo mnie one nie dosięgną. Za życia nie jestem obiektem żadnego szantażu. Tam, gdzie się znajdę potem, nie będzie mnie nic obchodzić. Mam jednak na uwadze zobowiązania wobec swoich spadkobierców, a w szczególności Dalii, mojej towarzyszki, jak i tych, którzy będą nad nimi sprawować 16 opiekę. Jeśli chodzi o moje uprawnienia, postanowiłem zrobić ostrożny i umiarkowany użytek z olbrzymiej liczby dokumentów przechowywanych w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych oraz w niektórych departamentach Komitetu Centralnego Partii. W pracy pisarskiej, jakiej się tu podjąłem, usiłuję obnażyć mechanizmy własnych działań – tych najbardziej znanych – możliwie najobszerniej, i jako autor wspomnień nie chcę nadużywać dokumentacji, która okaże się pewnie ważniejsza dla historyków Rewolucji. I skoro tak czy inaczej będą o mnie mówić – o jakimś mnie, podczas gdy rzeczywisty ja będzie już nieuchwytny – i będą chłostać wedle uznania, po co komplikować sobie życie i ciskać kamieniami w niebo? Również po to, by szanse były wyrównane, jak w zawodach wędkarskich albo w meczu koszykówki, zadowalam się prostą metodą pracy z pamięci, tej prawdziwej, w chwili pozbawionej, przyznaję, napięcia dawnych czasów, co stawia mnie – bez urazy – na poziomie zupełnie ludzkim i wyposaża lepiej na bój. I wystarczy, że naprawdę w niewielu wypadkach skorzystam z wiedzy nagromadzonej w archiwach. 1$3275=(%< 1,1,(-6=(*2 :<'$1,$ Pierwotny plan, by dopiero z ostatnim tchnieniem albo tuż przed pozwolić na publikację tych wspomnień, okazał się złudzeniem. Już dwa lata temu zostały opublikowane oba tomy pierwszej wersji dzieła. Przeważyły nalegania wydawców i moja niecierpliwość, aby powalczyć w dziedzinie całkiem nowej: na rynku literackim. Kilkaset tysięcy słów tworzących owe dwa tomy (329 778 – pierwszy i 490 238 – drugi), które zapełniły ponad 2500 stron, wciąż wprawia mnie w osłupienie, gdy się przyglądam, jak leżą w swej książkowej okazałości na stole. Powiedziałem jakiś czas temu, że zużyłem tony papieru i tony dźwięku – posłużę się tym symbolicznym określeniem – na deklaracje, dyskursy, raporty, spotkania, wywiady i wszelkie inne możliwe formy wykorzystania słowa*. Otóż prawdziwa wykładnia przesłania znajduje się właśnie w tych dwóch tomach. Nie ważą aż tony, ale w sumie siedem funtów (trzy funty pierwszy, cztery * Zob. dziennik „Granma” z 29 lutego 2008 r. (przyp. autora). 19 – drugi). Niemniej to, z czego debiutujący autor może być dumny w chwili publikacji, nie powinno przesłaniać głównej pobudki jego działań. On pisał dla kogoś. W moim wypadku, co logiczne, pierwszy na liście pożądanych czytelników jest bojownik rewolucyjny. To on powinien skorzystać z mojego doświadczenia życiowego i wszelkiej wiedzy, jaka wyłoni się z moich wspomnień. Tak też poprzednie wydanie Autobiografii, której obie okładki mierzą 9 i ¼ cala wysokości i 6 cali szerokości, a grzbiety mają odpowiednio grubość 1 i ¾ cala (tom pierwszy) i 2 i ¾ cala (drugi), wydaje się mało przydatne do walki. Książki rewolucyjne nie mogą być dziełami gabinetowymi, zdatnymi do czytania przy pulpicie. Muszą być łatwe do wyrzucenia w razie policyjnej obławy, mieścić się w kieszeni munduru wojskowego i nie powinny ciążyć w plecaku – oto ideał literatury rewolucyjnej. Teraz rozumiem, że moje wspomnienia okazały się zbyt obszerne jak na wymogi Rewolucji. A nie macie pojęcia, ile mi zostało w zanadrzu! Przyjmując zatem, że rewolucje potrzebują lekkich środków transportu, opracowałem nową wersję książki w objętości umożliwiającej wydanie kieszonkowe, co ułatwi swobodne z nią wędrowanie i pozwoli zmieścić ją w plecaku wraz z tytoniem, amunicją i prowiantem. Nic jednak nie przepadło. Bibliografia oraz część „historyczna” treści, która zajmowała wiele stron pierwszego wydania, zostaje w miejscu jej przeznaczonym: w bibliotekach. Tam będzie do dyspozycji fachowców i wszystkich zainteresowanych. Gdy kończyłem pracę nad książką, byłem zdrowym człowiekiem. Nie zrezygnowałem z żadnego stanowiska, eme20 rytura zaś pozostawała bardzo odległą możliwością. Wigor, z jakim pisałem, jest czytelny. Pisanie było dla mnie wówczas poważnym wyzwaniem. Każde przypadkowo użyte słowo mogło zagrozić nawet stabilności państwa. Ale to już historia; dziś jestem człowiekiem bliskim agonii, odseparowanym od świata w pokoju szpitalnym z widokiem na dziedziniec otoczony murami. Fidel Castro jest ostatnim więźniem Fidela Castro. Nie oszukuję się. Odczytuję