Koka kontra kokaina
Transkrypt
Koka kontra kokaina
Koka kontra kokaina fragment z książki „Rio Anaconda” autor: Wojciech Cejrowski Strony 62-63 {…} Koka to chwast - pleni się sama, rozmnaża łatwo, jest niewybredna, jeśli chodzi o warunki glebowe. Rośnie lub jest uprawiana w strefie tropikalnej (najwięcej w Boliwii, Peru, Kolumbii i Ekwadorze, ale także np. w Indonezji), najbardziej lubi lasy położone na stokach gór. Nazwa oficjalna to krzew kokainowy lub krasnodrzew (Erythroxylon coca). Rozmnaża się ją bardzo prosto - wystarczy połamać gałązki na kawałki i wetknąć w ziemię w niewielkich odstępach. Byle nie do góry nogami, choć nawet wtedy jest spora szansa, że puści korzenie. Krzaki koki są trochę mniejsze od porzeczkowych. Ciemnozielone liście kształtem i wielkością przypominają laurowe. Produkuje się z nich kokainę silny narkotyk - alkaloid. *** Koka była i jest tradycyjną używką w Andach - stosowana od czasów preinkarskich do współczesności. Indianie żują liście (suszone, rzadziej świeże), Metysi i Biali wolą pić herbatkę mate de coca. W tej formie koka działa na organizm podobnie jak kawa; czasami tylko język lekko drętwieje, ale na krótko. Ma zbawienny wpływ na człowieka, który zapadł np. na chorobę wysokościową lub lokomocyjną. Wszystko pod warunkiem, że stosuje się nieprzetworzone listki, a nie biały proszek! I oczywiście należy pamiętać o zachowaniu umiaru - zbyt wiele kaw lub zbyt dużo esencji herbacianej prowadzi do palpitacji serca; zbyt wiele listków koki podobnie. *** W Kolumbii wolno mieć cztery krzaki koki w przydomowym ogródku (wyłącznie na własny użytek!); w Peru nawet całe poletko. Większe uprawy (handlowe) są tam rejestrowane podobnie jak uprawy maku w Polsce i tylko wtedy legalne. W Boliwii nie obowiązują żadne ograniczenia. Istnieje tam nawet silna partia chłopska zrzeszająca producentów koki (nie mylić z producentami kokainy), a szef tej partii - niejaki Evo Morales - został w roku 2005 prezydentem republiki. We wspomnianych krajach mate de coca serwuje się nawet na oficjalnych przyjęciach dyplomatycznych. Nie mówiąc o tym, że jest ona dostępna w każdej kafejce, na bazarach, a także w supermarketach (paczkowana w torebki do zaparzania). *** Koka to nie kokaina! - i warto o tym pamiętać. Przecież garść zielonych listków to nie to samo co działka białego proszku uzyskana z kilku worków takich listków. Dla Indian koka jest niezbędnym elementem życia, towarzyszem codzienności, ulgą w znoju, w głodzie... A kokainy nie biorą do ust (ani nosa)! Mówią, że koka jest darem Boga, kokaina zaś wytworem diabelskim (Coca es regalo del Dios, cocaina es regalo del diablo). Tej różnicy nie chcą zrozumieć ani zachodnie rządy, ani ONZety, ani misjonarze - krzyczą uniesiono, że koka to zło! W Kolumbii i Ekwadorze na wielkich obszarach indiańskich ziem robi się opryski z pestycydów. Cudowne wybiórcze pestycydy produkcji amerykańskiej mają wykończyć jedynie krzew kokainowy, a być zupełnie nieszkodliwe dla pozostałej roślinności oraz ludzi i zwierząt. Nawet gdyby ta bzdura była prawdą, to i tak oprysk będzie zabójczy dla Indian większość z nich nie ma bowiem żadnych innych źródeł dochodu - tylko koka zapewnia im byt. Kukurydza w dżungli rosnąć nie chce, a jak urośnie, daje słaby plon; podobnie ryż, ziemniaki... Ponadto na legalne produkty rolne nie ma odbiorców - trzeba by je transportować daleko poza puszczę. o i wszystko prócz koki wymaga wiedzy agronomicznej, znajomości kalendarza i ogólnie o wiele więcej zachodu. Na wszystko inne przychodzą zarazy, susze, powodzie... Za to koka nie zwraca uwagi na takie rzeczy, rośnie ochoczo praktycznie wszędzie, odbiorca sam zgłasza się po towar bezpośrednio u producentów i płaci gotówką! Albo nawet czymś o wiele lepszym - przedmiotami codziennego użytku, których Indianie w inny sposób zdobyć nie mogą (przecież nie pojadą na zakupy z dżungli do miasta). I tak to się mniej więcej kręci. *** W tropikalnych lasach Indianie uprawiają kokę bez ograniczeń. Są daleko poza zasięgiem państwa i kontrolą kogokolwiek prócz karteli. Tego zjawiska się nie wypleni, chyba że wypleni się Indian; ale to byłoby przecież ludobójstwo; a poza tym bardzo trudna robota, bo Indianie wiedzą, jak się chować, tak by żadna armia ich nie znalazła. Bardzo często nie zakładają pól (kokę sadzi się w lesie pod drzewami), ponieważ pola można by wypatrzeć z samolotów, a potem wysłać helikopter z trucizną lub napalmem. To nie przenośnia - napalmowe opryski miały miejsce (i wciąż mają). Robiono je z użyciem amerykańskich helikopterów i amerykańskiego napalmu oraz z pomocą amerykańskich... (aż boję się tego słowa, ale właśnie ono pojawiało się w oficjalnych komunikatach) ...ekspertów. Widziałem coś takiego w kolumbijskiej telewizji i przypominało to wypisz wymaluj sceny z filmów o Wietnamie. Przedstawiciele rządowej Agencji ds. Zwalczania Narkotyków byli z siebie dumni. Jakoś żaden nie wspomniał o usmażonych ludziach. (A skąd wiadomo, że ich tam nie było? Przecież kiedy nadlatuje helikopter z napalmem, ludzie raczej nie machają na powitanie.) Nie wspomniano też o wypalonym lesie ani o... MINIMALNEJ SKUTECZNOŚCI TAKICH AKCJI. Są spektakularne i fotogeniczne, ale nie powodują spadku produkcji koki. No dobra - powodują - na tym jednym spalonym polu i na jakieś trzy tygodnie, bo już po trzech tygodniach od wsadzenia patyczka w ziemię młody krzaczek daje kolejny plon. *** Kokę do spożycia lub do celów rytualnych zbierają wyłącznie kobiety. Na handel i przetworzenie dla Obcych - mężczyźni, dzieci... wszyscy. Jutowe wory i ogromne kosze pełne liści odbierane są przez indiańskich tragarzy wynajętych przez kartel. Na ich plecach surowiec podąża do ukrytych w lesie przetwórni. Tam odbywa się wstępna faza procesu chemicznego kondensacja - powstaje brązowa maź, która w plastikowych paczkach opuści terytoria indiańskie i trafi w miejsca bardziej cywilizowane. Kolejny etap produkcji wymaga laboratorium chemicznego, gdzie maź zostanie przetworzona na biały proszek - największy, najbardziej ekologiczny i z całą pewnością najbardziej lukratywny produkt eksportowy Kolumbii, Boliwii, Peru i Ekwadoru. Dlaczego ekologiczny? No cóż, tak po prostu jest, że wydobywanie ropy naftowej, kopanie złota i szmaragdów, rud metali, wyrąb tropikalnego drewna, połów ryb, uprawa kawy... - wszystko to jest bardziej szkodliwe dla środowiska naturalnego niż samorosnąca koka i produkcja kokainy. *** Indianie spożywają kokę w formie nieprzetworzonej - liście wkłada się między język a policzek i żuje lub ssie. Aby przyspieszyć proces wchłaniania dodają popiół ze spalonych roślin, który zawiera wapno i sole mineralne. Plemiona żyjące w bardziej tradycyjnych grupach "przyrządzają" kokę po swojemu. Na przykład tłuką ususzone liście w drewnianym moździerzu, aż zrobi się z nich zielony pył. Potem mieszają go z popiołem, przesiewają (widziałem, jak robili to za pomocą nylonowej pończochy otrzymanej od misjonarzy), a następnie rozprowadzają niewielkie ilości po śluzówce ust lub też zażywają tak jak my zażywamy tabakę. Plemię Kogi, w górach Santa Marta na północy Kolumbii, stosuje specjalne naczynie z tykwy zwane el poporo. Do el poporo wsypuje się proszek uzyskany z roztartych morskich muszli. Bez tego proszku koka nie ma mocy, gdyż zbyt wolno i zbyt słabo się wchłania. Świeże liście umieszcza się w ustach, następnie Indianin ślini cienką drewnianą pałeczkę (w komplecie z el poporo), wsadza do naczynia (nabierając odrobinkę muszelkowego proszku) i oblizuje. Można by prościej, prawda? Ale tu chodzi o rytuał, a nie o ćpanie. To dopiero biały człowiek zrobił narkotyk z niewinnej używki, którą Indianie stosowali od tysiąca lat. {...}