Michał Lesiak

Transkrypt

Michał Lesiak
Michał Lesiak
Odliczanie do zagłady
Przerażające następstwa użycia broni atomowej przez dekady rozpalały wyobraźnię
twórców science fiction. W konsekwencji doprowadziło to do ugruntowania się
podgatunku filmu postapokaliptycznego (opisywaliśmy go szerzej w numerze 11
„EKRANów”). Bardzo rzadko filmowcy prezentowali natomiast wiarygodny przebieg
konfliktu nuklearnego. Duża w tym zasługa Stanleya Kubricka, którego Doktor
Strangelove zadziałał jak arsenał zimnowojennego mocarstwa – skutecznie odstraszył
większość konkurentów swoją złożonością lub rozbroił ich ironicznym humorem o
wyjątkowo długim czasie połowicznego rozpadu.
Kubrick przygotowywał się do adaptacji powieści Petera Bryanta Red Alert (1958) niczym do
rzeczywistej
wojny.
Zaprenumerował
kilka
wojskowych periodyków i
przeczytał
kilkadziesiąt książek na temat atomowego konfliktu. Wśród tych lektur główną rolę odegrała
kanoniczna publikacja wojskowego analityka RAND Corporation Hermana Kahna On
Thermonuclear War (1960), której autor dowodził, że skonstruowanie „urządzenia zagłady”
(doomsday device, albo też jak w filmie Kubricka doomsday machine) pozwoliłoby na
perfekcyjną realizację polityki odstraszania nuklearnego.
Już na początku zimnej wojny samo posiadanie broni masowego rażenia przez ZSRR i
USA miało stanowić gwarancję tego, że nie zostanie ona użyta. Powszechne było przekonanie,
zgodne z teorią opracowaną przez Johna von Neumanna, matematyka i fizyka
zaangażowanego w projekt „Manhattan”, że uchronić przed eskalacją konfliktu nuklearnego
powinna obu mocarstwa realizacja koncepcji „wzajemnie gwarantowanego zniszczenia”
(Mutual Assured Destruction, w skrócie sarkastyczne: MAD). Nastąpiłoby ono w wypadku
ataku jednego z „graczy” nuklearnego konfliktu, na który adwersarz niechybnie
odpowiedziałby przy użyciu równoważnych środków, dopełniając apokalipsę na obu
hemisferach.
Wkład Kahna był znaczący. Zaproponował on bowiem wyeliminowanie z tego
podwójnego szachowania, zawodnego jego zdaniem, elementu ludzkiego dzięki obecności
wspomnianego „urządzenia zagłady”. Maszyna ta miała włączać się automatycznie w chwili
wykrycia ataku przez systemy defensywne jednej ze stron i natychmiastowo inicjować
sekwencję nuklearnych kontrataków posiadających moc całkowitego zniszczenia życia na
Ziemi. Świadomość obecności takiego sprzętu po obu stronach żelaznej kurtyny powinna,
według Kahna, zupełnie sparaliżować pomysły zrealizowania atomowego ataku z zaskoczenia,
bo musiałby on doczekać się fatalnej w skutkach dla wszystkich kontrreakcji.
W Doktorze Strangelove, czyli jak przestałem się martwić i pokochałem bombę (1964)
Stanley Kubrick wielokrotnie szydzi z takiej koncepcji, wskazując zarówno na ograniczenia
techniki, jak i na ułomności ludzkie, które wymykają się prawidłowościom matematycznej
teorii racjonalnego wyboru. Do czasu rozwinięcia badań nad teorią gier zakładano
dokonywanie przez państwa i jednostki takich wyborów, które miały zapewnić im
maksymalne korzyści i minimalne straty. Rzecz w tym, że nie wszyscy ludzie kalkulują bilans
zysków i strat w sposób racjonalny.
Taką jednostką na pewno nie jest filmowy generał Jack D. Ripper. To obsesjonat
wysyłający bombowce z uzbrojonymi
głowicami nuklearnymi
w imię walki z
wszechobecnymi komunistami, zatruwającymi rzekomo wodę podczas procesu fluoryzacji i
niszczącymi życiodajne płyny amerykańskich obywateli. Trudno także uznać za racjonalny
sposób postępowania partyjnej wierchuszki w ZSRR, która zdążyła wdrożyć krańcowy
program odstraszania oparty na doomsday machine, lecz zarazem wstrzymała się z
poinformowaniem o nim swego zaoceanicznego oponenta (czekano z tym na dobrą
propagandowo rocznicę). Szaleństwo jednostki, lekkomyślność przedstawicieli narodu i
zawodny sprzęt (niedziałające systemy komunikacji na pokładzie bombowca) pokazane w
satyrze Kubricka obracają w niwecz koncept Kahna o doskonałym środku, który mógłby
zapobiec anihilacji rodzaju ludzkiego.
