Wieś, w której żyję

Transkrypt

Wieś, w której żyję
Wieś, w której żyję
godło: RAJ
Na swojej wsi mieszkałem do piętnastego roku życia, kiedy to w 1994 roku zacząłem uczyć się w
elitarnym liceum w odległym o 25 km Lublinie i przeniosłem się najpierw na stancję, a potem do
wynajętego z bratem mieszkania. Na każdy weekend wracałem do domu, dlatego przemiany, jakie
zachodziły na mojej rodzinnej wsi, mogłem obserwować z perspektywy życia w większym mieście.
Może dlatego moja mała ojczyzna nigdy nie znudziła mi się, zawsze uchodząc w mojej
świadomości jako arkadia, mityczna kraina kojarząca się z dzieciństwem i zdrowym wysiłkiem
fizycznym podczas pomocy w pracach gospodarskich.
W pierwszej połowie lat 90. Lublin nie posiadał jeszcze supermarketów, ale i tak stanowił
duży kontrast dla mojej typowo rolniczej wioski o wdzięcznej nazwie Kolonia Chmielnik. W
nazwie tej kilkadziesiąt lat później zmieniła się kolejność wyrazów wskutek przemian przepisów
administracyjnych – Kolonia chmielnik stała się Chmielnikiem Kolonią (ale zmiana ta i tak nie
przeniknęła do świadomości mieszkańców). Moja wieś, choć pracowita i gospodarna dzięki
mieszance mieszkańców, którzy zaczęli się tu osiedlać przed II Wojną światową, nie jest jakoś
szczególnie urokliwie położona. W pobliżu jest tylko niewielki lasek i płynie rzeczka, ale teren jest
równinny. Dopiero kilkanaście km stąd rozciągają się nałęczowskie wąwozy lessowe czy wzgórza
malowniczej wioski Łubki, a do Kazimierza Dolnego i jego pięknych okolic można w dwie godziny
dojechać rowerem. Kolonia Chmielnik leży niedaleko wsi Chmielnik, zupełnie innej, starej,
osadzonej nad rzeką, cieszącej się gorszą sławą.
Jeszcze w latach 90. większość Kolonii Chmielnik (rozdwojonej na dwie szosy odległe od
siebie o kilometr, z których jedna wiedzie przez tzw. Kolonię Polską, a druga przez Kolonię
Amerykańską) utrzymywała się z pracy na roli, w usługach pracowali tylko nieliczni. Teraz, a piszę
to w 2015 roku, tylko kilka domów na Kolonii Polskiej utrzymuje się wyłącznie z rolnictwa.
Większość dorabia sobie to tu, to tam. Odkąd rok temu wyremontowano drogę łączącą Bełżyce (6
km od mojej wsi) z Lublinem, droga do miasta wojewódzkiego zajmuje pół godziny samochodem. I
rzeczywiście samochód własny to najlepszy środek lokomocji, bo najbliższe busy można spotkać
dopiero w Bełżycach, a autobusy prawie nie kursują. Cóż, nie raz jako dziecko i uczeń bełżyckiej
podstawówki pokonywałem te 6 km piechotą. Zajmowało to godzinę raźnego marszu. Rowerem
zabiera to kwadrans, a kiedy już jest się w Bełżycach, nietrudno o bus jadący z Opola Lubelskiego
(słynącego z gigantycznych targów, na których swego czasu można było kupić po prostu wszystko)
do Lublina.
1
Kiedy w latach 90. w poniedziałek rano dojeżdżałem ze wsi do swojego liceum na ulicy
Ogrodowej w Lublinie, wiozłem (jako tzw. słoik, tyle że nie warszawski, jak to teraz w modzie, ale
lubelski) cały plecak jajek, pierogów, prania i słoików właśnie, co mi musiało wystarczyć aż do
piątku. Pamiętam jak kiedyś demonstracyjnie na przerwie lekcyjnej wypiłem surowe jajko (których
kilka miałem w plecaku), wprawiając w osłupienie miastowych kolegów i koleżanki. Taka kozacka
fantazja. Ale dzięki temu, że dni powszednie spędzałem w ścisłym centrum miasta, na bocznej
Chopina, tym bardziej podobały mi się weekendowe powroty do natury, a to przecież przyroda, a
nie kamienice i bloki, była dla mnie widokiem naturalnym.
