Autor: Drzewiec Krótkie wspomnienie z Gromina. Będę pisał o
Transkrypt
Autor: Drzewiec Krótkie wspomnienie z Gromina. Będę pisał o
Autor: Drzewiec Krótkie wspomnienie z Gromina. Będę pisał o swojej wsi, chociaż nie mieszkałem w niej od urodzenia, a i teraz odwiedzam ją niezbyt często, chociaż regularnie. Myślę jednak, że mogę i powinienem to zrobić – czasami pewien dystans pozwala pewne rzeczy docenić i zrozumieć. Kiedy przeprowadziłem się do Gromina, skąd pochodzi moja matka miałem może cztery lata, była to druga połowa lat 80., schyłek PRL-u. Kiedy wyjechałem na studia do Warszawy mieliśmy już nowy ustrój, nowy wiek i stało się to w przededniu wejścia do Unii. Te piętnaście lat to był bardzo ciekawy czas, czas dzieciństwa i młodości, ciekawy dla mojej rodziny, sąsiadów, czy społeczności, której przecież byłem częścią przez niemal połowę swojego życia. Byłem zbyt mały, żeby rozumieć wielkie wydarzenia polityczne, wszystko obserwowałem siedząc na kolanach swojej babci, albo jej siostry, która pomagała się mną zajmować. ale trudno było nie zauważyć momentu zmiany ustroju. Zbyt mało widziałem, wiedziałem i niewiele pamiętam z końcówki PRL-u oprócz wizyty u sołtysa, który odliczał matce jakieś kartki, to chyba były kartki na mięso. A potem wszystko zaczęło dziać się szybko, ponad głową małego dziecka, jakim byłem. Ale ta cała transformacja była czymś, co mnie i moim rówieśnikom, dzieciom, z którymi bawiłem się chodząc o polach, podwórkach, czy drodze, po której przejeżdżały głównie traktory, autobusy, a czasami wozy zaprzężone w konie objawiała się w postaci kolorowych piórników z NRD, jeszcze bardziej kolorowych zabawek, słodyczy w wymyślnych opakowaniach i gum do żucia. W opakowaniach tych ostatnich umieszczano obrazki, które zbieraliśmy i chwaliliśmy się nimi w szkole. Szkoła była moim pierwszym zetknięciem z Państwem, a skoro Państwem, to również Ustrojem. I tak w maju 1990 r., kiedy chodziłem do zerówki odbyła się akademia z okazji dnia zwycięstwa. Tak strasznie zazdrościłem koledze z klasy, który recytował „Dzień Zwycięstwa, maj zielony, białe kwitną bzy...”, że po roku, na kolejnej majowej uroczystości wystąpiłem z tym wierszem i z entuzjazmem (ale i bez zrozumienia) deklamowałem ów uroczy wierszyk o polsko-radzieckim braterstwie broni. Nic z tego nie rozumiałem, ale podobał mi się rytm tego utworu. Po roku, kiedy byłem w klasie drugiej nie świętowano już w szkole 8 maja. Szkoła mieściła się w sąsiedniej wsi, w drewnianym dworku, który został zbudowany w międzywojniu. W zerówce religia nie mogła odbywać się na parterze, gdzie były sale lekcyjne, uczono jej na piętrze. Góra nie była ogrzewana, zimą ubierano nas w kurtki i siedzieliśmy w zimnie, słuchając katechezy i obrywając po uszach od księdza, wtedy, gdy ktoś nie wkleił ładnie obrazka do zeszytu z religii. W 1990 r. religia przeniosła się na dół, uczyła jej katechetka-nauczycielka, nowemu ustrojowi zawdzięczam zatem to, że nie musiałem już marznąć na lekcjach, oraz ulgę dla uszu, bo wspomniana nauczycielka była bardzo łagodna i wyrozumiała nawet dla niegrzecznych uczniów. Chociaż oczywiście bicie dzieci należało do ówczesnej normy, czego doświadczyłem na własnej skórze, jakkolwiek uważam, że było karanie dość umiarkowane, kiedy, dla porównania, przypominam sobie płacze i jęki moich rówieśników okładanych przez ojców pasem, albo czym popadnie. Mógłbym