Moja przyjaciółka skolioza
Transkrypt
Moja przyjaciółka skolioza
NASZE ŻYCIE Moja przyjaciółka skolioza Do gabinetu szkolnej pielęgniarki wywołano mnie, pamiętam, z lekcji wuefu. Standardowy bilans trzynastolatka. Kazano mi się rozebrać, stanąć tyłem i pochylić się. Pielęgniarka czarnym mazakiem obrysowała mój kregosłup. Czułam, że linia nie jest prosta. Wpisała coś w moją kartę, powiedziała, że muszę zgłosić się do ortopedy i zadzwoniła do moich rodziców. Chociaż wady postawy wykryto u większości dzieci, moi rodzice potraktowali sprawę poważnie. Parę dni później pojechaliśmy na konsultację lekarską. Dostałam „zestaw ćwiczeń” i usłyszałam, że tak niewielkie skrzywienie powinno się cofnąć dzięki regularnej gimnastyce. Odtąd codziennie sięgałam po kartkę z opisem porannych i wieczornych ćwiczeń. Czułam się dobrze, żyłam aktywnie. Pływałam, jeździłam konno, należałam do szkolnej drużyny unihokeja, startowałam w rozmaitych zawodach sportowych. Nikt nie przeczuwał, że mój lekko skrzywiony kręgosłup może nie dojść do siebie. Po około czterech miesiącach regularnych ćwiczeń, kiedy akurat siedziałam przed telewizorem, usłyszałam słowa mojej mamy: „Popatrz jaka Edyta jest krzywa!”. Na co dzień nikt na spokojnie nie oceniał mojej postawy. Teraz siedziałam nieruchomo na podłodze, tyłem do rodziców, w cieniutkiej koszulce… Oglądali mnie ze wszystkich stron. Nim zasnęłam, słyszałam, jak rozmawiają o mnie w drugim pokoju. Przejęci, zaniepokojeni… Następnego dnia pojechaliśmy do lekarza. Usłyszałam, że zmiany są drastyczne i konieczna będzie operacja. Mijały dni, dni pełne żalu, smutku, niepewności. Rodzice przeszukiwali Internet w nadziei, że uchronią mnie przed metalowym stelażem. Po paru dniach pojechaliśmy do Warszawy, na konsultację w sprawie gorsetu ortopedycznego. To miała być jedyna szansa na uniknięcie operacji. Niestety, lekarz po obejrzeniu zdjęć RTG potwierdził – jedynym ratunkiem jest operacja. Płacz, strach. Mam przecież czternaście lat, kocham sport, całe życie przede mną. Miałam wrażenie, że moje „normalne” życie dobiega końca. Mama nie dawała niczego po sobie poznać, ale wiedziałam, że gdy tylko wychodzę z domu, płacze. I te smutne oczy taty. W końcu położono mnie do szpitala. Przez pierwsze dwa tygodnie lekarze starli się mnie jak najbardziej rozciągnąć. Rehabilitacja polegała na podwieszaniu mnie na specjalnej uprzęży, głową w dół, i podczepianiu do mojej głowy coraz to większych ciężarków. Przez cały ten czas było przy mnie dwóch studentów. Pamiętam, jak śmiejąc się i żartując rozładowywali mój strach i wstyd. Całe to napięcie. W ciągu dwóch tygodni wydłużyłam się o ponad dwa centymetry. Lekarze zdecydowali – już czas. Wieczór przez operacją. Zawołano mnie na ostatnie badanie, rodzice czekali w szpitalnej sali. Spytałam lekarza tylko o jedno – jak duża będzie blizna… Pokazał mi obszar od ło40 echo życia patek po krzyż. Pamiętam jak z krzykiem wybiegłam do rodziców. Jak mogą się na to godzić?! Dlaczego nie zabiorą mnie do domu?! Nie chcę! Mama płakała, tato też… To tata wyszeptał: „Nie mamy wyjścia”. Kiedy zabierano mnie na salę operacyjną, pani anestezjolog uśmiechała się serdecznie, dodając otuchy. Wszystko będzie dobrze. Poproszono mnie o zdjęcie koszulki, trzeba było podłączyć całą niezbędną aparaturę. Spojrzałam w bok i zobaczyłam dwie znajome, przerażone twarze – praktykantów, którzy wcześniej pomagali mnie rozciągnąć. „Proszę Pani – poprosiłam – zdejmę ubranie dopiero jak oni wyjdą, później mnie uśpicie i wtedy niech wejdą”. Pani doktor uśmiechnęła się i wyprosiła chłopców z sali. Operacja trwała sześć godzin. Po przebudzeniu zobaczyłam lekarza, rozmawiającego z moją mamą. „Panie Doktorze, jak poszło?” – zapytałam. Odpowiedź mnie usatysfakcjonowała, po czym dostałam leki przeciwbólowe i poszłam spać. Następne dni pamiętam jak przez mgłę. Mama sypiała na łóżku obok. Najbardziej uciążliwe było ciągłe leżenie na plecach. Mama i pielęgniarki od czasu do czasu przewracały mnie na bok. Każdy dotyk, ruch sprawiał mi ogromny ból. Pionizowano mnie już dzień po operacji – trzy osoby trzymały moje bezwładne niemal ciało. Po czterech dniach, podtrzymywana przez rodziców, przeszłam pokój. Płakałam. Nie z bólu. Dotarło do mnie, że moje życie się zmieni i nic już nie będzie takie jak dawniej. Powrót do domu dodał mi sił. Znajomi zabierali mnie na spacery dookoła bloku. Mimo że każdy krok sprawiał mi ból, mimo kilkunastu przystanków po drodze i niewytłumaczalnego wstydu jaki mnie wypełniał, zaczynałam rozumieć, że to nie koniec, a początek czegoś innego. Po około dwóch miesiącach chodziłam. Sama, normalnie, jak przedtem… Dziś skoliozę nazywam swoją przyjaciółką. W gruncie rzeczy wdzięczna jestem losowi za to co przeszłam. Odkryłam w sobie niesamowite pokłady radości, odkryłam swoje pasje – piszę, rysuję, uwielbiam zwierzęta. O mojej chorobie przypomina mi blizna i nawyki – kucać zamiast się schylać, nie podnosić nic ciężkiego. Jestem samodzielna. Mieszkam sama, pracuję, studiuję, mam dwa kochane psy. Moja przyjaciółka zostanie ze mną na zawsze, ale nie jestem od niej zależna. Tylko niektóre decyzję będę musiała z nią skonsultować – ważne, np. czy powinnam mieć dzieci, i mniej ważne, jak twardość materaca w nowym łóżku. Bez niej nie byłabym tą samą osobą, nie odkryłabym drugiej strony siebie. Wesołej, ale rozważnej, mniej sportowej bardziej intelektualnej. Zaakceptowałam ją i nauczyłam się z nią żyć. E.G.