Prośba o wyspę szczęśliwą

Transkrypt

Prośba o wyspę szczęśliwą
VIII
koszyce małe wielkie miasto
Prośba
o wyspę
szczęśliwą
Mierzenie się obywateli
miasta ze sobą i swoim
światem trwa nadal,
ale na kluczowe pytanie:
„Kim jesteś?”, pada
zazwyczaj krótka
odpowiedź: „Jestem
koszyczaninem”.
Michał Burdziński
S
iedem lat temu trafiła do moich rąk
niewielka książeczka – przewodnik obrazkowy po bujnych krajobrazach i nieznanych wówczas dla mnie miastach Słowacji. Na okładce zachodziły na
siebie dwie fotografie: dostojnych, baśniowo poszarpanych masywów Tatr Wysokich
oraz wyniosłej, równie baśniowej fasady
gotyckiej katedry św. Elżbiety w Koszycach.
Od niej to zaczęło się wszystko, co dziś łączy
mnie ze Słowakami i Węgrami.
Wędrówka do Koszyc
Koszycką katedrę, usytuowaną w samym centrum niegdysiejszego miasta z murami obronnymi, ujrzałem po raz pierwszy po podróży nocnym pociągiem relacji Kraków–Koszyce. – Dlaczego już nie istnieje to połączenie? – pytają przyjaciele z zagranicy, którzy
oprócz dawnej siedziby Jagiellonów chcą odwiedzić Koszyce, królewską perłę Pentapolitany – średniowiecznego związku handlowego
kilku słowackich miast. – O ile mi wiadomo –
odpowiadam skonfundowany – jazda z Warszawy do Koszyc trwa jedenaście godzin,
z przesiadką w Czechach; ale można też wybrać trasę wokół Tatr, a więc przesiadać się kilka razy i liczyć na regionalnych przewoźników.
Transgraniczne linie kolejowe Zagórz–Medzilaborce i Muszyna–Plaveč przeszły zatem do historii, podczas gdy kontakty Koszyc
z Pesztem i Pragą wciąż mają się dobrze. Tak
oto dzisiejsze połączenia kolejowe odzwierciedlają historyczne powiązania Koszyc w ramach, kolejno, Królestwa Węgierskiego, monarchii Habsburgów i Austro-Węgier, wreszcie
– Republiki Czechosłowackiej.
Gdy pominiemy fakt, że Koszyce leżą tylko półtorej godziny jazdy pociągiem od Tatr,
opowieść o wielokulturowej „metropolii
Wschodu” – kojarzonej przez Polaków z przywilejami Ludwika Węgierskiego dla ich przodków-szlachciców – przybiera nagle kształty niemal mityczne, rozbudzane przez sentyment pojedynczych wędrowców – bajarzy,
którzy do niej dotarli i dzielą się potem jej doświadczeniem. Miasto, o którym mowa, jest
bowiem dla nas legendą samą w sobie, echem
Štefan Adamik
Tygodnik
powszechny 25
23 czerwca 2013
potencjalnej rzeczywistości, nieodgadnionym
punktem na rozległej mapie, pewną nazwą na
horyzoncie odległych znaczeń.
Katedra
trzech języków
Gotycka katedra, nigdy nie dokończona,
a wznoszona przez trzy stulecia wraz z kaplicą św. Michała i wieżą Urbana, góruje nad starówką wielkością i wysokością, kolorem murów i brzmieniem dzwonów. – Oto bijące serce miasta, jego duma, przeszłość i tożsamość
– mówię swoim przyjaciołom. W patosie tym
tkwi jednak prawda, skoro katedra ujmuje ich
i zdumiewa, a nawet wprawia w zakłopotanie.
– Dlaczego stoimy tu dopiero teraz, po tylu
podróżach i odkryciach? –pytają sami siebie.
Wtedy powraca mi pierwsze spojrzenie na
jej sylwetę widoczną z prowadzącej od dworca ulicy Młyńskiej, pierwsze piorunujące wrażenie i uczucie wzniosłości. Może trochę na
przekór, przeczuleni na punkcie średniowiecznych kościołów, zaczynamy wpierw porównywać ją z paryską Notre-Dame – potem jednak opowiadamy się za koszycką asymetrią,
masywnością i szczęśliwą niekonsekwencją; szlachetnością innego rodzaju niż francuska, widocznym narastaniem nowych koncepcji i eksperymentów oraz przedwczesnych
poniechań.
Stajemy w końcu przed najpiękniejszym,
północnym portalem katedry, którego tympanon obramowany łukiem ostrym i subtelnym laskowaniem skrywa misternie rzeźbioną scenę Sądu Ostatecznego. Dopiero podczas
jej uroczystego odsłonięcia po niedawnej renowacji uzmysłowiłem sobie, jak bardzo koresponduje ona – jako vanitas i memento mori – z zegarem wmurowanym w ścianę wyższej
wieży, dominującym nad otoczeniem. Oraz
jak bardzo wymowne jest pewne podobieństwo w trzech językach, rozbrzmiewających
wciąż na ulicach wspólnego miasta: Dóm
svätej Alžbety, Szent Erzsébet-dóm, Dom der
Heiligen Elisabeth.