długo pisać, jak wszystko zmieniało się w poważnym, dorosłym świecie w pierwszej połowie lat 90. Wałęsa, Tymińskim, wybory, partie polityczne, reformy, wszystko to dobiegało z rozmów dorosłych i telewizji. To, co my dzieci odczuwaliśmy najbardziej, to wzrost zamożności i chociaż różnie się teraz ocenia tzw. transformację, to był on zauważalny. Bliskość Pułtuska, w końcu niezbyt odległa Warszawa pozwalały ludziom na znajdowanie jakiś środków utrzymania, już nie wszyscy pracowali w rolnictwie. Oglądaliśmy wieczorynki w kolorowych telewizorach, ktoś kupił sobie odtwarzacz kaset video, a pojedyncze osoby nawet zagraniczny, używany samochód, jakkolwiek większość mieszkańców Gromina jeździła maluchami, dużymi fiatami, a moi sąsiedzi wysłużoną syrenką. Bawiliśmy się lepszymi zabawkami, oglądaliśmy w miarę nowe filmy w kinie w pobliskim mieście. Nie wiem, czy stało się to przed 1995 r., całkiem możliwe, ale mniej więcej w tamtym czasie, ktoś pojechał do nielegalnej pracy w Niemczech i przywiózł stamtąd całkiem duże pieniądze. Bo mieszkańcy mojej wsi byli dość pracowici i dość przedsiębiorczy. Oczywiście ktoś pił, ktoś narzekał, ktoś się zadłużał. Ale powstały dwa nowe sklepy, wcześniejszy państwowy został sprywatyzowany. W 1995 roku we wsi, która ledwo przekraczała 200 mieszkańców były dwa sklepy i tzw. „pijalnia piwa”. Z tego wszystkiego, po upływie dwudziestu lat, została tylko jedna placówka, ale warto pamiętać, jak masowo rzucono się do zakładania i prowadzenia tych tzw. „mniejszych biznesów”, jak ludzie po prostu chcieli żyć lepiej. Ale nie chcę pisać zbyt dużo o tym wszystkim. Nie znam się na gospodarce, nie wiem, co zmieniło się na wsi w kwestii używania nawozów, zasiewów, narzędzi rolniczych, nie wiem ile zainwestowano w rozwój gospodarstw. Jako dziecko nie mógłbym wiedzieć, zresztą rodzice nie uprawiali rodzinnego gospodarstwa, od śmierci dziadka w 1991 r. zajmował się tym krewny, który dzierżawił ziemię. Ale pamiętam, że dziadek starał się gospodarować niemal do śmierci. Wydaje mi się, że robił to rzetelnie i porządnie, chociaż na stary sposób – nie miał traktora, trzymał konie, miał pięknie wystawiona i dobrze utrzymana drewnianą stodołę, w której spędzałem mnóstwo czasu leżąc na sianie, czy skacząc po pryzmach bałd słomy. Muszę poświęcić dziadkowi kilka słów. Nie mówił zbyt dużo, podczas, gdy ja spałem, albo się bawiłem, pracował w gospodatswie. Zapamiętałem go, jako szczupłego, prosto trzymającego się staruszka (kiedy byłem dziecka dobiegał osiemdziesiątki), który najbardziej kochał konie, co pozostało mu z czasów, kiedy służył w przedwojennym wojsku, dla rodziny i sąsiadów był po prostu dobrym człowiekiem. Kiedy zmarł słyszałem, jak sąsiadki, narzekające na swoich mężów chwaliły go, że zawsze, kiedy wracał pijany szedł spać do stodoły, nigdy nie klął na moją babkę, ani nigdy nie podniósł na nią ręki. Takie były kiedyś standardy życia rodzinnego w Grominie. Ja od dziadka dostałem jakieś lanie, ale zasłużone. Za to zabierał mnie często na wóz, kiedy jechał do sklepu, siedziałem wtedy obok, albo na jego kolanach i nawet pozwalał czasami trzymać mi lejce. Kiedy byliśmy już na miejscu, czekałem na wozie, pilnowany przez stojących przed sklepem, a dziadek po chwili wychodził z piwem, które wypijał i oranżadą, która była dla mnie. Pod sklepem, albo w kuźni, do której wstępował czasami po drodze rozmawiał