Babcia Józia - MOK Legionowo

Transkrypt

Babcia Józia - MOK Legionowo
Babcia Józia
Lubiła opowiadać i było dla niej bez znaczenia, że opowiadany fakt miał miejsce pięćdziesiąt lat
temu, nie był jej też potrzebny pretekst, aby raptem uraczyć towarzystwo historyjką o zazdrosnym mężu,
przykrym osobniku, co wciąż podejrzewał żonę o niewierność. Wystarczyło, żeby na ulicy ukłonił się jej
przechodzący mężczyzna, zaczynało się nękanie: „Aha, to pewnie twój kochanek? Skąd go znasz?
Przyznaj się! Nie próbuj niczego ukrywać, bo i tak się dowiem.”
A potem, bez żadnego à propos, następowała opowiastka o nieobytej dziewczynie, która nigdy nie
przekroczywszy progów teatru nie wiedziała, że w tym przybytku jest szatnia. Wyobrażała sobie, że w
teatrze, tak samo jak w kinie, nie trzeba się rozbierać. Zaprosił ją do spędzenia wieczoru w sali teatralnej
pewien pan, więc założyła nowy, piękny płaszcz, nie zadbawszy atoli o to, co pod spodem. Miała na
sobie połataną sukienczynę, ot taki codzienny strój, odpowiedni do zajęć domowych, jak obieranie
kartofli itp. Na to narzuciła płaszcz i tak się stawiła na randkę. Można sobie wyobrazić, co było potem,
już na miejscu, w teatralnej szatni. Towarzyszący jej pan próbował pomóc damie zdjąć płaszcz i był
bardzo zdziwiony, że ona broni się rozpaczliwie przed tą rozbieranką. Zachowuje się, jakby pod spodem
była nagusieńka.
Pamiętam, jak ni stąd, ni zowąd zaczęła mi się sączyć do uszu babcina historyjka o nieuczciwym
lekarzu. Zgłosił się do niego ktoś z bólem żołądka. Okazało się, że przez nieuwagę połknął... kłębek
włosów. Lekarz przepisał serię zastrzyków. A potem zwierzył się koledze, jakiego to pacjenta bogowie
mu zesłali. Podrażnienie żołądka z powodu zalegania włosów dałoby się wyleczyć z dnia na dzień.
Wystarczyłoby zjeść posiekaną, nie oczyszczoną z ości gotowaną rybę. Naszpikowana ośćmi siekanina
zawinęłaby się z włosami i wszystko poszłoby w dół. Ale lekarz nie śpieszył się z udzieleniem takiej
porady. Wszystko w swoim czasie. A na razie aplikować zastrzyki, przedłużyć kurację maksymalnie. Im
dłużej potrwa, tym większe honorarium. Stałoby się zgodnie z rachubami lekarza, gdyby zwierzenia nie
podsłuchała jego żona. Co robi litościwa pani doktorowa? Idzie do żony pacjenta i ujawnia szwindel. A
także udziela właściwej porady: zjeść rybę z ośćmi.
I to prawie wszystko, co zachowała moja pamięć. Niewiele. Tyle co kot napłakał w porównaniu z
tym, co mógłbym usłyszeć, gdybym był bardziej zainteresowany. Nie interesowałem się niestety
przeszłością swojej babki; ani tym, co mówiła, ani jej własną osobą. W rezultacie wspomnienia, jakie o
niej samej zachowałem, to też tyle co i nic. Pamiętam tylko jej przygotowywanie się do spowiedzi
wielkanocnej. Zdziwiło mnie, że ów rachunek sumienia trwa tak krótko. Klęczała nie dłużej niż pół
minuty, po czym podniosła się z klęczek i podeszła do konfesjonału. A ja, dziesięciolatek,
potrzebowałem na to obrachowanie się ze swym sumieniem co najmniej pół godziny. Należało
przeanalizować wszystkie przykazania, jedno po drugim, i zastanowić się, czy się któregoś nie
przekroczyło. Półgodzinne ślęczenie nad książeczką do nabożeństwa. I nie mogłem pojąć, jak to
możliwe, że babce nie potrzeba więcej jak pół minuty.
Kościół, las – miejsca moich zdziwień. Pojechaliśmy do Podkowy Leśnej całą rodzinką. Od razu po
wejściu między sosny babka zwróciła się do towarzystwa ze słowami: „Ach, jakie powietrze!” Byłem
skłonny wzruszyć ramionami: powietrze jak powietrze, czym tu się zachwycać. Nie doceniałem
aromatycznego leśnego powietrza, podobnie jak nie doceniałem babcinych opowiastek.
Minęło parę lat i zaczęły się moje przygotowania do matury. Babka przejmowała się
przedmaturalnymi kłopotami swego wnuka niczym kibic losami swojej drużyny. Jeśli zdam, dostanę od
niej zegarek; tak mi obiecała. Biedaczka niestety przeliczyła się ze swymi możliwościami. Skąd miałaby
wziąć fundusze na zegarek, ona, żyjąca chyba tylko z tego, co raczyły jej dać synowie i córki, osoba
pozbawiona, jak sądzę, emerytury, bo chociaż zaharowywała się dla swoich dziewięciorga dzieci, nigdy
nie pracowała zawodowo. Nie dorobiła się żadnego majątku, więc stać ją było tylko na medalion z
Matką Boską, filiżankę i parę talerzyków. Było to ładnym prezentem i wyniosło wcale nie tanio,
zwłaszcza jeśli doliczyć koszt wyrycia – ręką jubilera – daty i okolicznościowego napisu na rewersie
medalionu. Ale ja byłem rozczarowany. Miał być zegarek, a skończyło się na talerzykach, filiżance i
błyskotce nabytej w sklepiku z dewocjonaliami. Nie potrafiłem tego docenić. Nie zdobyłem się nawet na
to, by babkę, która mi podarki przyniosła, zatrzymać, podsunąć krzesło, poczęstować herbatą.