Nie tylko w mojej rodzinie, ale też w niemal całej wsi obowiązywał - że tak powiem - etos
gospodarza. Praca na roli była bardzo ważna i musiała być wykonywana rzetelnie i bez
oszczędzania się. Mój dziadek po mieczu (umarł w 1989 r.) mawiał, że dopóki się przy robocie nie
spoci to znaczy, że praca mu nie idzie. Bo musiała mieć swoje tempo, na tyle szybkie, żeby
ubywała, ale też niezbyt prędkie, żeby pracującym starczyło sił na cały dzień, a przynajmniej do
najbliższej przerwy. A przerwy w pracy są bardzo ważne. Pozwalają z perspektywy spojrzeć na to,
co się aktualnie robi, i podczas wytchnienia można wpaść na jakiś pomysł, który ułatwi lub
przyśpieszy robotę. No i można złapać oddech, napić się czegoś i zjeść kanapkę (najlepiej z
boczkiem, który daje krzepę). Oczywiście wszystko zależy od wykonywanej pracy, bo podczas
robienia oprysków nie wolno jeść ani pić, ale choćby praca przy wyrzucaniu gnoju wymaga dużo
picia i przerw, jako typowo fizyczna i jedna z najcięższych na wsi.
Wracając do etosu gospodarza, polegał on m.in. na tym, że właściciel gospodarstwa, czyli
gospodarz, dbał pieczołowicie o wszystko i nie pozwalał na żadne marnotrawstwo. Raczej nie
upijał się, nie wydawał pieniędzy na zbytki, pracował dużo i ciężko, a odpoczywał jedynie w święta
kościelne (moja wieś jest typowo katolicka, choć kilkaset lat temu na tych terenach były zbory
ariańskie). Słyszałem nawet opowieść o gospodarzu z niedalekiej wioski, który miał kilkoro dzieci,
ale został wdowcem i pojął za żonę pannę, z którą też miał kilkoro dzieci (dawniej wielość dzieci
nie była niczym niezwykłym). Taki ponowny ożenek nie był wcale rzadko spotykany (młodych
wdów i wdowców było o wiele więcej niż obecnie), natomiast zaskakujące z obecnego punktu
widzenia jest to, że ta druga żona gotowała mężowi o wiele lepiej niż swoim i jego dzieciom,
ponieważ był on żywicielem rodziny i od jego pracy zależało utrzymanie wszystkich, więc musiał
dobrze zjeść żeby mieć siły do pracy. Jeśli brakowało mięsa, to mąż je dostawał, a żona i dzieci
musiały się obyć bez tego przysmaku. Wiązało się z tym też zupełnie inne niż obecnie podejście do
dzieci - których teraz jest mało, a kiedyś było bardzo wiele. Otóż czym osoba była starsza, tym
należał jej się większy szacunek (dziś jest odwrotnie). Dzieci, choć oczywiście lubiane, nie były
rozpieszczane. Przez całe dzieciństwo miały tylko kilka prymitywnych zabawek i to często
2
skonstruowanych przez siebie za pomocą sznurka i kilku zbędnych drewienek. Za to wiejskie
zabawy wyglądały inaczej niż teraz. Nie było przedszkoli, dzieci bawiły się w grupach same ze
sobą i wybywały z domów często na całe dnie. Dzieciństwo było czasem życia grupowego i nawet
ja wspominam liczne gry w kwadraty na szosie (na której rzadko jeździły samochody czy traktory,
bo i natężenie ruchu było zupełnie inne niż teraz) czy inne zabawy, choć też lubiłem czytać książki ale gdy tylko była pogoda, nigdy nie siedziało się w domu i zawsze priorytetem były psoty ze
starszymi lub młodszymi dziećmi sąsiadów. To też znacząca różnica, że obecnie w przedszkolach i
szkołach dzieci mają do czynienia z równolatkami, a kiedyś konfrontowały się z młodszymi i
słabszymi, którymi często musiały się opiekować, albo ze starszymi dziećmi, od których mogły się
wiele nauczyć (dobrego i złego).
