pobierz - miastolodz.psl.pl

Transkrypt

pobierz - miastolodz.psl.pl
Lukrowanie wsi. Robert Miniak
Przytoczę na wstępie moją rozmowę ze Znajomą. Wychowana na podłódzkiej wsi,
czynna członkini PSL-u, a jakże, po bożemu, ze wszystkimi cechami dobrego dzieciństwa,
huśtawką na szklance (dla niewtajemniczonych to taka odmiana wiśni, którą najchętniej
obsiadywały szpaki) i warzywniaczkiem na piękną pietruszkę i marchewkę. Aha, byłbym
zapomniał, wszystko jak najbardziej udane, szczęśliwi kochający się rodzice, czwórka
dorodnego rodzeństwa bawiącego się grzecznie w soczystej zieleni łąki z kwitnącymi
mleczami nad stawem… Raj. Opowiesz coś o swoim dzieciństwie na wsi? Zapytałem No,
mogę. ..Czemu nie, .. pytaj.
No, dobrze, najpierw – ponieważ wędkuję - zaintrygował mnie ten staw. Ryby były? zapytałem. Ano były. I złote karasie i parę karpi, które tradycyjnie kończyły swój żywot na
wigilijnym stole. Czasami trafił się lin – grubasek. Były i żaby… Żaby? Tu zwąchałem szansę
na wygrzebanie czegoś ciekawszego. Dmuchaliście żaby!!! Nie, no co ty! Oburzyła się moja
interlokutorka – w życiu, my byliśmy grzecznymi dziećmi! Dmuchały dzieciaki z PGR-u! I
wtedy rozwiązał się worek. Mimochodem dowiedziałem, się, że „Ci z PGR-u” to kradli
drewno, oszukiwali, a ich latorośle chodziły wiecznie brudne i zawszawione. Aha, i sikały w
majtki. Nawet te kilkuletnie. Zresztą ogólnie śmierdziały i nosiły brudne ciuchy. Ale przecież
PGR- to nie wieś. A to daleko od Waszej chałupy? – pytałem podchwytliwie. Nie, może z pół
kilometra. Ale nie warto o tym mówić, PGR to co innego. U NAS było pięknie i szczęśliwie.
NASZA wieś była piękna… Czyżbym zatem dokopał się do czegoś wstydliwego? Do
jakiegoś drugiego, gorszego świata? Ciemniejszej strony? A może zwyczajnie chodziło o
typowe upiększanie wspomnień. Polukrowanie wsi?
Od niepamiętnych czasów w literaturze funkcjonuje archetyp pięknej, sielskiej wsi.
Wergiliusz chwalił jej uroki, potem kolejno przyłączali się do niego inni piewcy natury w tym
nasi „wielcy” Rej, Kochanowski, Szymonowic… Proszę zauważyć jakże sielankowo żyli
sobie nasi przodkowie, poetycko opisani przez Wieszcza w Panu Tadeuszu? Te kurki i
kapłony podawane na wiejskie stoły… W zdecydowanie racjonalnym pozytywizmie
wyłamało się kilku radykałów z Zolą na czele (i oczywiście rodzimym Reymontem) którzy
dostrzegli również ciemniejsze strony tej sielanki. Ba, nawet dostrzegali w poczciwym
naturalizmie wartość większą niż „lukrowany landszafcik”. To właśnie im zawdzięcza świat
wdzięczny opis swojskiego spółkowania byka z krową i innych perełek, na które literaccy
poprzednicy wstydliwie spuszczali zasłony milczenia. Od tego czasu można by rzec, że
opisywana wieś wreszcie nabrała rumieńców. Stała się bardziej realna. Po czasach mrocznych
i wojennych, kiedy to twórcy musieli zderzyć się ze zdecydowanie inną rzeczywistością wieś
w literaturze ponownie wróciła do łask. Opisywano ją różnie. Od „wspomnieniowego”
Myśliwskiego w „Tańczącym jastrzębiu” i wizji „małej ojczyzny” w twórczości Miłosza,
potoczności w poezji Nowaka, aż po skrajnie naturalistyczne, wręcz przejaskrawione obrazy z
„Malowanego Ptaka” Kosińskiego. W tym szerokim spectrum mieściły się też wszelkiej
maści stylizacje jak chociażby doskonała „Konopielka” Redlińskiego, czy skrzywieniowoperwersyjne „Raz w roku w Skiroławkach” Nienackiego. Ale trzeba przyznać, że z reguły
wieś traktowano uczciwie. Dostrzegano zarówno jej jasne strony jak i te zdecydowanie mniej
nadające się do rozgłosu. W latach osiemdziesiątych, czasach stanu wojennego i burzliwych
czasach Solidarności, tematy rustykalne odeszły nieco w cień – nazwijmy to eufemistycznie –
spraw związanych z bytem robotniczego proletariatu stoczni, zakładów przemysłowych,
kolei, MPK itp. Przeniesienie ciężaru uwagi na miasto odbiło się nie tylko na literaturze ale i
na samym postrzeganiu wsi jako spokojnego miejsca „pod gruszą”, gdzie żyje się
zdecydowanie łatwiej i gdzie nieliczni szczęściarze mogli uzupełnić kartkowe przydziały
mięsa ewentualnie mleka u zaprzyjaźnionego gospodarza, lub bliższej czy dalszej ciotki.