znaki i wiem, jak się sprawy mają. I wiem, że jestem w przedsionku śmierci. Ale zadanie polegało na tym, aby przetrwała moja książka. I tylko to się liczy. Spoglądam na zegarek i odczytuję datę – będę ją musiał umieścić pod tymi słowami – która przykuwa moją uwagę. Powinienem się wzruszyć? Zaniepokoić? Ja, który znam arbitralną moc przypadku? Dwa tysiące pięćdziesiąt dwa lata temu, w dniu jak ten dzisiejszy, w Rzymie zamordowano Juliusza Cezara. Idy marcowe w 44 roku p.n.e. Biedny rzymski senator, bez należnej mu eskorty. Sam się podał na tacy. FIDEL CASTRO RUZ 15 MARCA 2008 GODZ. 16.17 24 listopada 1958 roku. Prowokacyjny billboard został umieszczony na skrzyżowaniu 36. Ulicy i 42. Alei w północno-zachodniej części Miami, nieopodal lotniska. Jest poniedziałek, w chwili zrobienia zdjęcia Fidel Castro otacza główne miasta we wschodniej części pobliskiej wyspy, o której mowa na billboardzie. Za 38 dni wygra wojnę. Stół do gry w ruletkę i tancerka rumby to oczywiste nawiązanie do nieodległej przyszłości. .6,}*$b, RAJ .2*2¥ INNEGO Trzyletni Fidel w Biránie. 1929 r. &=}¥m3,(5:6=$ PRZYGODA 67$:$1,$6,} 62%k 3RJOÈG\LVWQLHMÈQLHSRWRDE\MHZ\]QDZDÊ OHF]SRWRDE\MHZFLHODÊZbĝ\FLH $1'5v0$/5$8; 1. 6,(531,2:(+85$*$1< Wszystkie trzy książki, które wręcza mi przyjaciel jako dzieła wzorcowe – Autobiografia Alicji B. Toklas Gertrudy Stein, Pamiętniki Hadriana Marguerite Yourcenar i wspomnienia Benvenuta Celliniego – okazują się w istocie kunsztownymi wersjami literackimi trzech rodzajów wspomnień. Dwie pierwsze ze względu na formę, w jakiej mierzą się z rzeczywistością, trzecia dzięki swej literackości, Cellini bowiem, jak mówią, wszystko lub prawie wszystko zmyślił. W moim wypadku, wiadomo, nie trzeba nadto silić wyobraźni, by zyskać czytelników. Poza tym, że miałem okazję oglądać siebie samego poprzez pryzmat autorów, którzy badali moje życie i wydali stosowne traktaty – liczba moich biografii idzie w setki – niniejsza książka może wzbogacić mnie o spojrzenie na siebie własnymi oczami. Dysponuję bogatym materiałem, który nie zawsze, wyznam, służy ukazaniu mojej osoby czy mojego postępowania w korzystnym świetle. Nie wahałem się jednak – w konfrontacji z przeżytymi 27 Szynobus należący do don Angela Castro używany do przemieszczania się po plantacjach trzciny cukrowej w regionie i podróży do Santiago. zdarzeniami – wydobyć szczegółów, które mogą wydawać się śmieszne czy nawet godne ubolewania. Cokolwiek by mówić – a zrozumiałem to w trakcie pisania – owe negatywne szczegóły pozwalają oddać gamę niuansów i nie tylko czynią opowieść bardziej wiarygodną, ale też tworzą sympatyczniejszy wizerunek jej bohatera. Podam przykład. Pewnego dnia moja żona Dalia, dwóch szefów ochrony, Mainé i Cesáreo, a nawet mój syn Antonio, wówczas student medycyny, zatrwożyli się stanem mojego zdrowia, myśląc, że lada chwila dostanę zawału. Wściekłem się na samego siebie z powodu snu, w którym wypaliłem, po sam koniec, wyśmienite cygaro Cohíba. Jakże mi smakowało! Raczyłem się gęstym dymem na podniebieniu, upajałem wizją dostojnych, konfekcjonowanych na wymiar lansjerów z czasów, gdy jeszcze należałem do oddanych palaczy i bez najmniejszych przeszkód radziłem sobie z idealnym pierścieniem żaru. I wtedy nagle się obudziłem. Był to chyba sen z udziałem największej liczby świadków w historii, najbardziej brzemienny w konsekwencje (przynajmniej w kręgu najbliższych), w wymiarze obiektywnym, materialnym, namacalnym, konsekwencje, które wykroczyły poza doznania oniryczne. Darłem poduszki, w pokoju fruwało pierze, padłem bezwładnie na sofę, stłukłem o podłogę dwie szklanki. Wydarzyło się to dwa, trzy lata po tym, jak zerwałem z nałogiem, o czym w swoim czasie powiadamiałem każdego bez wyjątku dziennikarza, który zjawił się w Hawanie. Chyba nikt nie dokonał tak stanowczej i bezwzględnej introspekcji własnego zachowania jak ja owego poranka, kiedy to nieme oskarżenie siebie samego skłoniło mnie na początku do podwojenia podatku od papierosów 29 i cygar konsumowanych przez społeczeństwo. Oduczyć palenia – taki był cel. Najbardziej wkurzyło mnie to, że sam intensywnie doświadczyłem tej przyjemności i obudziłem się z satysfakcją zawodowego palacza, który właśnie delektował się do ostatniego macha cudem kreolskiej manufaktury. Wezwali Zelmana, mojego lekarza, Pepína Naranjo, mojego sekretarza i sąsiada z chronionego kompleksu, i dopiero gdy zjawił się kapitan Núñez Jiménez, typ naukowca w guayaberze z rolexem na ręku, który towarzyszył mi we wszystkich szaleństwach z początku Rewolucji, zdołałem się uspokoić. „Ñaco – zwróciłem się do niego – masz pojęcie, z jaką frajdą wypaliłem to cygaro?”