Jako dziecko dużo pracowałem na roli. Zrywałem owoce, jeździłem traktorem,
wykonywałem przeróżne prace po szkole i w soboty. Rozpowszechniony obecnie pogląd, że
dziecko powinno się bawić i uczyć, ale nie pracować, kiedyś nie był znany. Jeszcze w latach 80. i
90., kiedy to dorastałem, dziecko musiało solidnie wykonywać lekkie prace i bynajmniej nie dla
zabawy, ale miało konkretne, poważne zadania do wykonania. Musiały one być zrobione porządnie
i na czas, a znużenie czy zmęczenie dziecka były często ignorowane przez rodziców, co - trzeba
przyznać - kształtowało charakter zupełnie inaczej niż obecna polityka nadskakiwania dzieciom (bo
jest ich tak mało).
W ciągu ostatniego ćwierćwiecza życie znacząco zmieniło się wskutek mediów takich jak
telewizja, internet oraz telefon. Jeszcze 25 lat temu u mnie na wsi były tylko 2 telefony. Jeżeli ktoś
chciał zadzwonić, musiał odwiedzić tego, kto miał telefon i krótko (i w jego obecności) powiedzieć
do słuchawki, o co mu chodzi. Często dzwoniło się do tych, którzy mieli telefon i oni szli do
sąsiadów nie posiadających telefonu i przekazywali wiadomość. A ponieważ dostęp de telefonu był
aż tak utrudniony, większość spraw trzeba było załatwić bezpośrednio, osobiście jadąc do urzędu i
spotykając się z ludźmi twarzą w twarz. Obecnie wiele spraw można załatwić (albo przekazać
plotek) nie tylko nie widząc drugiego człowieka, ale nawet nie słysząc go, kiedy wysyła i dostaje
się SMS-y lub wiadomości na Facebooku, dlatego kontakt z sąsiadem na wsi i w ogole z innymi
ludźmi - ten bezpośredni - został mocno ograniczony.
Media rozrywkowe, czyli głównie telewizja, ale także internet, sprawiły, że wolimy siedzieć
w domu wpatrzeni w ekran niż stać pod remizą albo na przystankach. Nawet religijność ludowa,
która znajdowała swój wyraz np. w śpiewaniu majówek przy wiejskich kapliczkach, obecnie
przygasa, bo młode pokolenie wybiera wygodny portal społecznościowy zamiast gromadzenia się
pod krzyżami czy w kościołach. Trzeba przyznać, że religijność w dawniejszych czasach pełniła też
funkcję rozrywkową, be ludzie nie tylko modlili się, gromadząc się na nabożeństwach, ale mogli też
3
po mszy pogadać ze znajomymi czy nawet podrywać dziewczyny. Teraz taką funkcję rozrywkowospołecznościową pełnią - jak sana nazwa wskazuje - portale społecznościowe, czyli obecnie
Facebook, bo Nasza Klasa (NK) w zasadzie przeminęła, a Twitter w Polsce póki co nie przyjął się.
Niewykluczone, że i Facebook w końcu się przeje i zastąpi go coś jeszcze bardziej zmyślnego, ale
przy obecnej powszechności komputerów, tabletów i smartfonów nie wydaje się możliwy powrót
do bezpośredniego załatwiania spraw i zdobywania informacji. Jeżeli nie będzie żadnej wojny i
technologicznego uwstecznienia, nie na odwrotu od Internetu, a więc nie wróci niegdysiejszy
kontakt między ludźmi twarzą w twarz. Jeszcze na początku tego wieku, kiedy to telefony
komórkowe nie były jeszcze powszechne, odwiedzanie w domu znajomych (i obcych) bez
uprzedzenia było czymś normalnym. Teraz, bez telefonicznej czy SMS-owej zapowiedzi, wizyta
byłaby źle odebrana jako nachodzenie czy pojawianie się nie w porę.
Jeszcze w połowie XX wieku po wsiach krążyli dziadowie, którzy za opowiadanie wieści ze
świata i bliższych okolic otrzymywali coś do zjedzenia i miejsce w oborze do przespania się.
