Najodważniejszy z odważnych
Transkrypt
Najodważniejszy z odważnych
NAJODWAŻNIEJSZY Z ODWAŻNYCH Biegł coraz szybciej. Dawał z siebie więcej niż to możliwe. Chciał wypełnić powierzone mu zadanie jak najlepiej. Jego towarzysze byli już na pewno w wiosce. On wolał jeszcze trochę zaczekać. Biegł dalej. Na twarzy poczuł delikatny powiew wiatru. Dookoła niego las, zadawał ożywać. Wysokie buki szumiały, opowiadając mu swoją historię. Śpiewały. Pierwszy raz od ucieczki z obozu, zebrał się na odwagę, i spojrzał za siebie. Ujrzał leśną ścieżkę, ciemne drzewa i usiane gwiazdami niebo. W oddali widać było łunę światła. Rotmistrz znał jej źródło. Teraz pewnie go szukają… Westchnął głęboko, a płuca napełniło mu świeże, nocne, pachnące pierwszym wiosennym deszczem powietrze. Zwolnił kroku. Las skończył się zupełnie niespodziewanie i Rotmistrz zobaczył rzekę, spokojną i ciemną. Nie wiedzieć czemu, jej ciche szemranie dało mu poczucie bezpieczeństwa. Wszedł ostrożnie na piaszczysty brzeg. Wtedy poczuł na sobie ciężar morderczego wysiłku i głodu, a jego wyczerpany obozowym życiem organizm zbuntował się, odmawiając posłuszeństwa. Ugięły się pod nim kolana. Jego ręce, jeszcze wczoraj dla zabawy deptane wielkimi buciorami hitlerowców, zagłębiły się w chłodnym piasku, dając mu uczucie niewypowiedzianej ulgi. Leżał chwilę w bezruchu. Z oddali dochodziły do jego uszu pohukiwania sów i szum lasu. Księżyc wędrował po niebie i oświetlał z góry wychudzoną i nieruchomą sylwetkę najodważniejszego z odważnych. Rotmistrz z jękiem przewrócił się na plecy i zamknął oczy. Pod jego powiekami na nowo malowały się przerażające oświęcimskie obrazy. Zobaczył nagie, ogolone, pozbawione godności istoty. Usłyszał krzyki katowanych i duszonych w komorach gazowych. Tych, którzy byli przekonani że już niedługo wrócą do rodziny, tych, których zmuszono do wysyłania pocztówek z „piekła na ziemi”, tych, którym kazano kłamać, że mają się świetnie. Poczuł woń krwi, kremowanych ciał, zatęchłych baraków. Wspomniał dotknięcia rozpalonego do białości żelaza i kapowskich batów, których mu nie żałowano… Bezwiednie wodził palcami po wytatuowanym na przedramieniu numerze obozowym – cztery tysiące osiemset pięćdziesiąt dziewięć… Podniósł się ostrożnie i skierował w stronę przybrzeżnych trzcin. Usiadł na moment na omszałym kamieniu. -Trzeba iść dalej. Za Polskę… - szepnął. Zerwał się na równe nogi i znów, tym razem głośniej powtórzył te słowa. Spojrzał gdzieś przed siebie, a jego oczy rozbłysły. Nie podda się. Nie teraz, kiedy jest już niemal u celu swojej drogi. Zanurzył ręce w rzece i nabrał wody w stulone dłonie. Spoglądał w nią przez dłuższy czas, aż jej tafla się wygładziła. Nagle ogarnęła go niesamowita tęsknota za bliskimi, za rodzicami, żoną… Zastanawiał się co teraz robią… Czy myślą o nim? Czy tęsknią tak jak on? Z jego szeroko otwartych oczu, wypłynęły dwie łzy. Toczyły się przez zapadnięte policzki Rotmistrza, aż wpadły w jego dłonie i zmąciły zebraną w nich wodę. Obmył nią twarz. Nie podda się. Zadarł wysoko głowę i spojrzał w niebo. Noc powoli ustępowała miejsca dniu. Szarzało. We wsi czekają już na niego. Nie będzie zwlekał… Ostatni raz omiótł spojrzeniem plażę i rzekę. Poczuł, że jeszcze kiedyś musi tu wrócić. - Za Polskę… - powtórzył i ruszył przez wodę.