. Oryginalna wersja Autobiografii – na którą składały się dwa zeszyty z trzynastoma rozdziałami w każdym – była sporadycznie pisana na komputerze albo laptopie, w większości zaś niezawodnym piórem wiecznym na lśniącej prezydenckiej papeterii przeznaczonej do mojego wyłącznego użytku. Odkryłem, jak cudownie można wykorzystać czas na pokładzie starego zacnego iła-62, którym odbywałem polityczne wyprawy międzykontynentalne, jak w czasie pisania zrobić użytek z rozkładanych stolików samolotowych, jak dać się ponieść na manowce wspomnień, a nawet czerpać natchnienie z odgłosu czterech znakomitych turboodrzutowych silników Sołowiew D-30 kW, nieustających w metalicznym śrutowaniu. Przemieszczając się w słusznym już wieku z Hawany do dowolnego miejsca spośród moich dawnych obszarów konkwisty lub tam, gdzie obwoływano mnie bohaterem i jako takiego goszczono – w Afryce, Azji czy Ameryce – piszę. Tworzy się więź między 30 pamięcią a słowami. Pamięć wytrwale przywraca mi przeszłość i zachęca, bym ją chwytał i przenosił na ekran bądź papier. Udaję się do tych odległych scenerii, które już do mnie nie należą i gdzie starego i zwapniałego bohatera, jakim jestem, przyjmują młodzi prezydenci i dygnitarze jako swoiste kuriozum. Czasem silą się na uprzejmość, podając mi ramię, żeby pomóc mi zejść ze schodów pokładowych i przez płytę lotniska poprowadzić mnie tam, gdzie czeka orkiestra, kompania reprezentacyjna wojska, ambasadorowie, flagi i kwiaty. A ja rzucam wtedy ostatnie spojrzenie do wnętrza samolotu na stolik z porzuconym czasowo laptopem albo stertą kartek, które sprawny sekretarz Chomi składa i przezornie chowa do aktówki. Przede mną trzy, cztery dni zadań oficjalnych, zręcznych dowcipów dla uszu dziennikarzy, wyszukanych na poczekaniu słów podziwu i uznania dla moich gospodarzy oraz kraju, a przez cały ten czas w głowie tylko jedna rozpaczliwa myśl, aby zasiąść z powrotem do pracy nad książką. Właściwie tylko tym tak naprawdę powinienem się zajmować, dobrze odziany, może w szalu na szyi, z filiżanką gorącej herbaty bez cukru w zasięgu ręki, tak by móc ją pić łyczkami lub w każdej chwili zażyczyć sobie następnej. Dopóki będę pisał. Tak więc niniejsze strony nie tylko odpowiadają temu, co inni autorzy nazwali – w dziedzinie literatury – podróżą sentymentalną, lecz powstawały w czasie faktycznej podróży sentymentalnej mojego bytowania na tym świecie. Najczęściej towarzyszy jej dźwięk sowieckich silników Sołowiew i chłodny, profesjonalny głos pilotów, który dobiega moich uszu z ich kabiny, gdy łączą się z wieżą kontrolną i podają 31 pozycję CU-T1208 linii lotniczych Cubana z VIP-em na pokładzie. Unoszę wtedy wzrok znad laptopa i w rutynowy sposób spoglądam ku wnętrzu kabiny pilotów. Tam widać tylko cienie i co jakiś czas fosforyzujące światła zegarów na tablicy rozdzielczej. Cubana Airlines CU-T1208. Cubana CU-T1208, With a VIP on board. VIP on board. I repeat. Na wysokości dwunastu kilometrów nad Oceanem Indyjskim wszyscy moi towarzysze śpią. Ja piszę. Pierwszy zeszyt dotyczy okresu od 13 sierpnia 1926 do 1 stycznia 1959 roku. Drugi – od 1 stycznia 1959 do 13 sierpnia 2001 roku. Pierwszy obejmuje czas od moich narodzin w posiadłości Manacas w Biránie do ucieczki dyktatora Fulgencia Batisty. Drugi przybliża zniszczenie aparatu państwowego Republiki i ustanowienie tymczasowej władzy rewolucyjnej, następnie pełny okres Rewolucji. Na początku pracy autor miał sekretny zamiar uwydatnić w konstrukcji tekstu swoje przywiązanie do liczby 13 i jej wielokrotności. To coś w rodzaju fatum porządku numerycznego, czemu dawałem wyraz w rozmaitych wywiadach z zagranicznymi dziennikarzami, ale co mogło się przeobrazić w tour de force, jako że ciężar narracyjny książki skupia się na drugiej jej części. W obecnym wydaniu owa struktura nie tyle została zniesiona, ile dostosowana do wymogów szybszej lektury, zawsze jednak z myślą o podziale na siedem głównych podrozdziałów, tak by trzymać się liczby bliskiej naszej sprawy. Wszak siedem, cudowna siódemka, jest liczbą, z którą też się utożsamiam i która swego czasu była wykorzystywana w celach taktycznych do identyfikacji ruchu rewolucyjnego. Ruchu Rewolucyjnego 26 Lipca. Siódemka widniała na 32 bransoletach partyzantów. Na graffiti. Wymawiano ją ściszonym