Gazety już były oraz radio, ale i tak większość lokalnych wiadomości zdobywano plotkując ze
znajomymi na jarmarku. Teraz targ w Bełżycach, na którym odkąd pamiętam można było kupić
prosięta albo sprzedać zboże handlarzowi (i jednocześnie dowiedzieć się ciekawostek z okolicy),
został zamknięty z powodu niespełniania wymogów sanitarnych Unii Europejskiej. Ludzie tkwią
zamknięci w swoich domach, a jeśli coś się sprzedaje lub kupuje to zazwyczaj poprzez ogłoszenia
internetowe lub w gazecie ogłoszeń "Anonse". Tak więc dominuje kontakt telefoniczny i dopiero
wymiana towaru sprawia, że ludzie bezpośrednio kontaktują się ze sobą - o ile nie zostaje on
przesłany kurierem.
Zakupy przez Internet znacząco zmieniły interakcje między sprzedającymi a kupującymi.
Dotyczy te wszystkich, nie tylko mieszkańców wsi, ale ich dotyka w sposób szczególny.
Decydujący jest tu rachunek ekonomiczny. Jeżeli wyprawa de Lublina własnym samochodem to
koszt rzędu 15-20 zł plus opłata parkingowa, a przesyłka pocztowa lub kurierska to koszt rzędu 515 zł to wybór jest prosty. Zwłaszcza, że w Internecie (np. na popularnym Allegro) znajdziemy
produkty, które bardzo ciężko znaleźć w realnym sklepie. Dochodzi jeszcze wielka oszczędność
czasu, bo wyprawa z mojej wsi do Lublina czyli najbliższego dużego miasta (30 km do centrum)
zajmuje co najmniej kilka godzin, a zamówienie i opłacenie produktu na Allegro trwa tylko kilka
minut.
Dlatego jeśli potrzebuje się czegoś konkretnego i nie jest to usługa wymagająca fizycznej
obecności (jak fryzjer, lekarz, wydarzenie kulturalne czy rozrywkowe), prostym wyborem jest
internet. Nie oznacza to jednak, że mieszkańcy wsi nie robią już zakupów w mieście. Robią, ale
wtedy często celem nie jest konkretny produkt, ale sama czynność robienia zakupów. Istotne jest
4
przebywanie między ludźmi, oglądanie, spacerowanie po galeriach (tak ostatnio modne w Polsce w
niedziele i święta). W zakupach chodzi o przyjemność niemal zmysłową, a nie o to, iż na gwałt
potrzebuje się swetra lub spodni. Kupuje się niejako przy okazji, dla przyjemności, ale nie dlatego,
że się musi. Wiele zależy tu od zasobności portfela, więc niektórzy raczej oglądają, inni coś jednak
kupują, a wielu zadowoli się spacerowaniem, kawą w galeryjnej kafejce i jakimś drobiazgiem.
Wyprawa do galerii staje się rozrywką i świętem, a jeśli naprawdę czegoś potrzebujemy, np. części
do traktora albo wymienić akumulator w telefonie - to wtedy i tak wybierzemy sklep internetowy, w
którym wszystko łatwiej i szybciej można znaleźć, albo najbliższą składnicę części.
Wszystko to sprawiło, że rozluźniły się więzi międzyludzkie. Nie mamy już stałego
kontaktu z jednym sprzedawcą w wiejskim sklepie czy też w w pobliskim gminnym miasteczku.
Ekspedienci w galerii widzą nas (a my ich) po raz pierwszy i najczęściej ostatni. Poza tym są
zatrudnieni, nie pracują u siebie, więc zupełnie inaczej podchodzą do obsługi klienta i dbania o
jakość towaru niż tzw. prywaciarz, któremu zależy na tym, żeby klient wrócił do niego. W
popularnych Biedronkach kontakt z kasjerkami jest zerowy - nie mają one czasu rozmawiać z
klientami. Dlatego kupowanie stało się zdepersonalizowane czy też zdehumanizowane. Można
spodziewać się, że wkrótce kasjerki i kasjerzy zostaną zastąpione przez jakąś aparaturę. Dlatego
mieszkaniec wsi w sklepach ma niewielką styczność z człowiekiem - co jest drastyczną zmianą, bo
jeszcze do niedawna, robiąc zakupy w mojej wsi lub pobliskich Bełżycach, choćby z widzenia
znało się sprzedawców. Dlatego typowy rolnik (a takich jest coraz mniej przy postępującej
kumulacji areału w coraz większych gospodarstwach) jest coraz bardziej pozbawiony kontaktu,
choćby przypadkowego, z ludźmi. Jego towarzyszem jest traktor i inne maszyny, a kurier, który
dowozi środki do produkcji rolnej, zwykle nie ma czasu na plotkowanie - choćby o pogodzie,
cenach czy polityce.
