KTOŚ WE MNIE - Prószyński i S-ka

Transkrypt

KTOŚ WE MNIE - Prószyński i S-ka
KTO Ś W E M N I E
ktoś we mnie
Przełożyła
magdalena Moltzan-małkowska
Ty­tuł ory­gi­na­łu
THE LITTLE STRANGER
Co­py­ri­ght © 2009 by Sarah Waters
All ri­ghts re­se­rved
Projekt okładki
Anna Pol
Redaktor prowadzący
Monika Kalinowska
Re­dak­cja
Ewa Witan
Ko­rek­ta
Mariola Będkowska
Bożena Hulewicz
Łamanie
Ewa Wójcik
ISBN 978-83-8069-426-2
Warszawa 2016
Wy­daw­ca
Pró­szyń­ski Media Sp. z o.o.
02-697 War­sza­wa, ul. Rzymowskiego 28
www.proszynski.pl
Druk i opra­wa
MORAVIA BOOKS
www.cpi-moravia.com
Rozdział 1
Po raz pierwszy ujrzałem Hundreds Hill, kiedy miałem dziesięć lat. Było to latem tuż po wojnie; Ayresowie mieli jeszcze spory majątek i nadal trzęśli okolicą.
Obchodziliśmy uroczystości Dnia Imperium*; stałem
w rządku miejscowych dzieci z rękami uniesionymi
w harcerskim salucie, a pani Ayres i pułkownik przeszli
obok nas, rozdając medale pamiątkowe. Potem usiedliśmy z rodzicami do podwieczorku przy długich stołach
rozstawionych chyba na południowym trawniku. Pani
Ayres musiała mieć wtedy jakieś dwadzieścia cztery,
pięć lat, jej mąż był trochę starszy, a ich córeczka, Susan, liczyła sobie chyba około sześciu lat. Tworzyli zapewne piękną rodzinę, zachowałem jednak dość mgliste
wspomnienie ich postaci. Pamiętam przede wszystkim
sam dom, który wydał mi się bez mała pałacem. Przypominam sobie pełne uroku wiekowe detale: wyblakłą
*
Empire Day, do roku 1958 obchodzony 24 maja, w rocznicę urodzin królowej Wiktorii, następnie przemianowany na Commonwealth
Day, Dzień Wspólnoty Narodów, i przeniesiony na marzec (urodziny
królowej Elżbiety II) – wszystkie przypisy od tłumaczki.
5
czerwoną cegłę, przekrzywione okna, poszarzałe, wyblakłe narożniki z piaskowca. Przyczyniały się do zatarcia konturów, nadając domostwu po trosze niepewny
wygląd i upodabniając je do bryły lodu, który właśnie
zaczął się roztapiać w słońcu.
Oczywiście nie wolno było zapuszczać się do środka. Drzwi wejściowe i balkonowe stały otworem, lecz
w poprzek wszystkich zawieszono wstążki zakazujące
wstępu; mogliśmy jednak korzystać z klozetu dla służby
w części stajennej. Jednakże moja matka znała jeszcze kilkoro służących, zatem po podwieczorku, kiedy
reszta gości wyruszyła na zwiedzanie ogrodu, chyłkiem
wślizgnęliśmy się do domu bocznymi drzwiami i spędziliśmy jakiś czas w towarzystwie kucharki i podkuchennych. Zrobiło to na mnie piorunujące wrażenie.
Kuchnia mieściła się w suterenie; prowadził do niej
chłodny kręty korytarz, budzący skojarzenie z zamkowym lochem. Przewijały się przezeń tłumy ludzi z tacami i koszykami. Dziewczęta miały takie stosy naczyń
do zmywania, że matka zakasała rękawy, aby pomóc;
ku mojemu zachwytowi, w nagrodę pozwolono mi zjeść
trochę galaretek i „figurek”, które zostały z podwieczorku. Posadzono mnie przy drewnianym stole i wręczono
mi łyżkę z rodowego kompletu – ciężką, ze zmatowiałego srebra, niemal zbyt wielką dla moich dziecięcych ust.
Ale czekało mnie coś jeszcze wspanialszego. Wysoko na ścianie korytarza wisiała skrzynka z drutami
i dzwonkami, a gdy jeden z nich zadzwonił, wzywając
pokojówkę na górę, zabrała mnie ze sobą, żebym mógł
zajrzeć za zieloną zasłonę z rypsu, dzielącą frontową
część domu od tylnej. Jeśli będę grzeczny, zapowiedziała
6
mi dziewczyna, mogę tam poczekać. Muszę tylko siedzieć cichutko jak myszka, bo jeśli pani albo pułkownik
mnie zobaczą, będzie awantura.