„Szaleni naukowcy”
Jedynym bohaterem przyjmującym obrót spraw z nieukrywaną satysfakcją jest tytułowy
doktor Strangelove. W tej postaci, ściśle współpracującej z „Bland Corporation” („Mdłą
Korporacją”, czyli parodią RAND Co. – niemal wszystkie nazwy własne w filmie są
ironiczne), można bez trudu odnaleźć karykaturalnie wykrzywione rysy wspomnianych
teoretyków. Strangelove to po części Kahn, po części von Neumann, ale też w dużej mierze
Edward Teller, fizyk nazywany „ojcem bomby wodorowej”, podobnie jak Neumann
zaangażowany „od zawsze” w proces opracowywania broni jądrowej w Stanach
Zjednoczonych. Teller doczekał się nawet książkowej biografii Edward Teller: The Real Dr.
Strangelove (2004), w której autor Peter Goodchild przyrównuje go do groteskowego
naukowca.
Zachowanie
bohatera
filmu
Kubricka
ujawnia
jednak
jeszcze
jeden
trop
naprowadzający na rzeczywiste źródło jego postaci. Co jakiś czas zwraca się on bowiem do
amerykańskiego prezydenta słowami: „Mein Führer”. Nie potrafi również kontrolować swej
mechanicznej ręki, którą albo sam się dusi, co jest zjadliwym komentarzem do
autodestrukcyjnego potencjału „myślących maszyn”, albo też automatycznie wypręża w
nazistowskim pozdrowieniu. Możemy podejrzewać, że przed i po zmianie nazwiska na
Strangelove doktor Merkwürdigliebe wiódł żywot podobny do tego, jaki był udziałem
Wernhera von Brauna. Ten niemiecki inżynier w Trzeciej Rzeszy był odpowiedzialny za
konstrukcję uderzających w alianckie miasta pocisków V-2. Po zakończeniu wojny został
natomiast w sekrecie przetransportowany do Stanów Zjednoczonych w ramach operacji
„Paperclip”, by jako nieobciążony zarzutami popełnienia zbrodni wojennych pracować dla
NASA nad programem rozwoju lotów kosmicznych.
Będący kontaminacją wspomnianych naukowców Strangelove jawi się jako
złowieszcza, stale przyczajona w mroku szara eminencja, mająca zapewne większy wpływ na
losy świata niż bezsilny amerykański prezydent. Strangelove – mechaniczna kukła
niepotrafiąca opanować nawet swoich kończyn, w groteskowym teatrze termonuklearnej
wojny sam pociąga za cienkie sznurki, na których zawieszona jest przyszłość kuli ziemskiej.
Eskalacja konfliktu
Z pozoru podobnie wygląda układ sił w niesłusznie zapomnianym dziś filmie Sidneya Lumeta
Czerwona linia (czyli Fail-Safe, 1964). Także tu występuje figura naukowca o
cudzoziemskim nazwisku (profesor Groeteschele), jednak temu diabolicznemu pragmatykowi,
chłodno kalkulującemu możliwe ofiary, przeciwstawiony jest empatyczny, lecz silny
prezydent, zdolny do najwyższego ludzkiego poświęcenia w chwili próby. Oparta na
zaskakująco podobnym do filmu Kubricka scenariuszu, Czerwona linia jest przekonującym
dramatem, w którym napięcie narasta aż do finału, będącego absolutnym majstersztykiem
sztuki montażu. Niestety, w wyniku oskarżeń o plagiat Doktora Strangelove obraz Lumeta
trafił do kin pół roku po entuzjastycznie przyjętym dziele Kubricka i poniósł finansową klęskę.
Publiczność nie zaakceptowała poważnego potraktowania tematu, który został już uprzednio
rozczłonkowany ostrzem satyry.
Zatrząść widownią za pomocą atomowego grzyba udało się jeszcze Brytyjczykom w
zrealizowanej na zamówienie kanału BBC Zabawie w wojnę (1965, P. Watkins). Ten
średniometrażowy utwór tak udanie symulował możliwy przebieg i następstwa uderzenia
bronią masowego rażenia w zwyczajne miasto, że został uhonorowany Oscarem dla
najlepszego filmu dokumentalnego. Wkrótce potem jednak agent 007 rozbroił szalonych
oponentów szantażujących rząd Jej Królewskiej Mości nuklearną głowicą, z typowo
bondowską fantazją zapobiegając III wojnie światowej i przekonując tym samym widzów, że
nie taki atom straszny, bo przecież „Żyje się tylko dwa razy”. Po raz kolejny dokonano więc
dekonstrukcji budzącego grozę tematu.
