ZWIERZĘTA.HISTORIA. Zwierzęta w historii. Historie o
Transkrypt
ZWIERZĘTA.HISTORIA. Zwierzęta w historii. Historie o
Marek Żukow-Karczewski Zwierzęta w historii i anegdocie Udomowione tysiące lat temu, lub wciąż dzikie i groźne, ubóstwiane i dręczone, hodowane dla przyjemności i rozrywki lub dla mięsa i skór, poddawane eksperymentom badawczym i w imię nauki lub mody tysiącami okaleczane i zabijane. Oto dola zwierząt – towarzyszy człowieka – stworzeń, które mają własnego lekarza, własne sklepy, fryzjerów, salony kosmetyczne i własne cmentarze, a gdy zostają porzucone, przychodzi im żerować na śmietnikach i wysypiskach i pić wodę z kałuży. Oto dola zwierząt żyjących niegdyś na swobodzie, później niemiłosiernie trzebionych, a obecnie utrzymywanych przy życiu w ogrodach zoologicznych. Oto w końcu dola zwierząt bytujących dziko obok ludzkich siedzib, na coraz to bardziej ograniczanych i kontrolowanych terytoriach. Wszyscy ci przedstawiciele fauny pozostawali w swej masie anonimowi i tylko dzięki szczególnym splotom okoliczności możemy poznać imiona niektórych z nich. Decydowała o tym zwykle głośna w historii postać właściciela zwierzęcia, jego udział w ważnych wypadkach dziejowych lub jakieś zabawne, dziwne, wyjątkowe albo tajemnicze zdarzenie, utrwalone następnie w anegdocie. Oto krótki przegląd takich właśnie przypadków, za sprawą których na przestrzeni dziejów udało się rozmaitym stworzeniom wyjść z cienia historii. Pamiętna katastrofa morska Titanica, która rozegrała się w nocy z 14 na 15 kwietnia 1912 roku, działa na ludzką wyobraźnię do dnia dzisiejszego. Jej ofiarami byli ludzie, ale przecież na nieszczęsnym statku w dziewiczy rejs z Southampton do Nowego Jorku wypłynęły też zwierzęta – chciani i niechciani towarzysze człowieka. Dowiadujemy się zatem, że z katastrofy Titanica uratowały się dwa psy. Był to mianowicie należący do Henry'ego Sleepera Harpoera pekińczyk oraz szpic miniaturowy, własność pani Margaret Hays. W ocaleniu życia pomogły czworonogom niewielkie, "kieszonkowe" rozmiary, które umożliwiły troskliwym opiekunom przemycenie ich na łodzie ratunkowe. Obok pasażerów, a więc piesków, kotków i ptaszków w klatce, na każdym statku bytowali oczywiście stali "załoganci", tj. szczury. Ciekawe, czy udało się niektórym z nich przetrwać w zimnej morskiej wodzie i wspiąć się na pokład Carpathii? W swoich podróżach – odbywanych zresztą często nie z własnej woli – udało się zwierzętom znacznie wyprzedzić człowieka. Już 19 września 1783 roku owca, kogut i kaczka wyniesione zostały doświadczalnym balonem na wysokość ok. 460 m, a następnie powróciły na ziemię całe i zdrowe. Na początku XIX wieku myszy i szczury wystrzeliwano w rakietach. Później przyszła pora na podbój kosmosu. Próby lotu rakietą 11 czerwca 1948 roku nie przeżył rezus Albert. Natomiast małpa Yorick i 11 myszy przetrwały podróż w górne warstwy atmosfery ziemskiej, którą odbyły 20 września 1951 roku. Szczęście miały też dwa makaki jawajskie o imionach Patricia i Mike. W towarzystwie dwóch białych myszy przeżyły one 21 maja 1952 roku lot na wysokość 62 kilometrów. W Ameryce latały małpy, a w Rosji ku gwiazdom wysyłano psy. Tak więc 15 sierpnia 1951 roku pieski Cygan i Dezik wróciły żywe z wyprawy na wysokość 100 kilometrów. Podczas prób lotu na większe