Z zasady byłem posłusznym dzieckiem. Jednakże
przejście za zasłoną rozgałęziało się na dwa pełne wspaniałości wyłożone marmurem korytarze i gdy dziewczyna ruszyła jednym z nich, ja postąpiłem kilka śmiałych
kroków w głąb drugiego. Towarzyszący temu dreszczyk
emocji był wprost nie do opisania. Nie chodziło o podniecenie wynikające ze złamania zakazu; nie, ów dreszcz
pochodził z samego domu, zdawał się bić z każdej powierzchni: z wypolerowanej podłogi, z politurowanych
drewnianych krzeseł i kredensów, tafli lustra, spiralnej ramy. Przyciągany niewidzialną siłą podszedłem do śnieżnobiałej ściany ozdobionej gipsową bordiurą przedstawiającą liście i żołędzie. Widywałem coś podobnego tylko
w kościele i po chwili zrobiłem naprawdę okropną rzecz:
uchwyciwszy palcami jeden z żołędzi, spróbowałem go
odłamać, a kiedy nie odpadł, wyjąłem z kieszeni scyzoryk
i podważyłem ornament. Nie powodowała mną żądza
zniszczenia; nie byłem małym, złośliwym wandalem.
Po prostu zdjęty bezbrzeżnym podziwem zapragnąłem
uszczknąć dla siebie choćby kawałeczek tego pięknego domu, jak gdyby upoważniał mnie do tego właśnie
ów zachwyt, który w moim przekonaniu wyróżniał mnie
spośród innych, zwyczajnych dzieci. Można powiedzieć,
że byłem jak mężczyzna, pragnący mieć tylko dla siebie
kosmyk włosów dziewczyny, do której zapałał właśnie
gorącym uczuciem.
Niestety, żołądź wreszcie dał za wygraną i odpadł,
acz nie tak gładko, jak oczekiwałem, gdyż na posadzkę
7
poleciała chmura białego pyłu i gipsowe okruchy,
co sprawiło mi niejaki zawód. Pewnie wyobrażałem
sobie, że też jest marmurowy.
Ale nikt nie nadszedł, nikt mnie nie przyłapał. Jak
to mówią, wszystko rozegrało się w mgnieniu oka.
Schowałem swoją zdobycz do kieszeni i wślizgnąłem
się z powrotem za zasłonę. Po chwili wróciła pokojówka
i zaprowadziła mnie na dół. Matka i ja pożegnaliśmy
się ze służbą i poszliśmy do ojca, czekającego na nas
w ogrodzie. Ogarnięty niezdrowym podnieceniem czułem twardy odłamek gipsu, ciążący w kieszeni. Obawiałem się, że pułkownik Ayres, człowiek porywczy i budzący lęk, odkryje szkodę i przerwie uroczystość, lecz
popołudnie upłynęło bez żadnych zakłóceń i nadszedł
siny zmierzch. Dołączyliśmy do grupy innych mieszkańców Lidcote i ruszyliśmy w długą drogę powrotną,
a nietoperze trzepotały nad naszymi głowami jak zawieszone na niewidzialnych sznurkach.
Oczywiście matka w końcu odkryła żołędzia. Co
rusz wyjmowałem z kieszeni swój skarb i wkładałem
z powrotem, pozostawiając na szarych flanelowych
spodenkach bladą poświatę kredy. Gdy zrozumiała,
co właściwie trzymam w ręku, o mało się nie rozpłakała.
Nie zbiła mnie ani nie powiedziała ojcu, nigdy nie miała
siły na kłótnie. Spojrzała tylko na mnie oczami pełnymi
łez, jakby bardzo się zdziwiła i zawstydziła.
–Taki mądry chłopiec jak ty powinien wiedzieć lepiej. – Chyba coś takiego powiedziała.
Kiedy byłem mały, często mówiono mi takie rzeczy. Rodzice, wujostwo, nauczyciele – wszyscy dorośli
mający w jakimś stopniu udział w moim wychowaniu.
8
Słowa te budziły we mnie niemą furię, gdyż z jednej
strony pragnąłem za wszelką cenę sprostać pokładanym we mnie oczekiwaniom, z drugiej zaś burzyłem się
przeciwko temu, że owa mądrość, o którą nigdy się nie
prosiłem, może stać się narzędziem krytyki.