głosem na potajemnych spotkaniach. M-26-7*. Tutaj, w swego rodzaju wstępie tłumaczącym, dlaczego postanowiłem spisać wspomnienia i skąd jako odniesienie, przewodnik oraz inspiracja wzięła się autobiografia Benvenuta Celliniego, dokonam pewnego spostrzeżenia. Cellini opisuje, a także odzyskuje dla nas świat, w którym nie istniały dzisiejsze sposoby komunikacji, w którym wszystko spowijał nimb tajemnicy. Teraz mamy zdjęcia, nagrania wideo, za dużo jednego i drugiego. Odkąd pojawiła się fotografia, cały świat sztuki zrobił krok wstecz, został zmuszony ustąpić pola. Mam na myśli pole sztuki narracyjnej. Gdy człowiek zdołał uchwycić światło, przenieść je na kartkę papieru, a potem ów obraz uwiecznić, literaturze i malarstwu realistycznemu pozostało szukanie innych dróg. Co ja takiego mogę opowiedzieć, czego nie da się odnaleźć w szufladzie biurka służb specjalnych czy w którejś z gazet? Otóż to, co zachowałem na swój użytek, a co dotyczy intencji i rozgrywek. Rzeczą banalną, by nie rzec absurdem, jest próba rozszyfrowania, a co gorsza osądzania kogoś takiego jak ja tylko na podstawie pozorów. Z powodu niezrozumienia moich poczynań staję się łatwym celem obelg. Obraza zastępuje głębszy ogląd. Pozostaje mi więc pisanie. To mój ostatni system propagandy rozumianej zgodnie z pierwotnym znaczeniem słowa „propaganda” od „propagować” („upowszechniać”), a nie jako * Movimento 26 de Julio – Ruch 26 Lipca (przyp. tłum.). 33 tandetna (choć czasem bardzo potrzebna i skuteczna) agit-prop („agitacja”) z jej kapitalistyczną wersją reklamową. Niezawodny jest system porozumiewania się zwierząt, gdyż opiera się na ich czujnikach emocjonalnych, na ich wrażliwości, a nie na słowach. Słowa w równej mierze służą prawdzie jak kłamstwu, ale to słowa są środkiem komunikacji dostępnym ludziom. Tworząc pewne zdanie o moim ojcu pod koroną tamaryndowca, które znajduje się w dalszej części – prawdziwy początek pierwszego zeszytu wspomnień – intuicyjnie odkryłem to, co ktoś inny nazwał brakiem świadomości dwóch najbardziej transcendentnych faktów ludzkiej egzystencji: naszych narodzin i naszej śmierci. W moim wieku jedynym doświadczeniem godnym zainteresowania pozostaje śmierć. Na morzach, po których dziś żegluję, nic mnie już nie zadziwia. Wszystko, czym jestem teraz i czym będę w przyszłości, to historia. Swego czasu ów termin mnie onieśmielał, historia była pewną normą zachowań, później zdałem sobie sprawę, że nic takiego nie istnieje, że najlepszym tworzywem historii jest władza. Chyba najlepiej to wyraziłem, powtarzając, że władza jest po to, by ją sprawować, ale jakie znaczenie może mieć dla mnie historia, której nie będę świadom. Udowodniłem, że strategia – która należy do najtrwalszych właściwości polityki – na nic się zdaje, że tylko taktyka jest warta zachodu. Zapoznałem się z wieloma poświęconymi mi biografiami, co ułatwiło mi pracę. Nie staram się więc w tej książce odpierać argumentów ani przyjmować pozycji defensywnej, choć, owszem, zamierzam przedstawić sam, 34 własnymi słowami, moją interpretację faktów, których jestem bohaterem, a o których panuje wielce fałszywe wyobrażenie. To nie jest obrona, pragnę jeszcze raz podkreślić, lecz wyraz niezgody, by ludzie mający niewiele wspólnego z wydarzeniami, których byłem inspiratorem, przeinaczali je lub analizowali. Odtąd, przynajmniej wobec wydarzeń, o których tu mowa, trzeba się będzie odnosić do mojej interpretacji i moich pobudek. Istotnie zwycięstw i triumfów, medali i wiwatujących tłumów oraz wyrazów uwielbienia mi nie brakuje – kto wie, czy nie jestem najbardziej oklaskiwanym człowiekiem w historii, goszczonym przez największą liczbę prezydentów, dygnitarzy, człowiekiem, który może sobie przypisać najwięcej bohaterskich czynów. Ja, ja sam, najechałem więcej krajów niż Aleksander Wielki, do tego znacznie odleglejszych; rzuciłem wyzwanie dwóm imperiom po stokroć potężniejszym od Rzymu i Egiptu i wszystkich staro- i nowożytnych potęg razem wziętych, a moje imię przez niemal pół wieku na całym świecie pojawiało się jako informacja dnia znacznie częściej niż jakiekolwiek inne wiadomości. Podpisana przeze mnie flaga powiewa na Antarktydzie (o ile może powiewać zamarznięta flaga). Na moją cześć wiwatowano w tumulcie walk na wzgórzach Golan, na angolskiej pustyni Moçâmedes i w wenezuelskich górach Falcón. Wietnamski batalion przybrał moje imię w czasie wojny przeciwko jankesom, otrzymałem szablę marszałkowską Związku Radzieckiego. Ale. Ale. Wolnego, ta książka nie jest pochwałą próżności, lecz owocem wysiłku intelektualnego. 