Zrobiłbym to, gdyby można było cofnąć czas. Rzekłbym przy herbatce:
– Babciu, proszę mi opowiedzieć o swoich rodzicach...
Pojęcia nie mam o swojej prababce, o swoim pradziadku i nigdy już niczego o nich się nie dowiem.
*
Chudziutka, zwiędła, tylko taką pamiętam. Osiągnąwszy pewien wiek już się nie zmieniała. Przez te
wszystkie lata, kiedy ją odwiedzałem, najpierw jako pędrak, potem jako młokos – miałem przed oczami
wciąż ten sam obraz. Czas jakby przepływał obok niej, toteż nie bardzo wierzyłem w jej śmierć, w to, że
kiedyś umrze.
Ten dzień nadszedł jednak i po raz pierwszy patrzyłem na agonię człowieka. Babcia Józia leżała w
łóżku na wznak, z zamkniętymi oczami i oddychała ciężko. Jej najmłodsza córka, moja ciotka, znana w
rodzinie pod imieniem Niuńki, sprowadziła sąsiadkę. Trzy kobiety stały przy łóżku, wpatrzone w
konającą: ciotka Niuńka, moja matka i jejmość z sąsiedniego mieszkania. Ja, czwarty widz, stałem nieco
dalej. Mamrotanie staruszki w połączeniu z tym ciężkim oddechem – można by pomyśleć, że ona coś
żywo śni.
– Teraz jej się całe życie przypomina – szepnęła sąsiadka.
I wreszcie głęboki wdech, po którym ciało naprężyło się – i koniec.
Moja matka zachowała powściągliwość, natomiast Niuńka upadła na kolana, objęła zmarłą i
zalewając się łzami jęła biadolić:
– Ach, matuniu, czemu mnie opuściłaś! Ja teraz sierota!... – itd.
Wszystko to działo się w dwupokojowym mieszkaniu, w domu położonym naprzeciw
pruszkowskiego kościoła, naszym gnieździe rodzinnym. Tu wprowadzili się moi dziadkowie, jeszcze
przed pierwszą wojną; spłodzili pięciu chłopaków i cztery dziewczyny. Tu się wychowała ta liczna
rodzina, stąd stopniowo zaczęli potomkowie w świat wyfruwać. Zmarł dziadek. W końcu została babcia
Józia z najmłodszą córką, Niuńką.
Niuńka oczywiście przejęła władzę nad domem i pewnego dnia usunęła stare umeblowanie, te
wszystkie zabytki sprzed pierwszej wojny, uznawszy je za rupiecie. Na ich miejsce wstawiła
nowoczesną tandetę. To się babci Józi nie podobało.
– Teraz tylko chłopi się meblują – mruczała niezadowolona.
Mruczenie doszło z drugiego pokoju do uszu Niuńki, a ta, rozzłoszczona, do mojej matki:
– Ech, co za złośliwa baba! – sarknęła. – Co to wygaduje!
Niuńka to było ziółko. Nie chciałbym źle mówić o swojej ciotce, ale przecież nie ja mówię, fakty
mówią za siebie. Oto one: w czasie okupacji wyszła za volksdeutscha, w okresie stalinowskim była żoną
pracownika cenzury. Wraz z końcem wojny skończyło się pierwsze małżeństwo, wraz z końcem
stalinizmu rozpadło się małżeństwo drugie.
A oto fakt trzeci: ubrdała sobie, że moja matka czyha na jej mieszkanie i na te resztki dawnego
dobytku, które zostały po śmierci babci Józi. Złym okiem patrzyła Niuńka na każdorazowe odwiedziny
swojej siostry. Wreszcie stanęła w przedpokoju naprzeciw przybyłej.
– Czego tu szukasz? – warknęła z wściekłością i zdzieliła starszą siostrę pięścią w twarz.
Niuńka widziała w sobie zdolności dyplomatyczne. „O, ja jestem dyplomatka, nie bój się.” Tak to
brzmiało czy może raczej: „O, ja jestem dyplomatka, nie myśl sobie.” I była to prawda. Umiała
zawojować każdego, kto był jej potrzebny, kto na danym etapie życiowym mógł się przydać.
Dyplomatka z niej była co się zowie, bo jak inaczej wytłumaczyć ten cud, iż udało jej się przejednać
moją rodzicielkę i sprawić, że to uderzenie pięścią w twarz poszło w niepamięć? Chcecie wiedzieć, do
czego owo pojednanie było jej potrzebne? Moja matka, jako pracownica zakładów mięsnych,
dysponowała większymi od innych możliwościami zakupu mięsa. Można się było przy niej pożywić...
Taka była Niuńka. Toteż gdy wracam pamięcią do owego dnia, kiedy umarła babcia Józia, zadaję
sobie pytanie: czemu Niuńka poszła po sąsiadkę? Czy tu przypadkiem nie zagrała owa żyłka
„dyplomatyczna”? Czy nie po to do łoża konającej sprowadziła obcą osobę, żeby mieć świadka?
Świadek, ktoś kto mógłby w razie czego zaświadczyć, że wszystko odbyło się zgodnie z wolą nieba. Że
nie wchodzi w grę chęć pozbycia się starej kobiety, która przecież jest ciężarem, zajmuje bezcenny
metraż i nie pozwala młodszej lokatorce czuć się wszechwładną panią w dwóch pokojach z kuchnią.
Nie, niech nikt nie myśli, że ona, Niuńka, przyśpieszyła moment swojego jedynowładztwa. Sąsiadka
może zaświadczyć, że wszystko miało przebieg naturalny.