W ciągu ostatnich dwudziestu pięciu lat znacząco zmieniły się relacje damsko-męskie. Dużo
młodych mężczyzn i jeszcze więcej młodych kobiet decyduje się na studia w większym mieście.
Przyjeżdżają co prawda na niektóre weekendy do rodziców, ale większość czasu spędzają w dużych
ośrodkach uniwersyteckich, nasiąkając atmosferą i wygodami dużego miasta i często nie chcąc już
wracać w rodzinne strony. Najczęściej wybierane kierunki po studiach to zagranica lub Warszawa.
Dlatego na wsiach ciężko spotkać dziewczynę w wieku pomaturalnym. I podczas gdy w dużym
mieście przeważają młode, wykształcone kobiety (a brakuje mężczyzn), na wsiach jest ich o wiele
mniej niż młodych mężczyzn.
Miejsc na tzw. podryw też już na wsi jest coraz mniej. Jeszcze kilkanaście lat temu na
wsiach było sporo niedużych lokali dyskotekowych, które ożywały w sobotę wieczorem (podczas
gdy w mieście liczy się piątkowy wieczór, na wsiach czasem rozrywki była sobota, ale i to się już
5
zmienia). Również straż w remizach organizowała potańcówki. Teraz wymogi unijne są takie, że
każde większe zgromadzenie ludzi musi mieć zapewnione profesjonalną ochronę - co w przypadku
amatorskiej "zabawy" w remizie strażackiej jest trudne do zorganizowania i nieopłacalne. W
efekcie, chcąc iść na dyskotekę, trzeba wybrać się do najbliższego dużego miasta albo jechać
kilkadziesiąt kilometrów na jakąś wielką imprezę. Związane są z tym spore koszty benzyny i taka
zabawa zatraca charakter lokalny, a większość osób to obce twarze i trudno kontynuować
znajomość z dziewczyną, która mieszka 40 km od chłopaka (80 km w obie strony prawie
uniemożliwia spotykanie się).
Symptomatyczne jest powstanie programu telewizyjnego "Rolnik szuka żony". Znalezienie
partnerki przez typowego mieszkańca wsi stało się trudniejsze niż kiedykolwiek, nie tylko dlatego,
że na wsi jest dużo chłopaków, a mało dziewczyn. Niestety zawód rolnika kojarzony jest przez
dziewczyny z niskim prestiżem. Tradycyjnie największym matrymonialnym wzięciem cieszy się
lekarz (który faktycznie ostatnio w Polsce bardzo dobrze zarabia), a rolnik kojarzy się z brudem,
trudem, pracą nie z ludźmi, ale maszynami, roślinami czy zwierzętami. To zniechęca dziewczyny,
nawet jeśli wielu rolników ma bardzo wysokie zarobki - kobiety lubią i umieją rozmawiać o
relacjach międzyludzkich, ale trudno im przychodzi zainteresowanie się zepsutym łożyskiem w
kombajnie czy chorobą grzybobójczą w zbożu. Przede wszystkim jednak średnie zarobki na wsi są
ciągle poniżej średniej krajowej, a nie należy ukrywać, że wysokość pensji też jest istotna przy
wyborze życiowego partnera.
Pewnym wyjściem z sytuacji okazał się internet, co nie znaczy, że szukanie partnerki czy
partnera przez to stało się łatwiejsze. Raczej można zauważyć odwrotny efekt - otóż wygasły
kontakty bezpośrednie, obcy sobie ludzie już coraz rzadziej poznają się spontanicznie "na ulicy".
Podczas gdy kiedyś podrywanie, zaczepianie nieznajomych było czymś oczywistym (jako że nie
było innej formy poznawania się, nie licząc może swatek i biur matrymonialnych), obecnie ludzie
są zamknięci w sobie i w wirtualnym świecie swojego smartfona. Jak można odezwać się do osoby,
która stoi czy siedzi niedaleko, skoro ciągle jest ona zajęta wpisywaniem czegoś do swojego
telefonu?