35 Doprawdy, jeśli na koniec, oprócz dowodzenia okrętem, pozostaje pisanie, nie powinienem przytaczać znanej sentencji, że wszystkie zakończenia są złe. Bo tak nie jest. Pisanie. Wielokrotnie zastanawiałem się nad nim. Chciałem się nawet wycofać z życia publicznego i poświęcić temu zajęciu. Wielu uczonych poczyniło wysiłek i napisało o mnie; wśród nich byli Tad Zulk, Herbert Matthews, Ann Gayer, a także Robert E. Quirk i Anglik Hugh Thomas, którego królowa Elżbieta uhonorowała orderem rycerskim za książkę o mojej Rewolucji. Che Guevara, umierając, myślał o mnie. Generał Arnaldo Ochoa poprzysiągł, że będzie miał mnie w pamięci w chwili, gdy go rozstrzelają. Tymczasem ja, zanim postawię ostatnią kropkę, czuję powinność, aby dedykować te strony zwykłemu żołnierzowi Rewolucji Kubańskiej, młodemu artylerzyście o imieniu Eduardo García Delgado, który napisał moje imię – Fidel – palcem zamoczonym w kałuży z własnych trzewi, dogorywając po zdradzieckim bombardowaniu naszej stolicy 15 kwietnia 1961 roku, w przeddzień desantu na Playa Girón. I nie chodzi też o drobiazgowe spisanie całej historii, przedstawionej już w setkach, jeśli nie tysiącach książek – nie tylko mojej historii, lecz całej Rewolucji Kubańskiej, co w zasadzie oznacza to samo. Wolę skoncentrować się na sprawach, które osobiście uważam za warte omówienia dlatego, że są nieznane, poddać je pewnej refleksji, wyjaśnić i rzucić światło na fakt, iż często wydawałem się wyniosły, a bywa, że szydzę z innych. Tych bliskich mojemu sercu uformowałem. Innych, to prawda, nie darzę szacunkiem. Gdyby jakiś czytelnik w przyszłości – pozostający z dala od moich domniemanych czy 36 realnych manipulacji albo w innej przestrzeni, której nigdy nie poznam, co na jedno wychodzi – znalazł tu wyjaśnienia przydatne jego interesom lub poczynaniom, takie, które posłużyłyby mu do planowania czy wszczęcia jakichś działań, cokolwiek by to było, może się zaliczyć do ludzi godnych mojego szacunku. Skoro obracałem się w świecie zamieszkanym przez osobników bojaźliwych i słabych, jak miałbym się nagiąć do tych, których sam zniewalałem. Muszę pisać dla istot wyższych. Pozwolicie teraz, że opowiem, co się wydarzyło owej burzliwej sierpniowej nocy w 1926 roku, kiedy się urodziłem, o godzinie drugiej w nocy w domu na palach w posiadłości Manacas, i podzielę się wspomnieniem o moim ojcu. Moim ojcu w cieniu tamaryndowca. :b &,(1,8 .:,71k&(*2 7$0$5<1'2:&$ Palił pod tamaryndowcem, podczas gdy kobiety oprawiały zwierzęta albo obierały jukę. Biedaczysko. Widzę go, jak zażywa chłodu pod drzewem, które górowało nad patiem, ze swoim grubym pniem (dobre siedem metrów w obwodzie), z gronami małych kwiatów w koronie, z gęstym i lśniącym listowiem napełniającym dom rześką aurą. To dwudziestometrowe, wiecznie zielone drzewo znaczyło swoim cieniem teren nawet w suszę. I bujnie obradzało pięciolistnymi kwiatami w zwartych kiściach, żółtopomarańczowymi z czerwonymi prążkami, i fiołkowymi pąkami. 37 Rozumiem więź, jaka może zaistnieć między człowiekiem a otoczeniem. Myślę, że widok ojca obok starego tamaryndowca, którego wiek szacowano na ponad sto lat, jest pierwszym sprawdzalnym doświadczeniem w moim życiu. Pamiętam nieomylne znaki lata. Zbiór trzciny cukrowej dobiegł końca, zastępy maczetników opuszczają okolicę, gasną kominy pobliskich cukrowni w Marcané. Wówczas tamaryndowiec rozkwita, a mój ojciec opuszcza swoje zimowe schronienie na domowym strychu i pod drzewem oddaje się długim procesom trawiennym, z cygarem w dłoni i szeroko rozłożonymi grubawymi nogami. Patrząc na rozkwitły tamaryndowiec, można być pewnym, że lato czai się tuż za rogiem. Gorączka, jak nazywają tę porę miejscowi wieśniacy. Potem, z początkiem lipca, odbywa się kolejny rytuał w wykonaniu ojca. W każdym razie tak to pamiętam. Zachwyty nad płodnością drzewa i nieustanne powtarzanie, ile to funtów owoców udało mu się zebrać. Drewniane ławki, na których dawnymi laty przesiadywał mój ojciec, ustawione wokół grubego pnia drzewa, według mnie wyznaczały cztery strony świata. Nieco z tyłu, po lewej, jest zbiornik z wodą, umieszczony na czterech cementowych podnóżkach, a jeszcze dalej widać poczerniałe pale z drzewa caiguarán, na których stoi mój dom. Jak mówiłem, oto mój ojciec. Widzę go z cazadorem de pita, z solidnym brylantem na prawej dłoni, w której właśnie trzyma cygaro, nie