Karolina Sammel - Muzeum Narodowe w Szczecinie

Transkrypt

Karolina Sammel - Muzeum Narodowe w Szczecinie
Od deski do dzieła - niezwykłe dzieje małego obrazu…
W lipcowe popołudnie wybrałam się z mamą do Muzeum Narodowego w Szczecinie, żeby
obejrzeć namalowany przez Rembrandta Harmenszoona van Rijna obraz pt. „Krajobraz z
miłosiernym Samarytaninem”. Widziałam to malowidło już wcześniej, ale tym razem
zabrałam ze sobą lornetkę, żeby dokładniej zobaczyć wszystkie szczegóły, o których
słyszałam na warsztatach plastycznych i widziałam na reprodukcjach w albumie.
W budynku muzeum panował przyjemny chłód i było wyjątkowo cicho. Niewielu
zwiedzających przechadzało się po salach i oglądało wystawy. Weszłyśmy z mamą po
schodach na pierwsze piętro i od razu poszłyśmy do sali, w której eksponowano obraz. W
niewielkim, ciemnym pomieszczeniu nie było zwiedzających, więc oglądałam spokojnie
pełen zaskakujących detali pejzaż. Po pewnym czasie mama poszła oglądać inne wystawy i
stwierdziła, że poczeka na mnie w holu.
Stałam przed obrazem sama z lornetką przy oczach i widziałam wspaniałe drzewa,
niespokojne chmury na niebie, jadącą drogą karetę, dwoje ludzi patrzących na rannego
człowieka i pomagającego mu Samarytanina. Widziałam także mężczyzn na skraju lasu,
którzy zajęci swoimi sprawami nie zwracali uwagi na idących drogą. Nie wiem, ile czasu
oglądałam obraz, ale gdy miałam już odejść, poczułam na twarzy delikatny powiew wiatru.
Potem usłyszałam odgłos zamykanych w sąsiedniej sali drzwi. Chciałam coś powiedzieć, ale
zobaczyłam wtedy, że nie ma pani z ochrony, która czuwała nad bezpieczeństwem. Nie
mogłam zrozumieć, co się dzieje. W mojej głowie kłębiły się niesamowite myśli, że to np.
awaria systemu bezpieczeństwa albo napad rabunkowy i wtedy muszę ratować obraz. Ale gdy
się obróciłam i spojrzałam na miejsce, w którym wisiało malowidło zobaczyłam leśną polanę.
Pracowali na niej drwale, którzy wycinali drzewa. Gdy tak stałam i patrzyłam na ten
niezwykły widok, zatrzymał się przede mną wóz zaprzężony w konie. Nie wiem, dlaczego,
ale bez lęku usiadłam obok tajemniczego woźnicy. Tak zaczęła się moja niesamowita
przygoda.
Najpierw dotarliśmy do miasteczka, w którym handlowano drewnem. Każdy kupiec chciał
tam nabyć najlepszy towar. Wszyscy się targowali i było bardzo głośno. Mnie zainteresował
mężczyzna, który wybierał szerokie dębowe kawałki. Usłyszałam, że muszą być najlepszej
jakości, bo są zamówione przez malarza i może będą w przyszłości obrazami. Potem
pojechaliśmy za nieznajomym do jego warsztatu. Było tam bardzo dużo dębowych desek, ale
niektóre wyglądały wyjątkowo pięknie. Te miały być zawiezione do Amsterdamu. I
rzeczywiście po chwili zostały załadowane na wóz i ruszyliśmy w drogę.
Nasza podróż nie trwała długo. Szybko dojechaliśmy przed budynek, do którego zostały
wniesione dębowe deski. Potem mój towarzysz podróży zniknął, a ja zostałam sama w
nieznanej okolicy. Obok mnie przechodzili dziwnie ubrani ludzie, biegały dzieci i jeździły
powozy. Panował gwar i hałas. Po chwili dwóch młodych mężczyzn przystanęło i jeden z
nich zastukał do drzwi budynku, przed którym stałam. Nie wiem dlaczego, ale postanowiłam
wślizgnąć się za nimi do wnętrza domu. W holu panował mrok i musiałam uważać, żeby się
nie potknąć o stojące przy ścianach przedmioty. Na szczęście młodzieńcy szybko dotarli do
pomieszczenia, które było pracownią malarską. Wchodziło się do niej przez niewielkie
drewniane drzwi zamykane na zasuwkę. Byłam zaskoczona jej bardzo skromnym
wyposażeniem. Podłoga wykonana była z szerokich desek, które głośno trzeszczały, gdy się
po nich chodziło. Przy ścianie stał prostokątny stół, na którym zauważyłam kilka niewielkich
pojemników. Nad nim wisiała zawieszona na gwoździu wbitym w ścianę paleta malarska.