Oczywiście upraszczam, ale to czasy, gdy wielu mieszczuchów postrzegało chłopstwo
jedynie przez pryzmaty opowieści w rodzaju jak to dobrze mają na wsi, bo przecież zawsze
na gruncie to można szklarnie postawić i zbić fortunę na nowalijkach i innym szczypiorku. Do
tego też doszła (ale to raczej w latach 90-tych) pierwsza fala emigracji nowobogackich
mieszkańców miast na tereny podmiejskie a co za tym idzie wzrost cen ziemi i kolejne
pogrubienie portfela co bardziej obrotnych wieśniaków. Kolejny raz słyszało się – jak to na
wsi mają pięknie i dobrze…(oczywiście cały czas mówię z punktu widzenia typowego
mieszkańca miasta). Ile w tym było prawdy a ile mitów doskonale wie każdy, który w
tamtych czasach miał przyjemność/nieprzyjemność mieszkać w wiejskiej chacie.
Ostatnimi czasy nastała kolejna moda na wieś. Na potęgę buduje się skanseny (kolejny
w naszym województwie otwarty zostanie w maju pod Tumem), szturmuje się prowincję pod
hasłem powrotu do korzeni, wydaje masę pieniędzy na rozmaite akcje, pokazuje miejskim
dzieciom krówki w innym odcieniu niż telewizyjna Milka, kobiety z koła gospodyń
wiejskich, na kursie komputerowym przeglądają Allegro w celu znalezienia najlepszego
materiału na tradycyjny pasiak. Wszystko pięknie i budująco. Tylko wciąż nasuwa się jedno
pytanie. Czy to nie jest kolejne lukrowanie wsi? Czy pokazywanie kolorowego, wesołego
jarmarku to współczesny real czy jak to bywało zawsze jedynie stworzona na użytek
propagandy „popeerelowska prawda czasu - prawda ekranu”. Owszem to wszystko jest
potrzebne, każde działanie propagujące nasze korzenie ma sens. Tylko czy przypadkiem w tej
ogólnej radości nie wylewamy czasem dziecka z kąpielą? Jaką prawdę poznają nasze dzieci
skoro wirus lukrowania wsi obejmuje już nawet tych, którzy stamtąd wyrośli? (vide – moja
Peeselowska rozmówczyni?) Owszem, to zjawisko powszechne szczególnie wśród
mieszkańców dużych miast. Zgodzę się też z tym, że w tzw. przymieściu prawdziwej wsi
można ze świecą szukać. To raczej łagodne przedłużenie willowych miejskich dzielnic. Ale
nie może być inaczej skoro chłop ze sprzedaży jednego metra podłódzkiej ziemi w
ciekawszym miejscu dostanie równowartość 80 bochenków chleba. Ile lat musiałoby minąć,
żeby ta ziemia urodziła równowarte plony? 200-300?? To jest właśnie prawda naszych
czasów. Zatem o czym tu pisać? O pseudowsi, o lukrowanych obrazkach rustykalnych
jarmarków? O daczach bogatych mieszczan prześlicznie wkomponowanych w Park
Krajobrazowy? A może o dzieciaszkach mknących radośnie kolorowymi skuterami na
coroczną wyprzedaż markowych ciuchów do Manufaktury? Nie, ja nie hołduję zacofaniu wsi.