ze wiejską starszyzną i dzięki temu mogłem słuchać, o czym rozmawiali starzy, jeszcze przedwojenni gospodarze. Było ich we wsi coraz mniej, do połowy lat 90. nie było już we wsi, ani wozów, ani koni, a przedwojenni staruszkowie umarli, albo zaszyli się schorowani w swoich domach, oprócz nielicznych wyjątków. Jeden z tych ostatnich był szczególny, widywałem go często, mówiono mi, że ma dziewięćdziesiąt lat, a każdy dzień zaczyna od wypicia kieliszka wódki, potem jedzie rowerem do sklepu, a wieczorem przechadza się po gospodarstwie, którego już nie prowadzi. Trochę później skończył się świat staruszek, tych wszystkich przedwojennych kobiet, które żyły dłużej, ostatnie zmarły już w tym stuleciu, tak jak moja babcia. Był to świat opowieści i spotkań. Można żałować tylko, że nie dało się zapamiętać, czy zarejestrować wszystkiego co mówiły. Były wśród nich kobiety urodzone jeszcze za czasów carskich, tak jak moja babcia i jej siostra. W ciepłe popołudnia można było zauważyć jak pielgrzymują po wsi. Moja babcia nie lubiła chodzić w odwiedziny, za to odwiedzano ją często. Niektóre babcie były bardzo miłe dla dzieci, mogłem siedzieć im na kolanach, przynosiły dla mnie gruszki i kosztele w fartuchu. Opowiadały, rozmawiały, dzieliły się nowinkami, ale mówiło dużo o przeszłości. Niewiele o wojnie, prawie nic o polityce. To były historie o cudownych uzdrowieniach, rodzinnych tragediach, zmarłych, którzy straszyli, bo rodzina w nieodpowiedni sposób odprawiła pogrzeb. I był to nie tylko ślad wsi przedwojennej, ale i dawniejszej, takiej, którą interesowali się niegdyś etnografowie, chociaż Gromin nie leżał w żadnym ze znanych i wyróżniających się kulturą ludową regionów etnograficznych. Zwykła mazowiecka wieś, dość zamożna, położna blisko miasta, szybko przyswajająca sobie wzorce z zewnątrz już od XIX w. To o czym pisze dotyczy wsi z lat 90., ale odnosi się do przeszłości. A przecież działo się wtedy tak dużo – do wsi wkraczała cała ta „nowoczesność”, ze wszystkimi dobrodziejstwami i zagrożeniami - coraz mniej osób zajmowało się rolnictwem, pojawiało się coraz więcej dużych, nowoczesnych gospodarstw, ludzie wyjeżdżali na studia, żenili coraz dalej od rodzimej parafii i wskutek tego ubywało mieszkańców. A potem, już na przełomie wieków przyszła telewizja satelitarna, komputery, internet, telefony komórkowe, nowe rozrywki, które oznaczały powolne odejście w przeszłość zabaw po remizach (ostatnia odbyła się w Grominie gdzieś koło 1997 r., o ile nie wcześniej). Młodzież przestała już przesiadywać wieczorami po przystankach autobusowych, które i tak opustoszały, bo każdy kupił sobie samochód. Nowe możliwości, nowe problemy. Unia europejska, polityka, samorządy, dopłaty. Ale o tym możemy się dowiedzieć z tak wielu źródeł, jest już cała masa informacji w internecie, prasie, telewizji, ludzie zrobili tysiące zdjęć, filmów komórkami, albo cyfrowymi aparatami fotograficznymi. Epoka elektroniczna nie ominęła wsi. Tymczasem dla mnie minione 25 lecie, to ostatnie chwile wsi, takiej, którą można by (chociaż z pewną ostrożnością) nazwać tradycyjną. Wiele pisano o tym jak to się stało, że tradycyjna kultura chłopska zanikła. Z pewnością różnie rzecz się miała w różnych częściach polskich, a tych „kresów” kultury chłopskiej było kilka: modernizacja z przełomu XIX i XX w., przemiany dwudziestolecie, tragedia wojenna i PRL, później