Przeczytaj posłowie do książki

Transkrypt

Przeczytaj posłowie do książki
„Świetlista filozofia”
(posłowie)
Oto trzecia książka biograficzno-filozoficzna profesor Jadwigi Mizińskiej. Zaczęła tę serię nieśmiało, niejako tytułem eksperymentu, w książce Duchy domu wydanej w roku 2006. Było w tej
książce dużo filozofii i stosunkowo mało jeszcze biografii. Bogactwo filozoficznych zrozumień Autorka nanizała na różne okruchy
pamięci, ale tak dobrane, aby były piękne – nadające się nie tylko
na racjonalną, ale również mityczną, a nawet mistyczną obudowę
– oraz, nade wszystko, zdrowe dla ducha. I to w potrójnym sensie:
zdrowe dla samej autorki (aby nie rozdrapywać ran), zdrowe dla
ludzi wspominanych (aby nie „kalać ich pamięci”) i zdrowe dla
czytelników (aby książka była „budująca”).
W drugiej książce z tej serii (Od cudu, 2011) Mizińska, po
długim, pięcioletnim, wahaniu, pozwoliła sobie na więcej, zrzuciła gorset, rozchyliła szeroko tamy pamięci, wniknęła w bolesne i mroczne wspomnienia z dzieciństwa, ale nie po to, aby
epatować czernią (jak to teraz modne), ale by te ciemne obszary
oswoić i prześwietlić krzepiącą, „świetlistą filozofią” (czym jest
ta filozofia – o tym za chwilę).
Tym razem, w książce trzeciej, w Żuńczyku, weszła nie tylko
w inne komnaty pamięci, ale też w komnaty bardziej mroczne –
nasączone hybris i polemos, namiętnością i waśnią. To już nie była
delikatna, zagubiona, tracąca domostwa, rodzina biologiczna, ale
rodzina druga – rodzina męża. Rodzina zdecydowanie odmienna
218
Żuńczyk
od pierwszej; nie letnia, a wrząca; wirująca od potężnych emocji
i zderzeń silnych osobowości, podszyta nienawistną miłością (czy
też nienawiścią miłosną), z górującą nad wszystkimi postacią ojca
rodu i zarazem głównego (i tytułowego) bohatera książki.
Kim on był? Na to pytanie próbuje – patrząc z perspektywy lat, a nawet dziesięcioleci – odpowiedzieć Mizińska. Próbuje
wniknąć w intencje wojujących stron, próbuje – używając swojej
znajomości ludzkich spraw i natury ludzkiej – na nowo pojąć ten
zadziwiający spektakl, którego była uczestnikiem.
Kim więc on był? Ten ironiczny despota pochodzący z Wołynia; zmagający się z Bogiem i służący socjalistycznej władzy;
gorliwy uczestnik zebrań powiatowej organizacji partyjnej zamieniających się w alkoholowe libacje; polonista i dyrektor szkół wiejskich wrażliwy na piękno i dosadność języków słowiańskich; milczący, groźny i spartański, władczy i twardy, z czarną brodą uciętą „w łopatę”, kresowy, wschodni. Mizińska próbuje przemyśleć
wszystko jeszcze raz. Pójść pod prąd swojemu dawnemu nastawieniu, w którym była adwokatem Mamusi, żony Żuńczyka, będącej
drugą stroną waśni, i – siłą rzeczy – prokuratorem Żuńczyka.
Próbowała też pójść (ale to tylko mój domysł) pod prąd
obecnej „poprawności politycznej”, w której atakuje się „tyranów
domowych” i „przemocowców”, wylewając dziecko z kąpielą
i niszcząc stary, biblijny, ideał mężczyzny („żony bądźcie poddane mężom, jak przystało w Panu”), a przeto uszkadzając męskość
mężczyzn. Mizińska patrzy zatem na świat, z którego znikają mężczyźni pełnokrwiści, wyraziści i władczy, i wspomina – z coraz
większym sentymentem i czułością – nieokiełznanego, małomównego polonistę, twórcę jednozdaniowej autobiografii – Żuńczyka.