Matka spaliła żołędzia. Następnego dnia znalazłem
w palenisku sczerniały kikut. Tak czy inaczej, ów rok
wyznaczał koniec świetności Hundreds Hall. Kolejne
obchody Dnia Imperium zostały zorganizowane przez
inną rodzinę w którejś z sąsiednich wielkich posiadłości, Hundreds zaś zaczęło stopniowo popadać w ruinę.
Niebawem zmarła córka Ayresów i pułkownik wraz
z żoną wycofali się z życia publicznego. Jak przez mgłę
pamiętam narodziny dwojga kolejnych dzieci, Caroline
i Rodericka, ale uczęszczałem już wówczas do Leamington College i zmagałem się z własnymi małymi demonami. Matka umarła, kiedy miałem piętnaście lat. Okazało
się, że przez całe moje dzieciństwo co rusz traciła dziecko; ostatnią ciążę przypłaciła życiem. Ojciec doczekał
dnia, kiedy skończyłem akademię medyczną i wróciłem
do Lidcote jako lekarz. Pułkownik Ayres zmarł parę lat
później, o ile mi wiadomo, z przepicia.
Wraz z jego śmiercią Hundreds Hall jeszcze bardziej
oddaliło się od świata. Brama wiodąca do parku niemal
zawsze była zamknięta na głucho, a brunatne kamienne ogrodzenie, chociaż niezbyt wysokie, skutecznie
odstraszało potencjalnych gości. Dom, pomimo swej
wielkości, krył się przed wzrokiem intruzów i w całym
Warwickshire nie znalazłbyś miejsca, z którego byłby
widoczny. Czasami, kiedy mijałem ogrodzenie, jadąc
9
do pacjenta, rozmyślałem o tym, że przycupnął gdzieś
tam, poza zasięgiem oczu, niezmieniony od owego dnia
w 1919 roku, gdy odsłonił przede mną swe magiczne
zakamarki.
Kiedy zatem ujrzałem go po raz kolejny – blisko trzydzieści lat od pierwszej wizyty i tuż po zakończeniu kolejnej wojny – zmiana, która w nim zaszła, wstrząsnęła
mną do głębi. Trafiłem tam w wyniku zbiegu okoliczności, gdyż Ayresowie leczyli się u mojego wspólnika,
Davida Grahama; traf chciał, że musiał się zająć nagłym przypadkiem i kiedy nadeszło wezwanie, poproszono mnie, abym pojechał tam za niego. Serce zamarło
mi w piersi, niemalże w chwili gdy wjechałem do parku.
Pamiętałem długą aleję, prowadzącą do domu wśród
równych rzędów wawrzynu i rododendronów, obecnie
jednak park był tak zapuszczony i zarośnięty, że musiałem wręcz torować sobie samochodem drogę wśród
gałęzi. Kiedy wreszcie opuściłem zarośla i wyjechałem
na żwirowy podjazd tuż na wprost budynku, odruchowo wcisnąłem hamulec i zabrakło mi tchu. Dom naturalnie był mniejszy, niż zapamiętałem; nie przypominał
rezydencji, której wspomnienie pielęgnowałem przez
tyle lat. Tego się jednak spodziewałem. Najbardziej
przeraziły mnie oznaki rozpadu. Stare, poszarzałe narożniki wykruszyły się zupełnie, nadając georgiańskim
kształtom budynku jeszcze bardziej rozmyty wygląd.
Bluszcz rozplenił się, a następnie częściowo usechł
i zwisał teraz niczym splątany kołtun włosów. Schody
prowadzące do szerokich drzwi frontowych straszyły
dziurami, w których pyszniły się kępki chwastów.
10
Zaparkowałem samochód i wysiadłem, niemal bojąc
się zatrzasnąć drzwi. Budynek, pomimo swej masywnej struktury, zdawał się grozić zawaleniem. Wyglądało
na to, że mój przyjazd przeszedł niezauważony, toteż
po chwili wahania ruszyłem naprzód, chrzęszcząc butami o żwir, po czym ostrożnie wszedłem po spękanych
kamiennych schodkach. Był to upalny, letni dzień, tak
bezwietrzny, że gdy pociągnąłem za wysłużony sznur
od dzwonka z mosiądzu i kości słoniowej, dźwięk zabrzmiał czysto, ale z oddali, jakby dochodził z samych
trzewi domostwa. Tuż po nim rozległo się stłumione,
gardłowe szczekanie psa.