Przez okna wpadały promienie słoneczne i oświetlały sztalugi, na których umieszone były
różnej wielkości obrazy. Byłam pewna, że kiedyś widziała podobny pokój, ale nie mogłam
sobie przypomnieć, kiedy i gdzie to było. Nie miałam czasu do rozmyślań, bo zauważyłam, że
po pracowni przechadzał się zamyślony mężczyzna, który nawet nie zauważył naszego
wejścia. Ubrany był w szaroniebieską szatę z brązowymi brzegami przypominającą płaszcz.
Ale nie było to okrycie, które chroniło przed chłodem, ale raczej przed zabrudzeniami. Pod
szyją miał biały, szeroki kołnierz. W prawej dłoni trzymał pędzel. Na głowie nosił czarny
kapelusz z szerokim rondem, który był tak zsunięty, że zobaczyłam twarz malarza. I dopiero
wtedy rozpoznałam mężczyznę, na którego patrzyłam i miejsce, w którym się znalazłam. To
był Rembrandt i jego pracownia!
Zaczęłam szybko przypominać sobie wszystkie fakty z życia artysty, żeby ustalić w
przybliżeniu, który to może być rok. Pomogli mi młodzi mężczyźni, którzy byli uczniami
mistrza. Gdy podeszli do sztalugi, na której ustawiony był niewielki obraz, Rembrandt
powitał gości. Artysta miał początkowo bardzo smutny wyraz twarzy i łzy w oczach. Gdy
zaczął mówić - ożywił się. Jego głos był spokojny i opanowany. Uczniowie usiedli na długiej
ławie ustawionej pod oknem i słuchali. A malarz wspominał swoje życie. Mówił o
dzieciństwie, początkach twórczości, późniejszej sławie, wielkiej miłość do żony i śmierci
swoich ukochanych dzieci. A potem odłożył pędzel i wytarł dłonie. Następnie wziął do rąk
Biblię i głośno przeczytał przypowieść z Ewangelii św. Łukasza o człowieku, który wyruszył
w podróż z Jerozolimy do Jerycha, ale został pobity, obrabowany i pozostawiony przy drodze.
Mijający go ludzie nie zwracali uwagi na jego cierpienie. Dopiero dobry Samarytanin
opatrzył mu rany, zawiózł do gospody i ofiarował swoje pieniądze, żeby zapewnić
nieznanemu mężczyźnie dalszą opiekę.
Gdy Rembrandt skończył czytać, zapanowała cisza. Potem spokojnie odwrócił się do
sztalugi, na której znajdowała się dębowa deska i zaczął malować. Cały czas rozmawiał ze
swoimi uczniami na temat biblijnej przypowieści. Mówił, żeby zapamiętali, że mimo
upływającego czasu będzie ona zawsze aktualna. Ta historia jest ostrzeżeniem, ale daje nam
także nadzieję. Bo nasze życie to podróż pełna niebezpieczeństw. Czasami będzie świeciło
dla nas słońce, ale będą też burze i trudne chwile. Trzeba jednak wierzyć, że spotkamy
dobrych ludzi, którzy nam pomogą. Od nas też zależy, jacy będziemy: dobrzy jak
Samarytanin, obojętni na cierpienie innych lub źli jak zbójcy. Potem artysta mówił coraz
ciszej, więc podeszłam bliżej żeby usłyszeć rozmowę i obejrzeć malowidło. Gdy odwróciłam
głowę w kierunku sztalugi, prawie krzyknęłam z przerażenia. Stał na niej obraz znany jako
„Krajobraz z miłosiernym Samarytaninem”. Wiedziałam, że jest 1638 rok…
Szybko zapadał wieczór i w pomieszczeniu było coraz mniej światła. Rembrandt skończył
pracę i razem z uczniami wyszedł z pracowni. Zostałam z obrazem sama. Podeszłam tak
blisko, że mogłam go dotknąć. Czułam zapach farby i widziałam, że w niektórych miejscach
jeszcze nie zdążyła wyschnąć. Zauważyłam też, że jest nierówno położona. Pomyślałam
wtedy, że ja także mogę domalować do krajobrazu jakiś detal. Wzięłam ze stołu pędzel.
Pamiętam, że zamknęłam na chwilę oczy, a gdy je otworzyłam obraz miał czarną, pokrytą
kurzem ramę i wisiał na ścianie w ogromnym salonie. Potem przyszedł jakiś mężczyzna i
zabrał go do innego pomieszczenia. Pobiegłam za nim i zobaczyłam, że obraz został
sprzedany. Trafił do nowego domu i został umieszczony w zamykanym na klucz pokoju.