W obliczu tej katedry – tak swoistej i odmiennej od swych towarzyszek w Preszowie,
Lewoczy, Bardiowie, Krakowie, Sibiu czy we
Lwowie – nikną żądania oraz prawa własności, a z narodów ustanowionych w dziewiętnastym stuleciu wyłania się ponownie społeczność koszycka o długich, średniowiecznych
tradycjach.
WIELOKROTNA
TOŻSAMOŚĆ
Owa społeczność, jak opisują jej starsi i młodsi członkowie, nigdy zresztą nie zatraciła instynktu samozachowawczego. Nawet jeśli ubiegłowieczna historia polityczna miasta – ze sporami słowacko-węgierskimi włącznie – wpływała na losy całych rodzin, nie była w stanie naruszyć wewnętrznego przekonania koszyczan o uznaniu i poszanowaniu drugiego (wprawdzie innego, ale z tego samego
Rzeźba św. Elżbiety, córki węgierskiego króla Andrzeja II,
patronki katedry i Koszyc, na południowym portalu świątyni
podwórka). „Zwielokrotnione realia”, a czasy powojenne w szczególności, stanowiły najsmutniejsze zaprzeczenie idylli i utopii, toteż
próba odnalezienia w nich swojego miejsca
przez młode pary mieszane, które znalazły się
na krawędzi praktyk nacjonalistycznych oraz
dwóch lub trzech kultur, nie napawała żadnym
optymizmem.
Mimo to, za sprawą osobistej determinacji,
akceptacji różnic i podniesienia ich do rangi
„twórczej materii”, dochodziło do coraz większego zespolenia rozmaitych grup i środowisk
wewnątrz całej społeczności, tak że w niejednym domu mówiło się, i mówi ciągle, zupełnie
specyficznym językiem, pełnym tak oryginalnych, jak i przetworzonych słów słowackich
oraz węgierskich. Mierzenie się obywateli miasta ze sobą i swoim światem trwa nadal, ale na
kluczowe pytanie: „Kim w takim razie jesteś?”,
pada zazwyczaj krótka odpowiedź: „Jestem
koszyczaninem”.
Źródeł tożsamości wielokrotnej należy szukać w okresie międzywojennym, gdy Kassa
przemienia się oficjalnie w Košice, jakkolwiek
w latach powojennych władze socjalistyczne nie przeszkadzają pisać również gazetom
węgierskim, takim jak „Kassai Ujság”, „Kassai
Hirlap” i „Kassai Munkás”, wprowadzającym
swoistą równowagę wobec najbardziej powszechnego tytułu: „Slovenský východ”. Na
słupach ogłoszeniowych uwagę przechodniów
przyciągają wówczas dwujęzyczne plakaty wystaw czasowych, które w salach uroczego budynku o neorenesansowych rysach organizuje
regularnie Muzeum Wschodniosłowackie.
Z pomocą dr. Josefa Poláka, przybyłego
z Pragi Czecha żydowskiego pochodzenia, oddanego sprawie bezgranicznie, prowincjonalna i okradziona przez byłego dyrektora placówka przeradza się w prestiżową instytucję
kultury o charakterze międzynarodowym. Polák zaprasza do współpracy najlepszych artystów miejscowych, takich jak Anton Jasusch
(Antal Jaszusch), Béla (Vojtech) Kontuly
i Július (Gyula) Jakoby, sprowadza z Budapesztu Eugena (Jenő) Króna i otwiera z nim
szkołę rysunku i grafiki. Zarazem przyciąga do
miasta grono wybitnych artystów czeskich,
węgierskich i ukraińskich, dzięki czemu wyzwala w nim wyjątkową różnorodność estetyczną, nierozbudzoną w takim stopniu ani
przed jego przybyciem, ani już nigdy po jego
wyjeździe z powodów politycznych pod koniec lat 30.
hhh
A jednak niezmiennie pluralistyczne, wielowątkowe i internacjonalne Koszyce tętnią
dziś, tak jak między wojnami, niepodległym
rytmem. – Niegasnąca tęsknota za nimi – mówię zawsze moim przyjaciołom – wzmaga się
jeszcze ze świadomością tego, czego równie
mitycznemu Paryżowi najzwyczajniej brakuje: tempa życia na miarę człowieka. h
>>MICHAŁ BURDZIŃSKI jest doktorantem
w Zakładzie Edytorstwa i Stylistyki Instytutu
Polonistyki Stosowanej Uniwersytetu
Warszawskiego. Pracuje w Instytucie Słowackim
w Warszawie.