Po chwili szczekanie ucichło i znowu nastała długa
cisza. Wreszcie słyszałem dochodzący z prawej strony
czyjś nierówny krok i niebawem zza węgła wyłonił się
syn pani Ayres, Roderick. Obrzucił mnie podejrzliwym
spojrzeniem, po czym jego wzrok padł na moją torbę.
–Pan jest lekarzem, tak? – zawołał, wyjmując z ust
pogniecionego papierosa. – Spodziewaliśmy się doktora
Grahama.
Mówił dość przyjaznym, acz nieco zblazowanym
tonem, jak gdyby już sam mój widok znudził go śmiertelnie. Zszedłem ze schodów i przedstawiłem się jako
wspólnik Grahama, tłumacząc, że on sam nie mógł
przyjechać.
–Cóż, miło, że pan się zjawił – rzucił obojętnie.
– W dodatku w niedzielę i w taki parszywy skwar.
Przejdźmy tędy, dobrze? Będzie szybciej niż przez dom.
Tak w ogóle, nazywam się Roderick Ayres.
W istocie spotkaliśmy się już wcześniej, i to nieraz,
ale najwyraźniej o tym zapomniał i kiedy ruszyliśmy
11
przed siebie, zdawkowo uścisnął mi rękę. Jego palce
były osobliwe w dotyku, miejscami twarde jak krokodyla skóra, miejscami zaś dziwnie gładkie: wiedziałem, że w czasie wojny uległy poparzeniu, podobnie
jak znaczna część twarzy. Pomijając blizny, wydawał
się bardzo przystojny: wyższy ode mnie, w wieku dwudziestu czterech lat zachował chłopięcy urok i sylwetkę.
Ubrany był też jak chłopiec, w rozpiętą pod szyją koszulę, letnie spodnie i mocno przybrudzone płócienne
buty. Szedł niespiesznie, wyraźnie kulejąc.
–Zapewne panu wiadomo, dlaczego pana wezwaliśmy? – zapytał po drodze.
–Podobno do jednej z pokojówek – odpowiedziałem.
–Do jednej z pokojówek! A to dobre. Mamy tylko
tę jedną, na imię jej Betty. Problemy żołądkowe, zdaje się. – Minę miał dość sceptyczną. – Sam nie wiem.
Matka, siostra i ja przeważnie obywamy się bez lekarzy. Migreny i przeziębienia mijają same jak ręką odjął.
Rozumiem jednak, że zaniedbywanie służby jest w dzisiejszych czasach niedopuszczalne; śmiem twierdzić,
że ci ludzie są traktowani lepiej niż my. Uznaliśmy więc,
że wypadałoby kogoś wezwać. Uwaga, proszę patrzeć
pod nogi.
Podążaliśmy żwirowaną ścieżką biegnącą wzdłuż
północnej ściany budynku; w pewnym momencie opadała gwałtownie i Roderick wskazał ręką zdradzieckie
rozpadliny w podłożu. Wyminąłem je ostrożnie, korzystając z okazji, by porozglądać się dyskretnie, ponownie wstrząśnięty opłakanym stanem, do jakiego
doprowadzono posiadłość. W ogrodzie panoszyły się
12
pokrzywy i powój. W powietrzu unosił się nikły, acz
niewątpliwy smród z zatkanych rur. Szyby chowały się
pod grubą warstwą kurzu i zacieków; wszystkie były
pozamykane, a część zasłonięta okiennicami, poza parą
przeszklonych drzwi u szczytu obrośniętych bluszczem
kamiennych schodów. Odsłaniały niechlujne wnętrze
przestronnego pokoju, biurko założone papierami, skraj
brokatowej zasłony… Więcej nie zdążyłem podejrzeć.
Dotarliśmy do wąskiego wejścia dla służby i Roderick
usunął się na bok, aby mnie przepuścić.
–Pozwoli pan? – Machnął poranioną dłonią. – Siostra jest na dole, zaprowadzi pana do Betty i powie,
co i jak.
Dopiero później, wspominając jego kalectwo, pojąłem, iż pewnie wolał oszczędzić mi widoku swych
zmagań na schodach. W owej chwili jednak, dotknięty takim – jak mi się zdawało – brakiem uprzejmości,
wyminąłem go bez słowa. Odszedł zaraz, powłócząc
stopami w butach na gumowej podeszwie.