wysokości zginęły suczki: Czajka, Lisiczka, Pchełka i Muszka. No i w końcu przyszła pora na słynną Łajkę, wysłaną na orbitę okołoziemską 3 listopada 1957 roku. Był to lot bez powrotu. Z lotu orbitalnego wróciły żywe Biełka i Striełka oraz myszy i muszki owocowe, wysłane w przestrzeń 20 sierpnia 1960 roku. Tymczasem Amerykanie w dalszym ciągu preferowali małpy. Były to rezusy, które wystartowały 4 grudnia 1959 roku i ponownie 21 stycznia 1960 roku, a później szympansy, m.in. Ham, który odbył lot 31 stycznia 1961 roku. Wszystkie przeżyły lot. Pionierzy wysokich lotów przechodzili do historii zwyciężając lub składając ofiarę z życia w odległej przestrzeni. Czym jednak naraził się kosmicznym siłom pewien egipski piesek z Nakhli, zabity przez meteoryt w 1911 roku? Dodajmy, że jest to jedyny odnotowany przypadek śmierci większego zwierzęcia, którą spowodowało uderzenie meteorytu. Skoro już mówimy o psach, to wspomnijmy tu Nippera, pieska, którego wizerunek stał się elementem słynnego znaku firmowego wytwórni RCA Victor (firma fonograficzna Victor Recording Company). Widzimy tam owego psa wpatrującego się z wielkim skupieniem w tubę gramofonu, z której dobiega głos jego zmarłego pana. Ten przejmujący obraz o zapomnianej już dzisiaj wymowie został zarejestrowany jako firmowe logo w amerykańskim Urzędzie Patentowym 10 lipca 1900 roku i wkrótce stał się rozpoznawalny na całym świecie. Prawie sto lat później mieszkańcy Krakowa mogli widzieć na Rondzie Grunwaldzkim czarnego mieszańca, uparcie trwającego w oczekiwaniu. Był to Dżok, pies, którego pan doznał w tamtym rejonie ataku serca, a następnie zmarł. Nieszczęsne stworzenie czekało cierpliwie w l. 1990 – 1991 na powrót swojego opiekuna, dokarmiane przez krakowian. Później przygarnęła Dżoka nowa właścicielka. Po jej śmierci pies uciekł. Widywano go na terenach kolejowych, gdzie w końcu zginął pod kołami pociągu. Dnia 26 maja 2001 roku na bulwarach wiślanych w pobliżu Mostu Grunwaldzkiego odsłonięto jego pomnik autorstwa prof. Bronisława Chromego. Odsłonięcia dokonał owczarek niemiecki o imieniu Kety. Podczas I wojny światowej wśród żołnierzy walczących stron wiele było przypadków utraty wzroku. Pewien niewidomy oficer niemiecki przechodził rekonwalescencję w okolicach Szczecina w sanatorium we Frauendorfie, gdzie stanowisko dyrektora piastował dr Gorlitz, właściciel owczarka alzackiego o imieniu Excelsior. Obaj panowie często spacerowali w towarzystwie psa alejkami parku otaczającego budynek sanatorium. Podczas jednego z takich spacerów lekarz został pilnie wezwany do telefonu, a więc pozostawił oficera pod opieką owczarka do czasu swojego powrotu. Po chwili ze zdziwieniem spostrzegł przez okno, że Excelsior spokojnie prowadzi niewidomego do sanatoryjnego gmachu. Tak oto zrodził się pomysł, aby psy zostały przewodnikami ociemniałych ludzi – najpierw wojskowych, a później również cywilów. W roku 1916 odpowiednie kroki w tym kierunku podjęto w niemieckim Towarzystwie Hodowli Psów i w austriackim Instytucie Psów Bojowych. Intensywnej tresurze poddawano tam psy pochodzące z ras obdarzonych wysoką inteligencją, spokojne, panujące nad emocjami i posiadające zdolności przystosowawcze. Od tamtej pory pozbawiony wzroku człowiek zyskał wiernego opiekuna i nierzadko pocieszyciela. Wolność