Już po 10 kilometrach czułem się wykończony

Transkrypt

Już po 10 kilometrach czułem się wykończony
1
Już po 10 kilometrach czułem się wykończony. Nogi miałem świeże, ale
głowa mi opadała i powieki też. Adrenalina ze startu opadła i byłem kompletnie rozbity. Przez ostatnie kilka tygodni robiłem wciąż te same dziwaczne rzeczy, co doprowadziło do tego, że na starcie moich 28 800 kilometrów
czułem się zupełnie pozbawiony energii.
Zanim nasz mały konwój – mama i moja starsza siostra Heather z przyjaciółką w samochodzie plus eskortujący motocykl pomagający mi pokonać
labirynt, jakim jest centrum Paryża – przybył na lotnisko Charles’a de Gaulle’a, ja
ledwo trzymałem się na siodełku. To nie było jakieś tam zwyczajne zmęczenie, ale głębokie wyczerpanie brakiem snu, sprawiające, że człowiek czuje
się pusty w środku.
Pomachawszy na pożegnanie eskorcie przy lotnisku Bourget, kawałek
dalej skręciłem do najbliższej kafejki. Musiałem zrobić sobie przerwę. Zamówiłem espresso i colę, mając nadzieję, że to przywróci mnie do życia, ale
tak naprawdę marzyłem tylko o śnie. Poczułem się głupio, kiedy kelner powiedział, jak bardzo podziwia moje przedsięwzięcie. Mnie nie wydawało się
to szczególnie imponujące. Byłem blady i czułem się kompletnie wypruty.
Oto stoję przed życiową szansą, a nawet nie opuściłem Paryża, czekając na
kofeinę i cukier, które mają pomóc mi znów wsiąść na rower.
Ze startem też było trochę zamieszania. Mama i pozostali bardzo przeżywali mój wyjazd, ale ja czułem się, jakbym stał z boku tego wszystkiego.
Przez tak wiele miesięcy jedyne, czego pragnąłem, to znaleźć się na trasie. Teraz, kiedy w końcu stałem w tym punkcie, nie czułem ani odrobiny
smutku, za nikim nie tęskniłem, żadna cząstka mnie nie zastanawiała się,
co kryje przyszłość.
19
Mark Beaumont
Ostatni dzień przed wyjazdem był gorący i pogodny, ale spędziłem go w pokoju numer 409 w hotelu Radisson Bolougne w Paryżu. Dopiero wieczorem
wybraliśmy się z mamą i Heather do uroczej knajpki Au Vaillant Chez Chemin
niedaleko Porte de Saint Cloud, aby uczcić początek przygody.
Od mojego taty nie zawsze otrzymywałem bezwarunkowe wsparcie
i nie zawsze się zgadzaliśmy, ale pomimo dzielących nas różnic byłem mu
wdzięczny za zrozumienie dla zadania, które sobie wyznaczyłem.
Cały dzień rozkładaliśmy różne rzeczy, wielokrotnie pakując je i sortując.
Ku mojemu zdumieniu po żonglerce rozmaitymi przedmiotami pomiędzy
czterema głównymi sakwami z zamiarem ich odpowiedniego zrównoważenia
wszystko doskonale się spasowało. Moglibyśmy jeszcze długo gadać i krzątać
się, ale o pierwszej w nocy nie byłem w stanie już nic robić. Rower był gotowy
i spakowany, ale pozostałe prace administracyjne średnio nam szły. Za dużo
pozostawało do zrobienia, żeby pozwolić sobie na ekscytację.
Szybko się nauczyłem, że nieodłączną częścią „życia marzeniami” jest
to, że rzeczywistość prawie zawsze różni się od tego, jak ją sobie wcześniej
wyobrażałem. Oczekiwałem międzynarodowego szumu medialnego towarzyszącego mojemu wyjazdowi, a tymczasem nie zadzwonił ani jeden
dziennikarz. Zainteresował się mną tylko John Beattie ze „Sports Weekly”,
prowadzący audycję w Radio Scotland, który kilka miesięcy wcześniej gościł mnie u siebie w studiu i przeprowadził ze mną krótki wywiad. Przez
ostatnie sześć miesięcy moją historię śledziło kilka lokalnych gazet, mimo
to czułem się rozczarowany. Nie marzyłem o sławie, ale chciałem podzielić
się moją przygodą z szerokim gronem odbiorców i odwdzięczyć sponsorom
za wsparcie.
Tego popołudnia pozwoliłem sobie na małe przedstawienie, kiedy
Heather wróciła ze spóźnionym lunchem i przez pomyłkę podała mi quiche
z szynką. Zazwyczaj staram się zachowywać dietę wegetariańską, a ta
błaha pomyłka okazała się kroplą, która uwolniła napięcie, jakie w sobie
tłumiłem. Kilka miesięcy później ze śmiechem wspominałem moją przesadzoną reakcję. Gdybym tylko wiedział, co wkrótce będę jadł, nawet nie
zwróciłbym uwagi na wędlinę w placku.
Heather spędziła większość popołudnia na dopieszczaniu prezentu, który zamierzała mi dać – uroczego „poradnika” z rysunkiem ludzika-cyklisty
objeżdżającego świat. Broszura miała idealny kieszonkowy format, a wstęp
20 Człowiek, który objechał świat na rowerze
głosił: „Oto książeczka z pożytecznymi informacjami z całego świata…
Przyjemnego korzystania!”. Zawierała szczegółowe dane i podstawowe wyrażenia z każdego kraju, moje dane kontaktowe, informacje istotne w razie
wypadku, listę sprzętu pierwszej pomocy i inne potrzebne wskazówki.