Ekonomicznie wieś nie rozwija się tak szybko jak miasta, zwłaszcza ta większe, jak na
przykład pobliski Lublin. Estetyka otoczenia oczywiście wzrosła, teraz prawie wszędzie ścina się
trawniki kosiarkami i rowy wykaszarkami, czego jeszcze nie było 25 lat temu. Posesje są zadbane,
odmalowane, ale liczba nowych domów nie zwiększa się z taką szybkością jak na obrzeżach
Lublina. Na mojej wsi zbudowano tylko jeden nowy dom. Pół godziny samochodem od centrum
miasta wojewódzkiego nie zachęca do osiedlania się tu. Poza tym 5-kilometrowa droga do Bełżyc
rozsypuje się i jest pełna dziur, co nie pozwala komfortowo i szybko się przemieszczać, a
6
zawieszenie samochodów szybko się psuje. Niestety jest to zasadą na Lubelszczyźnie, że podczas
gdy główne drogi są zadbane, te boczne są często w opłakanym stanie (choć w Kolonii Chmielnik
pojawiły się ostatnio dwie „schetynówki”).
Obejścia na wsi są zwykle zadbane i obsadzone klombami i wiszącymi kwiatami, w wielu
gospodarstwach jest porządek, ale podczas gdy na tzw. Drugiej Kolonii niektóre podjazdy są już
wyłożone kostką brukową, na mojej wsi nikt się na to jeszcze nie zdobył (choć są już chodniki z
kostki). Wszystko to pokazuje, że choć wieś ta należy do zamożniejszych i ładniejszych w okolicy,
nie ma tu wielkiego bogactwa. Mimo to mieszkańcy zmodernizowali remizę strażacką, w której
zrobiono kuchnię i toalety, dzięki czemu organizuje się tu Sylwestry czy Andrzejki i działa Koło
Kobiet Aktywnych i oczywiście Ochotnicza Straż Pożarna (której współzałożycielem był mój
dziadek, który z żoną osiedlił się tu jeszcze przed Wojną).
Tzw. prawdziwych gospodarzy, tj, osób żyjących tylko z rolnictwa, na wsi jest już niewielu.
Nie wszyscy z nich otrzymali dofinansowania unijne na nowe maszyny. Ale kumulacja dzierżaw w
coraz mniejszej liczbie gospodarskich rąk jest faktem. Maszyny są teraz coraz bardziej wydajne i póki są nowe - pozwalają lżej i szybciej pracować na coraz większym areale. Ale tu u mnie na wsi
nie ma rolników, których stać by było na zakup nowego kombajnu do zboża (wydatek rzędu pół
miliona zł). Żniwuje się z reguły Bizonami sprzed dwudziestu-trzydziestu lat lub używanymi
kombajnami innych marek. Traktory też mają zwykle po ćwierć wieku, ale pojawiają się też
zupełnie nowe maszyny, co wiąże się zaraz albo z przyprawiającymi o siwienie kredytami, albo
pozbawieniem się na kilka lat zysków z produkcji rolnej, dlatego ci rolnicy, którzy mają nowe
traktory, jeżdżą stareńkimi samochodami.
Jeśli chodzi o maszyny to życie rolnika odbiega od folklorystycznej wizji wsi,
charakterystycznej dla skansenu. Obecnie prawie nie pracuje się grupowo (tak jak 50 lat temu przy
żniwach czy wykopkach). Rolnik pracuje sam lub we dwóch. Jego towarzyszem jest hałaśliwa
maszyna, najczyściej traktor z opryskiwaczem lub kombajn. Nie słyszy skowronków tylko warkot
silnika. Ponieważ maszyny, za pomocą których pracuje, są stare, bardzo często musi na własną rękę
wykonywać naprawy i remonty. W polu jest sam (towarzyszy mu tylko telefon) i często przez pół
dnia może nie zobaczyć nawet z daleka żadnego człowieka.