to piękna rzecz, ale często przychodzi zapłacić za nią najwyższą cenę. Dotyczy to również dzikich zwierząt. Gdzieś tak pod koniec XIX wieku dotarła do Krakowa plotka, że w Wiśle pod Mogiłą grasuje jakiś potwór, który pożera okolicznym gospodarzom pływające po rzece kaczki i gęsi. W tych okolicznościach ludność miejscowa, obawiająca się nawet zażywać kąpieli, poprosiła o pomoc krakowskich myśliwych. Mieli oni schwytać lub zabić tajemniczego stwora. Prośba została wysłuchana i do Mogiły wyruszyła myśliwska wyprawa. Szczęście sprzyjało Wacławowi Anczycowi, który upolował w Wiśle ni mniej ni więcej tylko krokodyla! Ów krokodyl uciekł zapewne z jakiejś wędrownej menażerii lub cyrku i zadomowił się w podkrakowskiej wsi, gdzie nie brakowało mu pożywienia. Mieszkańcy Mogiły odetchnęli z ulgą, a szczęśliwy myśliwy wyruszył ze swoją zdobyczą do Krakowa. Podróż ta nie obyła się bez pewnych kłopotów. Otóż przy wjeździe do miasta, na tzw. mycie, gdzie myśliwi musieli uiszczać opłatę za wwożoną zwierzynę, celnicy nie mogli znaleźć pozycji "krokodyl" w swoim cenniku. Niecodzienne trofeum w końcu dotarło jednak do Krakowa, gdzie krakowianie mogli je podziwiać przez kilka dni na linii A-B w witrynie sklepu Fiszerów. Później krokodyl był wystawiony na widok publiczny w pałacu Spiskim na I piętrze. Ekspozycja ta długo budziła sensację wśród mieszkańców miasta. Martwy krokodyl miał problemy z wjazdem do Krakowa, natomiast pewna świnka, żywa i zdrowa, a na dodatek w doborowym towarzystwie i w eleganckim pojeździe, kilkadziesiąt lat wcześniej bez kłopotów opuściła Warszawę. A było to tak: Julian Ursyn Niemcewicz mieszkał w Warszawie w pałacu Potockich przy Krakowskim Przedmieściu. Pewnego dnia właścicielka rezydencji, generałowa Stanisławowa Potocka, wprosiła się do niego na obiad, który miał być wydany w Ursynowie, wiejskiej siedzibie Niemcewicza. Chociaż burzyło mu to porządek dnia, musiał pan Julian wyrazić zgodę na stanowcze żądanie czcigodnej damy. Podróż do Ursynowa miano odbyć karetą pani Potockiej. Gdy wspaniały pojazd minął pałacową bramę, dał się słyszeć okrzyk przerażonej damy, a zaraz potem kwik prosięcia. Już po chwili wszystko stało się jasne. Niemcewicz ze spokojem wyjaśnił swojej towarzyszce, że pod kanapą karety przewozi prosię, które musiał nabyć na warszawskim targu, aby było co podać niespodziewanemu gościowi – tj. Potockiej – na obiad. Kulinarne skojarzenia wywołują również gęsi, ale i one miały swoją chwilę sławy i chwały. Pamiętamy, że w roku 386 p.n.e. jedynie Kapitol oparł się najazdowi Galów, którzy zajęli pozostałe części Rzymu. Zmęczeni walką obrońcy wzgórza zasnęli twardo pewnej nocy i nie dostrzegli wspinających się po stromym zboczu wrogów. Czuwały jednak gęsi, ptaki poświęcone bogini Junonie, które wielkim krzykiem obudziły warty i w porę ostrzegły przed nadchodzącym niebezpieczeństwem. Atak odparto, a na dodatek odzyskano całe miasto. Rzymianie w dowód wdzięczności i uznania obnieśli jedną z kapitolińskich gęsi w lektyce ulicami stolicy. Wyniesieniu gęsi towarzyszyło poniżenie psów, które zasnęły wraz z ludźmi i nie wykazały należytej czujności. Zostały one ukarane, a jednego z nich nawet publicznie powieszono. Całe wieki później przyszło gęsi raz jeszcze wmieszać się w wielką politykę. Rzecz miała