pozwalając mu zgasnąć i nie usuwając banderoli do chwili, aż niemal dosięgnie ją żar, tuż przy jego ustach. Cazador de Pita była jego ulubioną marką cygar. Carreros, wozacy, jak mówiliśmy na obwoźnych 38 sprzedawców, dostarczali je masowo pod same drzwi posiadłości. Potem, gdy ojciec otworzył sklepik po drugiej stronie drogi naprzeciwko domu, to tam składowano tytoń i resztę towarów. Poza tym ojciec ma na nogach wysokie gumiaki i jest w guayaberze, na której da się zauważyć plamy po kawie. Widzicie go teraz? Dobrze, a więc to jest ów sielski i do cna kubański pejzaż, który ja za trzydzieści lat zniszczę. Nie do wiary. Wszędzie, gdzie tylko napotkam podobny klimat, dosłownie wszędzie, zniszczę go. Nie żebym go nienawidził czy uważał, że na to zasługuje, albo cokolwiek zakładał z góry, lecz dlatego – będę wierzył do samego końca – że to jest wynik pewnego procesu. Ja sam naruszę porządek i z czasem, żeby zachować nad tym kontrolę, nie pozostanie mi nic innego, jak przyłączyć się do wyzwolonej przeze mnie siły. Bo tak po prawdzie, nie mogę powiedzieć, żeby tam, wśród tego pejzażu, było mi źle. A właśnie w tym punkcie niemal wszyscy moi biografowie zawodzą. Gdy doszukują się w moim dzieciństwie w Manacas w Biránie przyczyn Rewolucji Kubańskiej, jakby obserwowali zachowanie psa Pawłowa. Nie chcą przyznać, że Rewolucja była procesem intelektualnym. Po pierwsze dekantacji. Po drugie funkcjonowania. Po trzecie kontroli. I nie pojmują, iż żaden z mechanizmów, które uruchomiłem, albo przynajmniej pobudziłem, nie ma nic wspólnego z dzieciństwem szczęśliwego dziecka. Sytuacja czy epizod, który opisuję – mam pięć lat, kiedy ojciec, niczym jakiś kacyk pod tamaryndowcem, wyciąga pulchną dłoń z połyskującym na palcu diamentem 39 i zwraca się do mnie „synku” albo „chłopie” – ogranicza się do obserwowania pejzażu, świata. To jest to, co widzę. Cały świat. I choć teraz nie umiem tego w pełni wyjaśnić, odbieram go jako nienaruszalny. To cały krajobraz, jaki istniał. I przyznam, że dla mnie był wystarczający. Średniowieczny krajobraz, który musiał wówczas trwać, niezmienny, odkąd ojciec, by założyć kolonię cukrową, przedarł się przez góry i wyciął lasy porośnięte drzewami ácana i caiguarán, mahoniowcem i hibiskusem. Mam wrażenie, jakbym przemierzał go, kręcąc się wokół własnej osi, lecz w zwolnionym tempie. Skrzynia na lód znajduje się przy szopie, w której trzyma się garnki i zboże, gdzie stoi długi stół, przy którym kobiety zajmujące się domem (moja matka, starsza siostra Angelita, służąca) oprawiają skórę czy, jak mówią, rozbierają świniaka, i gdzie w jednym z kątów postawią potem młynek do kukurydzy, a stół ma wydrążony kanał, którym wprost do wiadra postawionego na podłodze spływa krew zwierzęcia. I ponieważ nikt nie wie, co znajduje się w skrzyni na lód, wciąż możemy tu mówić o krajobrazie średniowiecznym. Dom jest zwrócony frontem do drogi. Droga prowadzi do Cueto, pół godziny jazdy konno, dziesięć minut autobusem. Okna wychodzą na północny wschód, a na Kubie okna od tej strony otwierają się pod warunkiem, że budowniczy naprawdę znał się na swojej robocie. To stamtąd, niesieni przez pasaty, przypłynęli Hiszpanie. Ojciec popala cygaro, woła mnie do siebie i mówi, że kończę pięć lat, więc podaruje mi jedno peso. „W tym roku to ścierwo dało mi trzysta pięćdziesiąt funtów”, dodaje. 40 Trzysta pięćdziesiąt funtów tamaryndy. Teraz swoim cygarem wskazuje koronę tamaryndowca, z której znikły już, do kolejnej wiosny, wszystkie kwiaty i owoce. Pytam go, ależ, ojcze, dlaczego nie dostanę pięciu peso. Pięć peso. Jedno za każdy rok. A ojciec na to, ożesz ty, łobuzie, jedno peso to pięć peset. Jakie znowu pięć peso? Taki mały, a już taki cwany. Najmłodsze kobiety – moja siostra Juanita i nie wiem, może Emma i jakaś inna Murzynka, córki najemnych robotników z Haiti, którzy zostali w okolicy po zbiorze trzciny cukrowej – obierają naprzeciwko ojca jukę, a dalej, na górze w kuchni, ktoś, nie wiem kto, przygotowuje congrí, ryż z fasolą. Któraś z ciotek, może babka, może służąca. Małego Raulita jeszcze nie ma na scenie. Albo śpi w kołysce, albo się jeszcze nie urodził. Później to obliczę. Wspominam, że kuchnia była na górze, bo dom został zbudowany na palach o wysokości ponad dwóch metrów. Także budynek poczty, który widać było sprzed bramy majątku, i szkoła stały na palach. Dopiero po latach odkryłem, dlaczego tyle domów i budynków publicznych na kubańskiej wsi stawiano na