Rozwijający się intensywnie od pierwszej połowy lat 60. nurt filmów o konflikcie
atomowym szybko dobiegł końca. Po zakończeniu kryzysu kubańskiego i podpisaniu przez
prezydenta Kennedy’ego deklaracji o ograniczeniach prób broni jądrowej, polityczne
zainteresowanie przywódców państwa skupiło się na powstrzymywaniu ekspansji komunizmu
w egzotycznych rejonach świata przy użyciu konwencjonalnych środków militarnych. Z kolei
w filmowym świecie gigantyczny komercyjny sukces satyry Kubricka niejako rozmontował
poważny potencjał pozostałych filmów. Po obśmianiu tematu kinowa widownia nie miała już
specjalnej ochoty na moralizowanie i straszenie globalną apokalipsą. Tym bardziej że dla
młodszych widzów zagłada wydawała się przybierać bardziej realne kształty w postaci
telewizyjnych relacji z konfliktu w Wietnamie. Złowrogą potęgę atomu coraz rzadziej
metaforyzowano nawet pod postaciami filmowych kosmicznych najeźdźców i zmutowanych
potworów. Niekiedy tylko ówczesne dzieła science fiction potrafiły przebić pancerz
eskapizmu i nieco bardziej wnikliwie przedstawić wciąż aktualne problemy, tak jak czyniła to
na przykład seria o „planecie małp” (1968–1973).
Fallout
Taki stan rzeczy utrzymywał się aż do końca lat 70. Wtedy to na odrodzenie nuklearnych
lęków wydawał się wpłynąć kryzys paliwowy i poszukiwanie alternatywnych źródeł energii,
pozwalających na uniezależnienie się od arabskiej ropy naftowej. Przysłużyć miała się temu
renesansowi także agresywna polityka międzynarodowa Ronalda Reagana, którego, jeśli
wierzyć przytaczanej w dokumencie Inside: Dr. Strangelove (2000, D. Naylor) anegdocie,
bardzo rozczarował fakt, że w Białym Domu nie zastał „war roomu”, czyli efektownego
pokoju narad, wykreowanego na potrzeby dzieła Kubricka przez Kena Adama, scenografa
siedmiu filmów o Bondzie.
Chiński syndrom (1979, J. Bridges) oraz Silkwood (1983, M. Nichols) rozliczały się z
zagrożeniem wewnętrznym – ryzykiem związanym z lekceważeniem zasad bezpieczeństwa w
elektrowniach atomowych. Już jednak w Grach wojennych (1983, J. Badham) powrócił
motyw konfliktu termonuklearnego i towarzyszącej mu technofobii. Dla bohatera filmu,
młodego hakera, nieświadome uruchomienie grożącej apokalipsą gry z rządowym
komputerem przekształcało się z zabawy w śmiertelną rozgrywkę. Dla widowni Gry wojenne
stanowiły rozrywkowe memento o tym, jak łatwo (przynajmniej zdaniem twórców filmu) jest
rozpętać III wojnę światową, skoro Machinę Zagłady może uruchomić nastolatek.
Paradokumentalny styl
Zabawy w
wojnę
został
z
kolei
wskrzeszony w
pełnometrażowym Threads (1984, M. Jackson), równie pieczołowicie odtwarzającym
możliwe efekty nuklearnego ataku na angielskie miasto (Sheffield), co film Watkinsa. Z kolei
amerykańskie Nazajutrz (1983, N. Meyer) miało ambicje połączyć kameralny i globalny
wymiar konfliktu, wykorzystując małomiasteczkowych everymenów jako reprezentantów
widowni, a jednocześnie nie stroniąc od widowiskowych scen dokonującej się katastrofy. U
schyłku zimnej wojny nastąpiła jeszcze brzemienna w skutkach awaria w Czarnobylu, ale
podpisane kilka miesięcy później przez Reagana i Gorbaczowa porozumienie o redukcji
arsenału obu mocarstw przyniosło stopniowe ochładzanie zainteresowania tematem przez
filmowców i zwrot w stronę ukazywania ataków terrorystycznych jako zasadniczego
zagrożenia dla demokratycznego świata.
Nuklearna zima
Współcześnie twórcy filmowi niespecjalnie są skłonni przypominać widzom o ciągle realnym
zagrożeniu nuklearną wojną. Nieliczni przebierają ten temat w kostium retro, wracając do
„dekad strachu” w kameralnych inscenizacjach telewizyjnych, jak średnio udany remake
opisywanego filmu Lumeta, dostępny u nas pod idiotycznym tytułem Ocalić Nowy Jork (2000,
S. Frears), lub ewokując dawną atmosferę paranoi do stworzenia widowisk, w których tło
historyczne jest czysto pretekstowe, jak w X-Men: Pierwsza klasa (2011, M. Vaughn). I tylko
wciąż popularne krajobrazy postapokaliptycznych światów przypominają nam, że ludzkość
nadal dysponuje urządzeniami umożliwiającymi jej samounicestwienie. Wiedza ta w obliczu
nuklearnego Armagedonu jednak niewielu z nas się przyda. Może więc lepiej przestać się
martwić i pokochać śmiercionośną bombę, która jeśli wierzyć piosence wieńczącej dzieło
Stanleya Kubricka sprawi przecież, że „wszyscy spotkamy się ponownie pewnego
słonecznego dnia”.