miejsce w Polsce, w drugiej połowie XVIII wieku, w chwili wielkich sporów o przyszłość kraju toczonych w ramach rozmaitych konfederacji. Jedną z nich była zawiązana w 1767 roku konfederacja toruńska, reprezentująca polskich protestantów. Ksiądz Jedrzej Kitowicz zanotował, co następuje: Marszałkiem tej konfederacji był Karczewski, obywatel ziemi wschowskiej... Rzecz osobliwa: powracającego z Torunia i nocującego w Karczmie, a nazajutrz rano coś pilnego piszącego i nogi gołe pod stół wyciągnione mającego, gęś pod ławą wysiadująca jajca uszczypnęła w nogę, z którego razu w kilka dni umarł w drodze. O dalszych losach gęsi i jej potomstwa annały milczą. Na początku XX wieku całą populację bizonów w USA oceniano na zaledwie ok. 1000 sztuk. W sierpniu 1902 roku władze przystąpiły zatem do realizacji programu, którego celem było uratowanie ginącego gatunku. W pierwszym rzędzie postanowiono zwiększyć pogłowie bizonów w parku Yellowstone, gdzie przebywało wówczas 340 egzemplarzy tych zwierząt. W projekcie ochrony stada uczestniczył sam Buffalo Bill, który... do niedawna zabijał bizony bez opamiętania. Akcja zakończyła się powodzeniem i dzięki temu to wspaniałe zwierzę nie zniknęło na zawsze z amerykańskiej ziemi. Obecnie żyje ok. 20 tys. bizonów. Mniej szczęścia miał natomiast gołąb wędrowny, ptak – podobnie jak i bizony – niegdyś bardzo w Stanach Zjednoczonych rozpowszechniony. Po raz ostatni zaobserwowano go na swobodzie w roku 1899. Nieliczne osobniki tego gatunku egzystowały później jeszcze tylko w ogrodach zoologicznych, ale podejmowane wielokrotnie rozmaite próby jego hodowli i odtworzenia w niewoli kończyły się niepowodzeniem. 1 września 1914 roku w ogrodzie zoologicznym w Cincinnati rozstał się z życiem ostatni żyjący na ziemi przedstawiciel gołębia wędrownego, którym była 29-letnia samica o imieniu Martha. Ptak został wypchany i umieszczony jako eksponat w Muzeum Narodowym w Waszyngtonie. W ten to sposób przeplatały i zapętlały się losy zwierząt i ludzi, tworząc związki śmieszne i straszne, radosne i smutne, często pełne emocji, wzruszające, niekiedy emocjonalnie obojętne. Było więc tam miejsce na Bucefała Aleksandra Wielkiego i na przeszło pół miliona zwierząt doświadczalnych, wykorzystanych w samych tylko Stanach Zjednoczonych do badań nad bronią biologiczną podczas II wojny światowei i tuż po niej. Było tam miejsce na oryginalne życzenie profesora medycyny Macieja Józefa Brodowicza, który w testamencie polecił włożyć do swojej trumny wypchanego ulubionego kanarka, a także na szkolenie delfinów w podkładaniu min. Było wreszcie miejsce na zwierzęce "gwiazdy" filmowe i na zwierzęta dręczone w cyrkach. Oto dwa światy – zwierząt i ludzi – egzystujące obok siebie, w harmonii lub przeciwko sobie, a przecież nie potrafiące już bytować samoistnie. Wiele się ostatnimi czasy w tych wzajemnych relacjach zmieniło na lepsze. Baczmy, aby opamiętanie nie przyszło zbyt późno, gdyż kontakt z muzealnymi zbiorami nigdy przecież nie zastąpi nam zabawy z kotem, igraszek z psem, śpiewu ptaków, przygody z krową na pastwisku, chwil lęku przed rozgniewanym gąsiorem lub indorem, wreszcie radości z codziennego obcowania z wszelkimi stworzeniami, które mają pełne prawo cieszyć się życiem zgodnie z własnym upodobaniem. Marek Żukow-Karczewski