Wręcz przeciwnie, cieszę się, że żona rolnika nie musi gimnastykować palców na krowich
wymionach skoro może podłączyć nowoczesną dojarkę. ( Oczywiście pod warunkiem, że
jeszcze w jej dobrodziejstwie inwentarza znalazło się miejsce na krowę….) Problem, o
którym piszę nie dotyczy czasów. Dotyczy LUDZI, którzy te czasy opisują. Dlaczego tak
trudno dzisiaj powiedzieć, że wieś to też swojski zapach poczciwego gnoju, czy mozolne
zakładanie niewygodnych gumofilców w listopadzie o piątej rano do obrządku (a tak a propos
– to właśnie w programie wycieczki na wieś powinno być obowiązkowe bieganie w
gumofilcach po błocie. Skoro jak grzyby po deszczu powstają przeróżne szkółki sportów
ekstremalnych to dlaczego nie włączyć tej wdzięcznej rodzimej dyscypliny do rodzimego
survivalu? Zapewniam, że przeżycie będzie i prawdziwe i pouczające). Dlaczego tak
wstydzimy się powiedzieć, że wieś to 95 procent ciężkiej pracy a 5% przyjemności? Nawet
jak przejaskrawiam to i tak myślę, że większość czytelników z podobnym do mojego
doświadczeniem wie o co chodzi. Lukrowanie z reguły pozostawia po sobie uczucie zgagi.
Myślę, że moi wiejscy Antenaci czuliby się co najmniej dziwnie, gdybym przedstawił ich
obraz mojej córeczce w postaci miłych, puchatych, cukierkowych bałwanków.
Tak jak wspomniałem – dla mnie różnice pomiędzy miastem a wsią (precyzuję, ze
chodzi i o tę wieś z mojej młodości czyli z lat 70 i 80tych) dotyczyły przede wszystkim
filozofii życia. I to nie jakiejś wydumanej, wymyślonej przez filozofów a prostym – wręcz
naturalistyczno-behawiorystycznym podejściu do codzienności. Jeśli tłumaczono mi, że
wróbel jest szkodnikiem bo wyżera ziarno a jaskółka jest cacy, bo poluje na muchy w oborze,
to miało sens. I jeśli zrzucaliśmy wróble gniazda z powały stodoły to było logiczne
wytłumaczenie powyższej filozofii. Doskonale wiedziałem, że jak trafię wróbla kamieniem z
procy to jest ok., a jeśli – nie daj Boże jaskółkę – to dostanę takie wpie….. że aż nie będę
mógł przez tydzień siedzieć. To było jasne i proste. Jasne i proste było też to, że jak się
oszczeniła Muszka, to trzeba było szczeniaki utopić, bo po cholerę żywić darmozjadów, skoro
w obejściu dwa psy już biegały. W prawie każdej wsi był wioskowy głupek, i babka, która
pluła w okno na burzę (moja przyklejała masło pod parapetem). To tylko drobne okruchy tej
prawdziwie wiejskiej, prostej filozofii życia. Bez ą i ę. I bez owijania w sreberka. Zaraz
usłyszę głosy, że to było nieludzkie i zacofane. Ależ proszę Państwa, to było najbardziej
LUDZKIE ze wszystkiego czego mnie uczono, bo to wyrosło z praktyki wielu lat
doświadczeń pokoleniowych. Tak robił mój dziad, i pradziad i jego dziad. Można się jedynie
spierać, czy było to SŁUSZNE. Ale to już zupełnie inna sprawa. I chylę czoła przed tymi,
którzy nie wstydzą się powiedzieć o wszędobylskich pchłach, o błocie pomieszanym z
kurzęcym gównem (o pardon – powinienem chyba napisać bardziej współcześnie - guanem),
czy o wnyku postawionym na zające przez Sylwuta, w które przypadkiem wlazł kot
Stasiaków i była radocha na pół wsi. Ale takie wspomnienia wymagają zwyczajnej ludzkiej
odwagi. Lukier jest słodszy.

Podobne dokumenty