Spokojnie, to tylko awaria... Krew, port i łzy

Transkrypt

Spokojnie, to tylko awaria... Krew, port i łzy
onedition (5)
n Na pokładzie Gutek miał pełne ręce roboty... i spotkanie trzecego stopnia z wirnikiem generatora wiatrowego
n „Operon Racing” to najstarsza łódka w stawce, ale w rękach Gutka spisuje się, na razie, bardzo dobrze
„Kiedy wchodziłem na maszt, nie było
silnego wiatru, jakieś 20 w, jacht szedł pod
pełnymi żaglami. Ale kiedy znalazłem się na
górze, przyszła zmiana wiatru, łódka odjechała z kosmiczną prędkością, a jakiś czas
później straciła na chwilę sterowność i stanęła do wiatru w przechyle około 50 stopni
– relacjonował Gutek. – Przez prawie pięć
minut wisiałem na maszcie i walczyłem jak
na rodeo, żeby się przy nim utrzymać. Na
szczęście samoster się nie rozłączył, jacht
wrócił do normalnej pozycji, a ja wróciłem na
dół cały i zadowolony, że naprawiłem fał”.
Spokojnie, to tylko
awaria...
Niedługo potem Zbigniew Gutkowski stracił genaker. Znów pękł fał. Na szczęście doświadczony żeglarz tak manewrował „Operonem”, że udało mu się uniknąć owinięcia
żagla wokół kila, a potem wciągnąć podarty
żagiel na pokład.
Kilkadziesiąt godzin później na jachcie
z polską banderą solidnie polała się krew.
Zbyszek usuwał wodorosty z płetwy sterowej i nieopatrznie jego głowa znalazła się
w zasięgu śmigła turbiny wiatrowej. Wirnik
zranił Gutka w głowę. Po konsultacji z zespołem medycznym regat ogolił część głowy, opatrzył skaleczenie, uzupełnił sole mineralne,
podjadł czekoladą i walczył dalej – najpierw
z drobnym przeciekiem na rufie, potem awarią samosteru, niedziałającym hydrogeneratorem, a w końcu – pożarem silnika. Wszystko
udawało się jednak doprowadzać do porządku.
W okolicach równika jedyną niespodzianką
była nieoczekiwana zmiana kierunku żeglugi
w wyniku silnego szkwału. Polski jacht przez
dłuższą chwilę płynął w poprzek Atlantyku
w kierunku Karaibów. Po zmianie żagli udało
się jednak wrócić na właściwy kurs.
Po przejściu równika oba prowadzące
jachty – Amerykanina Van Liewa i Gutkowskiego (150 Mm straty do „Pingwina”) wyraźnie zbliżyły się do wschodnich wybrzeży Brazylii w pobliżu miejscowości Natal i Recife.
Tutaj trzeba było liczyć na korzystne pasaty
i szybką podróż do Kapsztadu.
Krew, port i łzy
Inni także nie mieli łatwo. Brad Van Liew sam
zgotował sobie namiastkę piekła jeszcze przed
przejściem doldrumów. Usnął. Nie dopilnował wyczerpujących się zapasów energii na
pokładzie, przez co autopilot stracił zasilanie
i przestał działać. Jego „Pingwin” zrobił niekontrolowany zwrot przez rufę przy 30 w wiatru. Poobijany Amerykanin już przymierzał
się do użycia tratwy ratunkowej, sądząc, że
jacht stracił kil. Wszystko skończyło się jednak dobrze. W swoim dzienniku mógł tylko
zanotować: Nauczka nr 1.
Chris Stanmore-Major w pierwszej części
rejsu wybrał opcje mniej ryzykowną i szybko
znalazł się w rejonie rozległego wyżu, i co
prawda mógł się opalać, ale jego jacht, niestety, płynął wolno, a rywale oddalali się bardzo
szybko. Później, kiedy powiało w okolicach
Wysp Kanaryjskich, Anglik nieco przeszarżował. Nie zredukował żagli, jacht wyostrzył
do wiatru w szkwale i z wielkim hukiem puściło mocowanie genuy w rogu halsowym. Na
samym fale żagiel powiewał jak wielka chorągiew nieroztropności. Sternik „Spartana”
zdołał jednak „zwodować” wielkie płótno
i potem wciągnął je na pokład. Wysiłek opłacił się, i to dosłownie, bo koszt takiego żagla,
to 10 tysięcy funtów, a w dodatku zabroniona
wymiana to punkty karne.
Christophe Bullens swojego „Five Oceans of Smiles” spokojnie mógł przemianować
na „pięć oceanów problemów”. Początkowo
żeglarz borykał się z mnóstwem małych kłopotów i awarii (elektryka, przyrządy nawigacyjne, przeciek wody, wyciek paliwa itd.,
itp.), a kiedy dotarł wreszcie w rejon Wysp
Kanaryjskich, wzniesienia Fuerteventury
spowodowały takie przyspieszenia wiatru,
że jacht został dwa razy brutalnie „przyduszony” do wody. W efekcie na łodzi Bullensa
uszkodził się grot, połamały listwy, baksztag
omotał się wokół jednego ze sterów. Dla Belga to było za dużo. Skierował jacht do Las
Palmas na Grand Canarii, aby przywrócić
łodzi jakąkolwiek „używalność”.
Stosunkowo najmniej ucierpiał Derek
Hatfield. Przeżywał „jedynie” katusze psychiczne w rejonie ciszy równikowej, kiedy
tracił już do prowadzącej dwójki grubo ponad pół tysiąca mil. „Czuję się zmiażdżony.
Nie mogę uwierzyć w swojego pecha – żalił
się Kanadyjczyk. – Kilka razy już płakałem
i zadawałem sobie pytanie – dlaczego to spotyka właśnie mnie. Ostatni raz, kiedy tu byłem, pokonałem cały ten obszar z prędkością
10 węzłów. Teraz chyba płacę za to cenę”. Dla
Dereka ten fragment trasy przebiegał pod
hasłem „żegluga jako źródło cierpień”. Do
mety pierwszego etapu pozostawało mu
ponad 3500 Mm.
Start do drugiego odcinka z Kapsztadu do
Wellington nastąpi 12 grudnia.
97