drewnianych palach albo betonowych słupach. Chodziło o to, by oszczędzić sobie wybierania ziemi pod fundamenty i nie wydawać fortuny na cement. Nie był to wymysł skąpego Galisyjczyka, jak twierdzą niektórzy, chcąc przyganić mojemu ojcu. Był to rozsądny zwyczaj budowlany, rządził się swoją logiką i na wsi stosowano go dość powszechnie. W pobliskim Banes na przykład domy potentatów z United Fruit w tak zwanej dzielnicy amerykańskiej też 41 budowano na betonowych słupach. Nikomu jednak nie przyjdzie do głowy nazywać tych jankesów szczwanymi sknerami. Jedyne, co się rzucało w oczy, to zwierzęta, które chowały się pod domem, najróżniejsze stworzenia, prawie wszystkie uparcie nazywane przez ojca „domowymi”. Klasyfikacja ta obejmowała krowy, kury, indyki, owce i kaczki. Ale nie świnie. Świnie miały chlew. Była w tym pewna racjonalizacja podziału przestrzeni, jaką sam obmyślił. Nie tylko zaoszczędzono na cemencie, lecz dzięki wykorzystaniu nieco dłuższych pali niż zazwyczaj oszczędzało się na stajni. Idziemy dalej. Okno kuchenne, które wychodzi na stronę przeciwną do kierunku wiatru, żeby zapachy i opary znajdowały naturalne ujście, ma wspórkę podtrzymującą uniesione skrzydło po to, by wyrzucać resztki kuchenne, które z wysokości dziewięciu metrów spadają wprost do szerokiego cebrzyka. Gromadzona w ten sposób jadalna i wodnista substancja, z chwilą gdy wyląduje w cebrzyku, zwie się zupką i trafia do świńskich koryt. A tamaryndowiec przydaje uroku całemu patiu. Wkoło pachnie czystym powietrzem, gdy utrzymuje się wiatr, i jeśli nie umilknie, można nigdy nie poznać woni krwi ofiarnej, a kwiaty, jak mawia moja matka, tworzą klimat, i to jest coś, co zapisuje się w świadomości. Są też gliniane cegły tworzące cembrowinę wokół grubego pnia tamaryndowca, przywiezione z małej cegielni w Cueto, identycznie jak w każdym miasteczku na Kubie, z takim samym piecem, takimi samymi wózkami, takimi samymi czarnymi robotnikami zlanymi potem, z łopatami w dłoniach i okazałymi nagimi torsami lśniącymi jak po deszczu. 42 „Nie ma mowy o pięciu peso”, mówi ojciec. Przygląda mi się uważnie, a ja dostrzegam szelmowski błysk w jego oczach. Wiem, że jest w dobrym humorze, bo łagodnieje na twarzy i zniża głos, tak żeby kobiety, które obierają jukę dwadzieścia kroków od nas, nie usłyszały tego, co chce mi powiedzieć, a mówi coś, na co nie jestem jeszcze przygotowany, nawet żeby to zrozumieć, ale dzięki czemu wyczuwam, że istnieją jakieś drzwi i że te drzwi mogą się otworzyć, a dalej za progiem jest przestrzeń i możliwości, których znaczenia nie potrafię jeszcze pojąć, i w tym nierozumieniu po raz pierwszy w życiu odczuwam niepokój i nawet zapominam o czterech peso straconych w źle poprowadzonej rozgrywce. „Czyżby paniczyk potrzebował pieniędzy na dziewczynki? Hm? Może ptaszek już się pali do wylotu z gniazdka? Czekam na wieści i sam ci do tego poszukam fachowej panienki, która nie zedrze ze mnie więcej jak cztery pesety”. W głębi dziedzińca jest chatka, w której ojciec trzyma radio RCA Victor i czasem ucina sobie sjestę, i gdzie mój najstarszy brat Ramón słucha meksykańskiej muzyki, ale ojciec nastawia tylko radiowe powieści, gdy tylko uda mu się coś złapać. Za chlewem stoją traktory, fergusony i caterpillary. W historyjkach, które powstaną za sześćdziesiąt lat – po to, by mnie odmalować jako produkt bandyckiej rodziny – ludzie z United Fruit, z zarządcą Hodgkinsem na czele, wpadają niczym piorun gniewu tam, gdzie stoją zaparkowane maszyny, i oskrobują blachę, szukając śladów oryginalnego lakieru, co odkrywa ich wczorajszy właściciel, czyli sam 43 don Hodgkins z kieszonkowym scyzorykiem, zbawiennym i karzącym ostrzem, którym wygraża teraz mojemu ojcu. O posiadłości Manacas, którą ojciec wykarczował własnymi rękami i na której dorobił się jedynych luksusów w swoim życiu (doprowadził do domu elektryczność, zadbał, żeby nie brakowało mu ulubionych cygar, i nabył brylant na serdeczny palec swojej prawicy), powstało wiele kłamstw biografów, którzy nie wiedząc, jak obsmarować dziecko, uderzają w człowieka oddanego pracy. Biedny ojciec. Jeśli w ogóle przywołujemy w rodzinie don Hodgkinsa – a rzadko mamy okazję się spotkać na taką sesję wspominkową – to jako pijaczynę, który był żywym dowodem na istnienie sporej rezerwy koniaku w Biránie i z którym ojciec zawsze wdawał się w dyskusje o zatopieniu pancernika Maine. Ojciec, który dotarł na Kubę jako żołnierz, czuł się w obowiązku obwiniać Amerykanów