Moim głównym zmartwieniem podczas tych ostatnich paru dni był brak
czasu na staranne przekazanie mamie kierownictwa, żeby od teraz sama
mogła koordynować działania „Bazy”. Zaledwie kilka miesięcy wcześniej
nie umiała nawet wysłać maila, więc naszym głównym zmartwieniem było
nie „co”, ale „jak”. Pozostawało mieć nadzieję, że to, co do tej pory zdążyliśmy zrobić, okaże się wystarczające, a pozostałych rzeczy mama będzie
w stanie nauczyć się samodzielnie.
O 7.00 w niedzielę 5 sierpnia 2007 roku ostatecznie zapiąłem sakwy, wymeldowałem się z Radisson Bolougne i wyruszyłem na nowym rowerze,
pierwszy raz z pełnym bagażem. Poranne słońce odbijało się migotliwie od
tafli Sekwany, gdy wolno jechałem na start z Porte de Saint Cloud. Rower
wydawał się zrównoważony i niezawodny, ale okazał się cięższy, niż się spodziewałem. Całą drogę się uśmiechałem, nie spiesząc się i z roztargnieniem
myśląc o tym, co przede mną. Cieszyłem się jednym z pierwszych od wielu
tygodni momentów swobodnych, niczym nieskrępowanych rozmyślań. Na
ulicach panował niedzielny spokój (na ile to możliwe w centrum Paryża).
Obserwowałem ludzi leniwie sączących weekendową kawę i mijające mnie
skutery.
„To jest ten dzień” – pomyślałem, czując nową dawkę ekscytacji.
Skręciłem w lewo ku Polom Elizejskim i ujrzałem opustoszałą aleję biegnącą
w stronę placu Zgody i dalej do Łuku Triumfalnego. To właściwe miejsce i czas,
żeby wyruszyć. Najbardziej zatłoczone rondo w Europie w porannym słońcu
letniego weekendu emanowało spokojnym dostojeństwem.
Właściwie nie wiem, czego dokładnie oczekiwałem, ale po raz kolejny rzeczywistość okazała się zupełnie inna. Kiedy podjechałem do Łuku,
czekali tam już na mnie przyjaciele i sponsorzy, wkrótce przybyły kolejne
osoby, ale niezależnie od wszystkiego należy to uznać za skromny początek wyprawy. Nie mogłem sobie pozwolić na opłacenie przylotu przedstawiciela Księgi rekordów Guinnessa, musiałem więc zapewnić odpowiednią
legalizację całego przedsięwzięcia od samego początku. Jeden z przyjaciół
pobiegł kupić poranną gazetę, żebym zrobił sobie z nią zdjęcie, i wkrótce
21
Mark Beaumont
wrócił z „Le Monde”. Następnie Heather uroczyście zainaugurowała „dziennik podróży”, jaki miałem prowadzić podczas całej wyprawy. Pomimo jej
wysiłków dwóch żandarmów trzymających straż odmówiło swoich podpisów, za to nie interweniowali, gdy biegaliśmy dookoła, filmując, fotografując i przygotowując start.
Do 8.00, czyli godziny ogłoszonej jako startowa, wokół mnie zgromadziło się kilkunastu krewnych, przyjaciół i sponsorów. Nikt nie miał pojęcia, co
powiedzieć ani jak się zachować w takiej sytuacji. Oficjalnie moim celem było
przejechać świat rowerem w mniej niż dwieście dziesięć dni, ale osobiście
chciałem ukończyć podróż w sto dziewięćdziesiąt pięć dni. Ambitne założenie, biorąc pod uwagę fakt, że aktualny rekord świata wynosił dwieście siedemdziesiąt sześć dni, a ja nigdy dotąd nie jechałem dłużej niż miesiąc! Mimo
to każda z towarzyszących mi osób, mimo że zakrawało to na naiwność, dała
się porwać mojemu marzeniu. A może wtedy, w Paryżu, ostateczny rezultat dla nikogo nie miał znaczenia? Wszyscy dzielili moje ambicje i w tamtej
chwili tylko to się liczyło. Niezależnie od tego, jakie myśli przelatywały im
przez głowę, szczerze dziękowałem w duchu za udzielone wsparcie i to motywowało mnie do działania.
David Peat, mój kierownik i kamerzysta z BBC, rozluźnił atmosferę, kładąc się na środku ulicy, podczas gdy moja rodzina odgradzała miejsce na
oficjalne zdjęcia ze startu od ruchu ulicznego. Dave był człowiekiem z pokolenia moich rodziców i zawsze dziwiłem się, widząc jego alter ego, które
pojawiało się za każdym razem, gdy kładł sobie kamerę na ramię, co najwyraźniej kazało mu biegać naokoło z szybkością i energią kogoś o połowę
młodszego. Żadne ujęcie nie było dla niego wystarczająco dobre, dlatego
miotał się z miejsca na miejsce, by stworzyć wrażenie wielu kamer. Poznałem go zaledwie kilka miesięcy wcześniej, ale już zdążył stać się kimś znacznie więcej niż tylko „facetem z BBC” – częścią zespołu, przyjacielem rodziny, jedyną znajomą twarzą, jaką miałem widzieć po opuszczeniu Europy.
O 8.30 pomachałem do kamery Dave’a oraz przyjaciołom i rodzinie, po
czym po raz pierwszy nacisnąłem na pedały, ruszając spod Łuku Triumfalnego w podróż dookoła świata.
Zawsze wyobrażałem sobie, że wystartuję i zakończę wyścig u wylotu
Pól Elizejskich, ale po przybyciu na miejsce okazało się, że trasa do Belgii –
pierwszy etap mojej podróży przez Europę – biegnie w innym kierunku.
22