Rolnictwo zdehumanizowało się w ostatnim czasie. To już nie człowiek pracuje z roślinami
lub zwierzętami, ale maszyna, którą człowiek zawiaduje. Jeszcze tylko niektóre owoce zrywa się w
mojej okolicy ręcznie, co - o ile robi się to w kilka osób - sprzyja rozmowom. Poza tym pracuje się
najczęściej samodzielnie, a nawet jeśli w kabinie jest się we dwóch lub we dwoje, hałas jest tak
duży, że po jakimś czasie odechciewa się wszelkich konwersacji. Teraz największym przyjacielem
rolnika jest porządna maszyna, czyli wydajna i taka, która jak najrzadziej się psuje. Niestety,
7
rolnictwo średnioobszarowe nie jest na tyle wydolne ekonomicznie, by rolnika stać było na zakup
nowych, a więc przez jakiś czas bezawaryjnych maszyn. W moim gospodarstwie siewnik ma już
ponad 50 lat, a traktory po 30. Kupno nowego sprzętu wiązałoby się z kredytem, który ciężko
byłoby spłacać, dlatego reperuje się i regeneruje stary sprzęt zamiast kupować nowy. Przez to praca
na roli nie jest tak wydajna jak pozwoliłaby na to współczesna technika, ale w rolnictwie, tak jak w
każdym innym zawodzie, rządzi opłacalność. Niestety, obecnie wielu rolników zadłużyło się w
bankach, przez co mają co prawda nowe ciągniki i maszyny, ale brak im pieniędzy na zwyczajne
wydatki. Dofinansowanie z Unii (które nie każdy mógł dostać i m.in. stąd niechęć części rolników
do UE) niewiele pomogło, bo obok nowego, ale często niepotrzebnego traktora (o za dużej mocy
jak na posiadany areał pola) pozostały trudne do spłacenia kredyty.
Nowe i porządne, bardzo wydajne maszyny sprawiły, że jeden rolnik może "obrobić" bardzo
duży obszar. Ponieważ jednak areał ziemi uprawnej w Polsce jest ciągle mniej więcej taki sam, tym
samym maleje liczba rolników. O ile więc jeszcze kilkadziesiąt lat temu rolnik był zawodem
popularnym, obecnie coraz trudniej - także na wsi - znaleźć „typowego” rolnika. Ludzie chętnie
mieszkają na wsi, zwłaszcza niedaleko większych miast, bo działki są tańsze i za cenę mieszkania
w bloku można mieć domek z ogródkiem. Dlatego obecnie statystyczny mieszkaniec wsi raczej nie
jest rolnikiem. Jakość dróg powoli staje się coraz lepsza, a samochody palą coraz mniej, dlatego
opłaca się dojeżdżać do pracy kilkadziesiąt kilometrów i więcej - dystans trzydziestu kilometrów
dzielących mnie od centrum Lublina pokonuję w pół godziny, podczas gdy mieszkaniec Warszawy
potrzebuje często półtorej, by przejechać z jednej strony miasta na drugą. Dlatego uprawą ziemi i
hodowlą zwierząt zajmuje się u mnie na wsi mniejszość mieszkańców, co sprawia, że wieś nabiera
charakteru raczej przedmieść, tyle że oddalonych znacznie od miasta.
Przez ostatnie 25 lat na pewno zmieniła się kwestia wyżywienia. Ludzie mimo wszystko
zrobili się bogatsi i więcej mogą kupić w sklepach (w których na początku lat 90. nie było za
wiele). Pojawiły się supermarkety, najpierw spożywcze, potem przemysłowe. W mojej okolicy
najpierw był L. Eclerc na Zana w Lublinie. Dużo później zaczęły wyrastać Biedronki i Lidle.
Łatwiej było kupić makaron do gotowania do rosołu, dlatego nastał taki dzień, kiedy to moja mama
przestała robić kluski domowe. Nadszedł też taki dzień, kiedy to mniej wygodnie było przynosić
mleko w bańce lub butelce od sąsiadek i na stole zaczęło się pojawiać mleko w kartonach. Było to
sporą różnicą wobec lat 80., kiedy to mieliśmy jedną krowę na swoje potrzeby, było świeże mleko
prosto od krowy i samodzielnie robione sery i masło (które sami robiliśmy). Pamiętam jeszcze, że
jako nieco większe dziecko potrząsałem mlekiem w słoiku żeby zrobić masło – które z chlebem
smakowało wybornie, zupełnie inaczej niż to, które obecnie można kupić w supermarkecie.