Pozostawiony samemu sobie skierowałem się ku
schodom. Uświadomiłem sobie, że to właśnie tym
wąskim przejściem matka przemyciła mnie niegdyś
do wnętrza domu. Doskonale pamiętałem nagie kamienne schodki; idąc w dół, po chwili znalazłem się
w krętym korytarzu, który przed laty wywarł na mnie
tak ogromne wrażenie. Lecz oto czekało mnie kolejne
rozczarowanie. Loch bądź krypta, które zachowałem
w pamięci, w istocie okazał się ciasnym korytarzykiem
o kremowozielonkawych ścianach, jakie widuje się
na komisariatach; na kamienne płytki rzucono kokosową słomiankę, a w wiadrze stał mop, smętnie oparty
13
o ścianę. Nikt nie wyszedł mi naprzeciw; uchylone
drzwi po prawej stronie ukazywały fragment kuchni,
więc chcąc nie chcąc zbliżyłem się do nich na palcach
i zajrzałem do środka. Kolejny gorzki zawód: zobaczyłem wielkie, pozbawione życia pomieszczenie o wiktoriańskich blatach i powierzchniach rodem z kostnicy,
brutalnie wyszorowanych do białości. Jedynie stary
drewniany stół – ten sam, przy którym jadłem kiedyś
moje „figurki” i galaretki – przywołał odległe echo tamtej pierwszej wizyty. Ponadto był to jedyny sprzęt zdradzający jakiekolwiek ślady obecności człowieka, gdyż
widniała na nim niewielka sterta ubłoconych warzyw
wraz z nożem i miską pełną wody – woda była zabrudzona, a nóż mokry, czyli ktoś niedawno przystąpił
do obierania i coś lub ktoś mu przerwał.
Cofnąłem się na korytarz; skrzypnął mi but albo
szurnąłem nogą o słomiankę. Ponownie rozległo się
szczekanie, tym razem niepokojąco blisko, a po chwili
moim oczom ukazał się podstarzały czarny labrador,
który wychynąwszy skądś, ruszył żwawo w moim kierunku. Zamarłem z uniesioną torbą, podczas gdy pies
zaczął mnie obskakiwać, nie przestając ujadać. W ślad
za psem zjawiła się młoda kobieta.
–Już dobrze, ty głupku, wystarczy! – upomniała
łagodnie. – Cygan! Dosyć tego! Bardzo pana przepraszam. – Kiedy podeszła bliżej, rozpoznałem w niej Caroline, siostrę Rodericka. – Nie znoszę skaczących psów
i on dobrze o tym wie. Cygan! – Podniosła rękę i klepnęła labradora w zadek; poskutkowało. – Mały półgłówek
– dodała, tarmosząc go za uszy z wyraźną czułością.
– W sumie to nawet wzruszające. Myśli, że każdy obcy
14
chce poderżnąć nam gardła i zbiec z rodowym srebrem.
Nie mamy serca mu powiedzieć, że całe srebro jest już
zastawione. Spodziewałam się doktora Grahama. Rozumiem, że mam do czynienia z doktorem Faradayem.
Chyba nie zostaliśmy sobie przedstawieni, prawda?
Z uśmiechem podała mi rękę. Miała mocniejszy
uścisk niż brat i bardziej szczery.
Dotychczas widywałem ją z daleka podczas uroczystości lokalnych tudzież na ulicach Warwick lub Lea­
mington. Była starsza od Rodericka, miała dwadzieścia
sześć, siedem lat; miejscowi często określali ją mianem „serdecznej”, „niezależnej” i „nie w ciemię bitej”
– innymi słowy, obdarzona nadto wysokim wzrostem
jak na kobietę oraz masywnymi łydkami i pęcinami,
w dość oczywisty sposób nie grzeszyła urodą. Miała jasnobrązowe, typowo angielskie włosy, które przy
odrobinie zachodu mogłyby uchodzić za ładne, lecz
ewidentnie nie poświęcała im za grosz uwagi: teraz też
opadały jej bezładnie na ramiona, jakby umyła je kuchennym mydłem i zapomniała rozczesać. Na domiar
wszystkiego natura poskąpiła jej także wyczucia stylu:
Caroline nosiła chłopięce sandały na płaskiej podeszwie oraz niedopasowaną pastelową sukienkę, która
podkreślała szerokie biodra i obfity biust. Miała wysoko osadzone piwne oczy, pociągłą twarz o kanciastym
podbródku i nieco płaski nos. Moją uwagę przykuły
natomiast jej usta: zaskakująco duże, ładnie wykrojone i ruchliwe.
Ponownie wytłumaczyłem, że przyjechałem w zastępstwie doktora Grahama, którego wezwano do nagłego przypadku.
15

Podobne dokumenty