Tym razem próbowała być adwokatem obydwu skłóconych
i sczepionych ze sobą – w tym miłosno-nienawistnym uścisku –
stron. I cóż się okazało? Żuńczyk nie był taki zły, a Mamusia – ze
słabej, niewinnej ofiary – zamieniła się w silnego, świadomego
swoich zalet i przewag, przeciwnika. Mizińska, broniąc Żuńczyka, użyła trzech argumentów:
„Świetlista filozofia” (posłowie)
219
– „zraniony rani”; Żuńczyk, zraniony w dzieciństwie i młodości, ranił niejako odruchowo;
– stanowili z Mamusią dopełniający się układ, ściśle powiązany ze sobą, jak dzień z nocą, czyli – cytując Heraklita – dobro
i zło są jednym;
– Żuńczyk był zakładnikiem roli, którą grał, a nie potrafił
grać innej. Rola zresztą była – patrząc nań z dramaturgicznego dystansu – wspaniała, wielka i dostojna, „dostojewsko-szekspirowska”. Kiedy zabrakło Żuńczyka, zmniejszył się patos egzystencji,
spadło dramatyczne napięcie życia, wkradła się banalność.
Gdyby jednak książka Mizińskiej ograniczała się do tej
biograficznej warstwy, byłaby to jeszcze jedna – pasjonująca –
książka wspominkowa (wspaniale, nawiasem mówiąc, oddająca
koloryt czasów bierutowskich, gomułkowskich i gierkowskich,
które są już jak Atlantydy zalane strumieniami nowych czasów).
Nad warstwą biograficzną, fabularną, góruje jednak „świetlista
filozofia”. A cóż to jest owa „świetlista filozofia”?
Początki jej sięgają – zaryzykuję wielki skrót – kultów solarycznych, utożsamiających Boga najwyższego ze słońcem i jasnością (wspomnijmy faraona Echnatona i jego żonę Nefretete).
Platon zrewolucjonizował ten kult, umieszczając prawdziwą jasność, prawdziwe słońce w nadświecie. To idea dobra, będąca
siostrą syjamską idei piękna – jest siłą źródłową bytu, fundamentem bytu. Ona to, świecąc, czyni byt dobrym, realnym (ani trochę
złudnym, przemijającym), czyli sensownym. Dalszy ciąg to neoplatonizm, pojmowanie świata jako emanacji boskiego światła,
to średniowieczna „metafizyka światła”, to intuicje kabalistów
(stworzenie przez Boga świata to – wedle Nachmana z Bracławia
– „zgęszczenie światła na boku”). Mizińska należy do tego nurtu.
Cóż z tego wynika dla tej opowieści? Każde najdrobniejsze
zdarzenie jest sensowne, ma swój udział w boskiej świetlistości
i zostanie uratowane. Bądźmy jednak precyzyjni: może być uratowane na różnych piętrach boskiego archiwum („boskiej biblioteki”
– wedle Mizińskiej). I o to miejsce warto zabiegać; o to „tutaj”
220
Żuńczyk
toczy się walka: modlitwy, wspomnienia, westchnienia do Boga
nie są nadaremne; cały dogmat „świętych obcowania”, wbrew protestantom, jest prawdziwy. Zapisane zaś wspomnienie działa ze
szczególną mocą. Bo nadświaty w tej wizji nie są martwe, tam się
„dalej dzieje”, choć z jakąś zadziwiającą gwarancją, że nie będzie
śmierci, klęski, znicowania.
Przez całą opowieść Mizińskiej przebija zatem pochwała
bytu, pochwała istnienia i wdzięczność. Nie teodyceowe pretensje do Boga, ale właśnie wdzięczność: dobrze, że jest coś, nie nic.
Różne – nawet z pozoru pokraczne i małe stworki – zaczynają
świecić boskim blaskiem, bo jest przejście od owej „wiekuistej
światłości” do mrówki i robaka. A to, że są także kleszcze i piranie (również w świecie ludzkim)? A po cóż zaraz krzyk podnosić? Po cóż pretensje i gniewne teodycee? Nie mówmy Bogu,
w co ma zgęszczać swoje światło, nie mówmy Bogu, „w co ma
grać”. Zacytujmy bliskiego Mizińskiej Miłosza:
Obdarowałeś mnie, Boże-czarodzieju.
Wdzięczny Tobie jestem za dobre i złe.
W każdej rzeczy na ziemi światłość wiekuista
Jak teraz, tak i w dzień po mojej śmierci.
Cz. Miłosz, Nieobjęta ziemia, t. IV, s. 131
Mizińska, wytrawny filozof, która z niejednego pieca chleb
jadła (świadoma relatywności wszelkich tak zwanych paradygmatów), wkracza – w całej swojej biograficznej serii – w nurt Pascalowski i Blake’owki; w nurt romantyczny, w którym „czucie
i wiara” więcej znaczy niż „szkiełko i oko”. Bliskie jest jej zatem
odrzucenie nowożytnego redukcjonizmu, kultu rozumu i nauki,
scjentyzmu i próba ponownego „zaczarowania świata”. Do czegóż
to jednak prowadzi? Do czego prowadzi ta negacja negacji? Ta negacja rozumu przeprowadzona przez rozum? Do „skoku w wiarę”!