Zrobiło mi się smutno, gdy patrzyłam przez szparę w drzwiach na uwięzione malowidło. Nie
mogłam jednak długo go oglądać, bo zostałam wciągnięta do zabawy przez korowód dziwnie
ubranych osób. Usłyszałam, że żegnamy 1766 rok…
Pamiętam, że po północy byłam już bardzo zmęczona i postanowiłam odpocząć. Usiadłam
w fotelu i zasnęłam. Gdy otworzyłam oczy usłyszałam gwar i hałas. W pokoju z uwięzionym
obrazem było wielu ludzi. A potem obraz kolejny raz zmienił właściciela. Kupił go elegancko
ubrany mężczyzna, który sam zaniósł dzieło Rembrandta do powozu. Gdy pojazd miał ruszyć
zobaczyłam, że siedzi w nim tajemniczy człowiek, z którym jechałam do Amsterdamu.
Postanowiłam wyruszyć z nim w dalszą drogę. Po chwili wyjeżdżaliśmy już z Paryża.
Usłyszałam wtedy, że jedziemy do Polski, a kolejnym właścicielem obrazu został młody
malarz - Jan Piotr Norblin. Był 1774 rok…
Szybko dotarliśmy do Warszawy. Dzieło Rembrandta ostrożnie zawieszono w eleganckim
salonie. Po chwili do pomieszczenia wszedł mężczyzna w białej peruce na głowie. To był król
Stanisław August Poniatowski! Dokładnie obejrzał obraz, a gdy wyszedł, malowidło zdjęto ze
ściany i wywieziono…
Kolejne miejsca jego pobytu zaczęły pojawiać się przed moimi oczami jak kolorowe
fotografie. Widziałam Dom Gotycki w Puławach, podróż do Paryża i powrót do Polski.
Pomyślałam wtedy, że dzieło mistrza jest chyba zmęczone i powinno odpocząć w muzeum
lub galerii. Tak też się stało. „Krajobraz z miłosiernym Samarytaninem” trafił na wiele lat do
Krakowa. Był tam chętnie odwiedzany i podziwiany. Niestety widziałam potem, że ludzie
przestali interesować się malarstwem. Nastał smutny czas I wojny światowej. Muzeum
zamknięto, a obraz wywieziono do Drezna. Na szczęście po jej zakończeniu szczęśliwie
powrócił do Polski. Znowu wzbudzał podziw i uznanie. Potem zobaczyłam, że dzieło
Rembrandta kolejny raz zdjęto z muzealnej ściany, zapakowano do drewnianej skrzyni i
wywieziono z Krakowa. Obraz został ukryty…
Nie mogłam zrozumieć, dlaczego to zrobiono. Gdy zobaczyłam jadące czołgi, rannych
żołnierzy i płonące miasta, wiedziałam co się stało. Wybuchła kolejna wojna. Byłam
przerażona tym, co za chwilę zobaczyłam. Żołnierze w zielonych i czarnych mundurach
odnaleźli i zabrali dzieło mistrza. Bałam się, ale wiedziałam, że obraz wróci do Krakowa.
Widziałam potem ludzi odwiedzających Muzeum Książąt Czartoryskich. Niektórzy długo
oglądali malowidło. Inni przechodzili obojętnie, bo nie mogli zobaczyć wielu ukrytych na
nim szczegółów. A „Krajobraz z miłosiernym Samarytaninem” stawał się coraz smutniejszy i
ciemniejszy. Trafił więc do pracowni konserwatorskiej, gdzie odzyskał dawny blask. A potem
został zawieziony w 2006 roku do Holandii z okazji obchodów czterechsetnej rocznicy urodzin
jego autora. Myślę, że obraz był wtedy bardzo szczęśliwy…
Nie był to niestety koniec podróży niezwykłej dębowej deski. Z powodu remontu
krakowskie muzeum zostało na wiele lat zamknięte. Dzieło Rembrandta włożono do
metalowej skrzyni i zaproszono do Stalowej Woli, Legnicy, Grudziądza, Torunia oraz
Szczecina. Wszędzie był chętnie odwiedzany i podziwiany.
W czasie mojej podróży widziałam nie tylko przeszłość malowidła, ale także przyszłość.
Wiem, że za dwa lata powróci do Krakowa i będzie tam uroczyście powitany. Potem na wiele
lat zostanie zawieszony w pięknej sali. Ale pewnego dnia…
Nie dowiedziałam się, co się wydarzy, bo zawiał delikatny wiatr i zniknęło to wszystko, co
wcześniej widziałam. Zobaczyłam, że znowu stoję przed obrazem. Pomyślałam wtedy, że
muszę wrócić do domu. Pośpiesznie wybiegłam z sali i zbiegłam po schodach. Mama zgodnie
z obietnicą czekała na mnie w holu.
W powrotnej drodze do domu rozmyślałam nad moją wizją. Wszystko, co zobaczyłam,
pokrywało się dokładnie z wydarzeniami historycznymi. Najbardziej zaciekawiła mnie jednak
przyszłość obrazu, której nie udało mi się zobaczyć…
Karolina Sammel,
11 lat (klasa V)