o zatopienie własnego okrętu, co miało stworzyć pretekst do wypowiedzenia wojny Hiszpanii. Hodgkins, rzecz jasna, bronił stanowiska przeciwnego. Owe posiedzenia przy koniaku z wojną amerykańsko-hiszpańską w tle robiły wrażenie, jakby te dwa kraje miały znowu wypowiedzieć sobie wojnę. Ojciec podnosił dagerotyp – a może była to pocztówka? – z widokiem szczątków pancernika Maine w Zatoce Hawańskiej, który specjalnie na tę okazję trzymał pod ręką w jadalni, i pozwalał sobie na drwiący ton, jakiego nie słyszałem u niego w żadnej innej sytuacji: „Nie zaprzeczy pan, don Joquins, że ktokolwiek ten dynamit podłożył, nasi, nie nasi, wiedział, co z tego będzie. Widzi pan, moim zdaniem to świadczy o jednym, o zatopieniu statku z pełną świadomością popełnionego czynu. Niech pan na to spojrzy, na miłość 44 boską. Całkowicie zatopiony”. Chociaż później, a to pamiętam doskonale, gdy zataczający się don Hodgkins oddalał się do swojego samochodu, ojciec rzucał takie zdanie do mojego brata Ramóna: „Wciąż nie traktują mnie serio”. Jak łatwo odebrać ziemię Amerykanom, burząc ich graniczne mury. Nikt nie potwierdzi prawdziwości tej historii. Rozciągnąć swoje osiemset hektarów kosztem United Fruit, przesuwając granice, do tego nocą – to przekracza nawet moją wyobraźnię. Chociaż na dobrą sprawę moim zdaniem jest coś godnego w legendzie o rekrucie w hiszpańskiej armii, który wygrywa wojnę po wojnie. „Świniak dla pań”, krzyczy do wszystkich kobiet, które krzątają się po kuchni, obierają juki albo ćwiartują zwierzaka. „Ale fabada* dla mnie”. „Słyszycie? Kobiety, do jasnej cholery. Świniak dla was. Fabada dla mnie”. Na górze w domu stoją drewniane obite skórą meble, ogromne i mocne, a na końcu patia jest toaleta. Pod łóżkiem umieszcza się miednicę służącą do opróżniania pęcherza nocą, której zawartość wylewa się przez okno. Nadjeżdża powóz z lodem ciągnięty przez muła. To powóz don Hildemara. Zawsze w pobliżu znajdzie się też jakieś porzucone koło od wozu, zawsze dzieciak albo wuj – gdy tylko zakosztuje alkoholu – wzywa wołu. Niedziela 16 sierpnia 1931 roku. Będziemy świętować moje urodziny, z trzydniowym opóźnieniem, bo wypadły akurat w dzień roboczy. Odpust, mówi ojciec, tak to się * Fabada – danie o rodowodzie asturyjskim z północnej Hiszpanii przygotowywane z białej fasoli z dodatkiem wędlin (przyp. tłum.). 45 Poznaj historię Fidela Castro, na którą składają się nie tylko fakty, ale przede wszystkim motywacje i cele kubańskiego przywódcy. Norberto Fuentes przedstawia w jaskrawym świetle najintymniejsze szczegóły z życia dyktatora. Autor stworzył fascynujący portret tej niezwykle enigmatycznej i bardzo kontrowersyjnej postaci historii współczesnej oraz drobiazgowy, oparty na dokumentach opis rewolucji kubańskiej i jej dziedzictwa. – dziennikarz, autor książek, laureat licznych nagród literackich, chwalony przez takich pisarzy jak Italo Calvino, William Kennedy czy Gabriel García Márquez. Był przyjacielem, jednym z najbliższych współpracowników Fidela Castro i uczestnikiem rewolucji kubańskiej. Po zaostrzeniu reżimu w latach 90. zabroniono mu opuszczać Kubę i poddano nadzorowi policyjnemu. Udało mu się wyjechać na Florydę, gdzie obecnie mieszka. Książki Fidel Castro. Prawdziwa historia i Fidel Castro. Władza absolutna, lecz niewystarczająca napisał w formie autobiografii. Fuentes pokazuje obsesje i wybujałe ego kubańskiego przywódcy. Jego manie i filozoficzne zapędy są przykrywką dla obojętności i wyszukanych manipulacji. Washington Post Biografia mądra, barwna, napisana z ikrą. Castro opowiada o wszystkim, począwszy od morderstwa pierwszego rywala politycznego i kampanii przeciwko Batiście, poprzez kryzys w Zatoce Świń, kryzys kubański aż po dzień dzisiejszy. Opowieść, choć jest nafaszerowana plotkami i dygresjami, pozostaje dosadna i przez cały czas bardzo wciągająca. Publishers Weekly Patron medialny: ISBN 978-83-7778-268-2 9 788377 782682 FHQD]ï Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment pełnej wersji całej publikacji. Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji kliknij tutaj. Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez NetPress Digital Sp. z o.o., operatora sklepu na którym można nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji. Zabronione są jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej od-sprzedaży, zgodnie z regulaminem serwisu. Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie internetowym Bookarnia Online.