Mizińska wierzy w Boga Abrahama, Izaaka i Jakuba, a nie
w Boga filozofów; wierzy w ludzkiego Boga, Boga osobowe-
„Świetlista filozofia” (posłowie)
221
go (nawet z brodą); a nade wszystko w Ojca Jezusa i naszego
Ojca. Bo tylko taka wiara może dać „radość i spokój”. Do „skoku w wiarę” – powtórzymy – na przekór rozumowi, skłaniającemu do zimnej kalkulacji, która prowadzi w etyce do utylitaryzmu i pragmatyzmu (w wersji plebejskiej do konsumeryzmu),
a w teologii do deizmu lub ateizmu. Mizińska wierzy zresztą
nie tylko w ludzkiego Boga-Czarodzieja i w jego obecność, ale
też w obecność duchów opiekuńczych, aniołów-daimonionów,
w „świętych obcowanie” i w sny znaczące (sygnały z nadświata).
Nic dziwnego, że sny w tej książce grają ważną rolę.
Przeszła zatem długą drogę, która jest zarysowana w jej opowieściach; drogę od dziecięcej religijności „sielskiej, anielskiej”,
przez młodzieńczy ateizm „chmurny i durny” (i zaangażowany
społecznie), aż do osiągniętej w dojrzałości – chwiejnej, co prawda – pogody ducha (związanej z powrotem do owej wiary dziecięcej, choć już na wyższym poziomie zrozumienia). Ta droga
Mizińskiej kojarzy mi się z myślą XV-wiecznego poety japońskiego o imieniu Saisho:
Nim zacząłem studiować Zen, widziałem góry jako góry, wody jako wody.
Kiedy nauczyłem się trochę Zen, góry przestały być górami, wody wodami. Ale
teraz, kiedy zrozumiałem Zen, jestem w zgodzie ze sobą i znów widzę góry jako
góry, wody jako wody.
Jak to przełożyć na jej europejską, polską, chrześcijańską
drogę? Będę teraz snuł domysły. Otóż Mizińska sądzi, że jako
dziewczynka przystępująca do pierwszej komunii – przejęta, składająca rączki i wierząca w Bozię – była blisko prawdy, tuż, tuż,
a potem się od niej oddaliła. Pojawił się prometejski marksowski ateizm, potem różne filozoficzne portrety Boga. Przechadzała
się – niczym w antycznym Panteonie – między ołtarzami różnych
bogów: był tam i byt-jednia Parmenidesa, i demiurg Platona,
i w nieskończoność myśląca siebie Czysta Forma Arystotelesa,
byli atomowi bogowie Epikura, były przeróżne i liczne emanacje
gnostyków, był też pełen nieskończonych nieskończoności, i od
222
Żuńczyk
razu gotowy, Bóg Spinozy, byli doskonali boscy zegarmistrze
deistów, był też nie od razu gotowy, spragniony samopoznania
i wolności, chytry Duch Hegla, nie wspominając już o – będącym
hipotetycznym dodatkiem do transcendentalnego podmiotu i zarazem sługą sprawiedliwości – Bogu Kanta. Wyszedłszy z tego
dostojnego, marmurowego Panteonu (po długiej zresztą wędrówce), Mizińska natrafiła na maleńką, drewnianą wiejską kapliczkę
z Jezusem Frasobliwym. I nagle okazało się, że tamte marmury to
marność, dym i siano, a ta kapliczka ma wartość i trwałość nadświatowego diamentu i nagle wróciła dziecięca wiara i ufność –
w Boga i w byt.
Takie olśnienia nie pozostają bez wpływu na język. Może
dlatego język Mizińskiej jest tak zmysłowy, konkretny (wystarczy spojrzeć na tytuły rozdziałów, z których każdy jest krótki
i wyrazisty niczym w szkolnej czytance). Takie olśnienia nie pozostają również bez wpływu na sposób opowiadania. To nie jest
opowieść z góry, racjonalnie zaplanowana, rozpisana na punkty
i podpunkty; rozlewa się ona niczym rzeka na wiosnę – naturalnie, spontanicznie, szeroko. Obok głównego nurtu opowieści
pojawiają się rozliczne dygresje-odnogi (inicjowane, jak podejrzewam, luźnymi skojarzeniami; co wskazuje na proces twórczy
a nie mechaniczne, chronologiczne odnotowywanie wydarzeń).