gwałtowna urbanizacja i industrializacja z czasów Gomułki i Gierka, która wyssała ze wsi mnóstwo ludności, ale dała jej murowane domy, elektryczność, traktory i tym podobne udogodnienia. Ale kiedy myślę o mojej wsi, jestem pewny, że prawdziwy kres kultury chłopskiej nadszedł w ostatnim ćwierćwieczu, naturalną koleją rzeczy, wraz z tym wszystkim co przyszło do niej z zewnątrz i śmiercią tych, którzy nosili w sobie miniony świat. Jest to rzecz przykra, ale cieszę się, że miałem szczęście być świadkiem istnienia resztek tego poprzedniego świata. Pamiętam jeszcze, jak przed ostrzegano dzieci przed Cyganami (bo mogą porwać), albo przed Żydami, którzy nie tylko porywają, ale i przerabiają na macę. Nawiasem mówiąc, uważam stereotypowe wyobrażenie o antysemityzmie na wsi, za przesadzone, pamiętam bardzo dobre i pozytywne opowieści o przedwojennych żydach, którzy handlowali na wsi i prowadzili sklepy w Pułtusku. Dobrze, że zdążyłem jeszcze zobaczyć pogrzeby, gdzie rodzina zbierała się w domu zmarłego, a kobiety czuwały przy nim modląc się. Potem pół wsi szło w kondukcie za trumną do figurki, a na pogrzebach przemawiał ktoś z rodziny, a nie przedstawiciel domu pogrzebowego. Pamiętam dziadków, którzy rozmawiali o swoich wojennych przeżyciach, kopcąc mocny tytoń w drewnianych papierośnicach. W końcu dobrze było widzieć ludzi, którzy nie byli aniołami, czy świętymi, ale rzeczywiście spotykali się ze sobą i ze sobą rozmawiali - teraz zostają w domach, ewentualnie jeżdżą do znajomych i krewnych poza wsią, tymczasem kontakt z otoczeniem, z czymś co można by nazwać społecznością wsi, jest słaby. Rezultat komórek, interentu, telewizji i samochodów. Banał, ale nie da się go zakwestionować. Teraz, kiedy nie ma już tego wszystkiego o czym pisałem, jeżdżę na wieś odwiedzić matkę, W Grominie jest więcej nowych domów, za to mniej mieszkańców, a jednocześnie dużo osób przebywa poza wsią – uczy się, czy pracuje – w Warszawie, w Anglii. Ulica, na której, kiedy miałem kilka lat można było rysować kredą i siadywać długimi minutami, bo nic nie jechało jest dziurawa i ruchliwa. W tej nowej, odmienionej wsi mam swój kawałek ziemi, który, który od kilku lat jest moją własnością. Część ziemi, przeznaczona pod las uprawnia do pobierania dopłat. Ale nie jest ona dla mnie jedynie źródłem dochodu, jest czymś znacznie cenniejszym, niech to zabrzmi sentymentalnie – należała do matki, babki, a wcześniej pradziadka, a jeszcze wcześniej do jego ojca, który został jej właścicielem, kiedy car uwłaszczył wieś w 1864 r. Wieś rozwija się jak każda inna, to co jest w niej niezwykłego, to to, co da się ocalić z przeszłości. Stoi jeszcze kilka drewnianych chałup, które uniknęły zniszczenia pod koniec II wojny światowej, kiedy prawie cała wieś została spalona. Są opuszczone, nikomu się nie spieszy do rozbiórki, poza tym jabłoń zasadzona przez mojego pradziadka przed wojną, kiedy urodził mu się syn, ciągle od czasu do czasu daje małe, ale wciąż dobre jabłka. Nie należy traktować tych rzeczy, jak muzealnych pamiątek, ani nie ma potrzeby robienia z tych ocalałych resztek skansenu – nie będą one zresztą trwały wiecznie. Żeby coś zachować, należy to odnawiać. Jabłoń pradziadka niedługo uschnie, ale jeżeli za dziewięćdziesiąt, albo sto lat, ktoś z mojej rodziny zerwie jabłko z drzewa, które sam zasadziłem, mając w świadomości, kto był tu przed nim – tyle wystarczy.