Jean-Michel Sallmann, Czarownice, oblubienice szatana, przekład
Transkrypt
Jean-Michel Sallmann, Czarownice, oblubienice szatana, przekład
Jean-Michel Sallmann, Czarownice, oblubienice szatana, przekład Mai i Adama Pawłowskich. Wydawnictwo Dolnośląskie, Wrocław 1994 Narzekaliśmy kiedyś, że książki, które ilustracje mieć powinny, albo nie mają ich wcale, albo mało i na fatalnym technicznym poziomie. Teraz nareszcie możemy się cieszyć – ukazuje się coraz więcej pięknie ilustrowanych książek. Ja także się cieszę, ale nie tak bardzo, jak to sobie kiedyś wyobrażałam. Bo pomalutku, ale konsekwentnie ilustracja zaczyna spychać tekst na miejsce podrzędne. Jest ona najwyraźniej dla wydawców ważniejsza. Duch telewizji unosi się nad książkami... Tam obrazek goni obrazek, a między nimi coraz chudszy komentarz wlatuje jednym uchem i zaraz wylatuje drugim. Książka, którą mam przed sobą, nie jest wprawdzie jakimś skrajnym przykładem tej tendencji, ale ją dość dobrze sygnalizuje. Jest wierną kopią książek z popularnej serii Gallimarda, tyle że po polsku. Opowiada o procesach o czary, zwłaszcza tych, co miały miejsce we Francji. Reprodukcji jest w niej bardzo dużo i są znakomite. Nie wiem jak kto – ja większości z nich wcześniej nie widziałam. Tekst jest już mniej znakomity, ogranicza się do wybranych, ekscytujących faktów i unika raczej gruntowniejszych analiz. Trudno mieć o to pretensję, bo przecież cała seria przeznaczona jest do łatwego czytania. Sęk w tym, że to czytanie wcale nie jest łatwe. Tekst, w tak wypieszczonej wizualnie książce, został również poddany intensywnej obróbce graficznej. Łamany raz w szpaltach szerokich, raz wąskich, wcinany i przypasowywany do kształtu obrazków, prezentuje się ładnie, ale jest męczący w lekturze i trudno na nim skupić uwagę. Ponadto redaktorzy usiłują go jeszcze uatrakcyjnić tytułami, nadtytułami, podtytułami i śródtytułami, do czego mają pod dostatkiem czcionek rozmaitego kształtu i rozmiaru. I podejrzewam, sami te tytuły wymyślają. Już wstępne zdanie książki (nadtytuł pierwszego rozdziału) może zniechęcić do dalszej lektury. Brzmi następująco: „Czary nie są wierzeniem, którego źródło i początek giną w pomroce dziejów, ani przesądem, lecz pewnym wyobrażeniem świata rzeczy- wistego i niewidzialnych sił, które go ożywiają”… Kuriozalne zdanie. Drugi jego człon wcale nie musi przeczyć pierwszemu, a więc słówko „lecz” nie ma tu logicznego zastosowania. Jeśli chodzi o przesąd (którym rzekomo wiara w czary nie jest), to przecież jest on właśnie jednym ze sposobów wyobrażania sobie świata rzeczywistego i niewidzialnych sił, które go ożywiają. Wreszcie – o czym wie każdy historyk, a już tym bardziej antropolog – wiara w czary jest stara jak ludzkość i jej początki naprawdę giną w pomroce dziejów. Ponieważ autor w swoim tekście zasadniczym ani słowem do tego bałamuctwa nie nawiązuje, można przypuszczać, że wylęgło się nie w jego głowie. Ciekawe, jak zareagował. Mam nadzieję, że do honorarium wliczono wizytę u kardiologa.