Odnogi te nierzadko wpadają ponownie do głównego nurtu (co,
z kolei, wskazuje na jedność dzieła i wyrafinowanie opowieści);
Mizińska potrafi – innymi słowy – luźno puszczoną nitkę narracji
„złapać” i przytwierdzić do głównego splotu. Jej opowieść nie
tylko rozlewa się w szerz, ale również wnika w głąb, oscyluje
między różnymi poziomami: od gawędy ludowej do głębokich
– opartych na gruntownej znajomości nauk humanistycznych
– spostrzeżeń filozoficznych, antropologicznych, pedagogicznych, socjologicznych. Filozofowanie Mizińskiej jest tedy bliskie życiu, codzienności; to filozofia przeżyta, a nie akademickie
rozprawki; wglądy, olśnienia, a nie skomplikowane pojęciowe
„Świetlista filozofia” (posłowie)
223
konstrukcje. Można by wręcz powiedzieć, że jest to „maksimum
filozofii w minimum abstrakcji”.
Jaka etyka prześwieca przez tę książkę? Jaka etyka wiąże
się z „świetlistą filozofią”? Są dwa skraje etyki chrześcijańskiej
(podobnie zresztą jest w judaizmie): z jednej strony, rygoryści
moralni; ludzie, dla których najważniejsze jest trzymać się zasad, praw, przepisów; z drugiej strony, ludzie nastawieni na cel,
na krzewienie w świecie dobra. O jakie dobro chodzi? O miłość,
czyli trzymanie się kurczowe tylko dwóch zasad jako drogowskazów: kochaj Boga całym sobą i kochaj bliźniego jak siebie
samego (czyli trochę mniej). I ten cel – rozszerzanie w świecie
miłości i przyjaźni oraz zmniejszanie nienawiści i wrogości – to
cel Mizińskiej. Nie szuka wroga, przeciwnie, próbuje dostrzec
we wrogu choćby okruszynę dobra i poczynając od tej okruszyny, zaczyna budowanie przyjaźni. „Świetlista filozofia” wiąże się
przeto z etyką rozprzestrzeniania miłości i przyjaźni. I jest to –
jak podejrzewam – jeden z ukrytych celów tej książki. Zauważmy, że wywodzące się z tej etyki wskazanie św. Augustyna: „Kochaj i rób co chcesz”, współgra z luźną, improwizowaną (wręcz
natchnioną) kompozycją książki. Nic też dziwnego, że Mizińska
zaczyna od motta zaczerpniętego z wiersza Tuwima: „Modlę
się, Boże, żarliwie [...] ZA WSZYSTKICH MIESZKAŃCÓW
ŚWIATA”.
I na koniec jeszcze jedna uwaga. Zacytujmy Miłosza:
Czy dobra poezja może powstawać z nienawiści, jest co najmniej wątpliwe
i… podziwiam wiersze, w których wyraża się miłość. A miłości są co najmniej
trzy odmiany i na każdą z nich w języku greckim jest inne słowo. Eros obejmuje
sferę popędu seksualnego, ale nie tylko, skoro jest „pośrednikiem między bogami a ludźmi”, pożądaniem bezgranicznym, prawdziwym sprawcą wszelkich
poczynań twórczych i w nauce, i w sztuce. Agape to miłość bliźniego, miłość
współczucie, zakładająca, że w naszym bliźnim widzimy taką samą, tak samo
kruchą i łatwą do zranienia istotę, jaką my też jesteśmy. To samo znaczy łacińskie Caritas, stąd francuskie i angielskie charité, charity. Natomiast Storge
wyraża serdeczną troskę, opiekuńczość, czułość, przede wszystkim rodzicielską
wobec potomstwa, a kto wie, czy nie dałoby się zastosować tego znaczenia także
224
Żuńczyk
do uczuć nauczyciela (niekiedy!) wobec uczniów czy też (może) poety wobec
następnych pokoleń1.
W książce Mizińskiej, niczym w kotle czarodziejki (dobrej
czarownicy), wymieszane są te trzy rodzaje miłości; mamy więc
zagęszczony eliksir z Erosa, Agape i Storge. Oto trzy składniki
fundamentu tej książki i trzy główne „napędy” Autorki. Jest też
w tle i inny „napęd” zapewne – chęć, aby coś po sobie zostawić,
aby uwieczniając innych, i siebie uwiecznić. Ale nie bądźmy małostkowi, któż z nas na tę odrobinę interesowności nie choruje;
kto nie choruje, niech pierwszy rzuci kamieniem.
Podkreślmy: jest to książka przesycona poezją, dobrą poezją
(na szczęście nie jest to proza poetycka), w której wyraża się owa
potrójna miłość.
Jacek Breczko
1
Czesław Miłosz, Wypisy z ksiąg użytecznych, Kraków 1994, s. 215.