Jeszcze w liceum moja tygodniówka, dzięki której musiałem wyżyć na stancji w Lublinie,
8
była tak niska, że nigdy nie stać mnie było na kupienie sobie dużego jogurtu - zawsze był to kefir, a
kiedy chciałem „zaszaleć”, maślanka. Natomiast kiedy nastał wiek XXI, zakup dużego bananowego
czy wanilinowego jogurtu nie był niczym specjalnie luksusowym. Natomiast zniknęły budki z
przesmacznymi hamburgerami, które stały obok poczty na Krakowskim Przedmieściu. Na ich
miejscu zbudowano McDonald'sa, w którym zresztą - w ramach sprzeciwu wobec zachodniego
imperializmu - nigdy moja noga nie stanęła.
Obecnie nawet zabicie świni u siebie, przez siebie wyhodowanej, jest nielegalne, jak za
okupacji niemieckiej, choć - póki co - nie ma jeszcze za to kary śmierci. Pytanie, czy można jaszcze
zaciąć koguta i co na to przepisy Unii i Zieloni...? Teraz zwykle kupuje się kurczaki lub ćwiartki
drobiowe w sklepie. Kiedyś hodowało się te ptaki na własne potrzeby i trzeba przyznać, że smak
koguta, który chodzi sobie luźno między kurami, nie ma porównania z takim sztucznie
wyhodowanym w fermowej klatce. Jajka, póki co, ciągle mamy swoje własne, ale rachunek
ekonomiczny pokazuje, że o wsi bardziej opłacałoby się kupić jajka w Biedronce, no i nie byłoby to
pracochłonne.
Na pewno gospodynie mają teraz łatwiej, bo coraz więcej gotowych potraw kupuje się w
sklepach (która młoda kobieta lepi teraz pierogi?), ale trzeba przyznać, że przez to kuchnia domowa
utraciła indywidualny, niepowtarzalny smak, który jeszcze do niedawna zależał od umiejętności i
gustu konkretnej pani domu. Zakup gotowego ciasta jest wygodny, zresztą nie ma już czasu na
długie gotowanie, skoro coraz więcej kobiet pracuje i do swojej pracy musi dojechać.
Można powiedzieć, że na wsi widać wszystkie te same zmiany, co w dużych miastach, tylko
że tutaj te zmiany następują wolniej, z opóźnieniem. Laicyzacja społeczeństwa wiejskiego nie
następuje tak szybko, ale następuje. Życie religijne, szczególnie takie bardziej „zewnętrzne”,
pokazowe, jest wciąż bardzo ważne na wsi. Kapliczki przydrożne są nadal zadbane i nadal stoją pod
nimi (głównie) panie i śpiewają majówki. W mojej okolicy kościoły i kaplice są ciągle pełne, ale
coraz wyraźnej słychać krytykę księży, którzy nie zachowują celibatu, i o ile kiedyś nie mówiono o
tym głośno i odważnie, teraz taka krytyka nie jest ukrywana, a ksiądz, proboszcz i biskup nie są już
tak przesadnie poważani jak kiedyś.
Summa summarum, oblicze wsi zmienia się wraz z przemianą całej cywilizacji. O cenach
pszenicy decydują giełdy w Nowym Jorku i na Dalekim Wschodzie. Trudno już powiedzieć „niech
na całym świecie wojna, byle polska wieś spokojna”. Teraz, w czasie globalizacji i Unii
Europejskiej, polska wieś jest zależna od przemian całego świata, nie tylko tych politycznych i
finansowych, ale także obyczajowych i kulturowych. Młodzi z mojej wsi mieszkają na Wyspach
Brytyjskich i biorą ślub z młodymi ludźmi z egzotycznych stron świata, takich jak choćby
9
Azerbejdżan. Nie wspominając już o tym, że wspólne życie bez ślubu na wsi też już nie jest czymś,
co się krytykuje. Niewielu mieszkańców wsi to rolnicy, a samo rolnictwo obecnie więcej ma
wspólnego z technologiami podboju kosmosu, niż z tym, co okazyjnie możemy zobaczyć w
skansenie. Mimo to polska wieś jest coraz piękniejsza, a życie na niej jest coraz bardziej wygodne.
A o ile kilkadziesiąt lat temu mieszkańcy wsi emigrowali do dużych miast, obecnie widać trend
odwrotny.
10

Podobne dokumenty