Grzegorz Jasina

Transkrypt

Grzegorz Jasina
Grzegorz Jasina
1
WSTĘP
Witam. Na początku napiszę czym jest Erasmus i dlaczego zdecydowałem się pojechać…
Około listopada 2012 roku zerwałem z dziewczyną. Jak to każdy nieszanujący się mężczyzna
wracałem do niej, płakałem, użalałem się nad sobą i zachowywałem się jak ostatnia łajza bez
perspektyw. Historia bardzo szeroko rozpowszechniona w naszym pięknym społeczeństwie.
Pewnej nocy stwierdziłem, że już nigdy więcej, już nigdy więcej… już nigdy więcej nie będę
płakał przez kobietę, nie będę więcej myślał o żadnej nierealnej przyszłości
i rozpamiętywał przeszłości.
Ostatni raz otarłem łzy i postanowiłem żyć tak jakby jutra nie było….
2
Beach Day
Życie Erasmusa na początku wygląda mniej więcej tak - bardzo dużo alkoholu, bardzo dużo
imprez, brak czasu na sen, głównie w nocy przebywasz na dyskotekach albo w jakimś barze.
Ogólnie mi to odpowiadało, więc cieszyłem się Hiszpanią…
Dzień na plaży był organizowany przez ESN (ang. Erasmus Student Network) - organizację,
która zrzesza lokalnych studentów, organizujących dla osób z zagranicy rozrywki pod
wszelaką postacią:
- dyskoteki
- noc tapas
- tandem językowy
- kursy językowe
- wycieczki i wyjazdy
W Murcji działał nie tylko ESN. Można było również korzystać z usług Erasmus Life Murcia
oraz z innych podobnych. Popularność na tego typu organizacje wynikała z faktu, że lokalni
mieszkańcy bardzo dobrze znali lokalizację ciekawych miejsc w Murcji, mogli dzięki temu
zarobić i poćwiczyć język angielski, co dla erasmusów wydawało się dość korzystne,
zważywszy na to, że przeciętny Erasmus (nie pochodzący z Polski) miał dużo pieniędzy na
rozrywki, które z błogą lekkością wydawał.
Z dyskoteki dnia poprzedniego z Teatre wróciłem o godzinie piątej rano. Pospałem trochę
i pojechałem na tzw. Beach Day organizowany przez ESN. Jako, że nie znałem wiele osób
moim jedynym celem było poznać jak najwięcej Erasmusów.
Dosiadłem się więc do pewnej Niemki, studiującej psychologię w Niemczech i ruszyliśmy na
plażę. Ja zaopatrzyłem się w dwa litry wina tinto, aby lepiej prowadzić konwersację
i ruszyliśmy.
Na plaży znaleźliśmy się około 12:00. Po drodze poznałem parkę z Belgii, w tym chłopaka
o polskich korzeniach i nazwisku Lewiński. Poznałem także Niemca, o polskich korzeniach…
I pewne Bułgarki, ale niestety rodziny już w Polsce nie miały…
Cel realizowałem w stu procentach, wspierany procentami we krwi…
Teraz wydaje mi się to głupie, ale trzeba to powiedzieć. W obcym kraju na początku ma się
strach przed mówieniem. Czuje się lekką presję przed popełnieniem błędu. Alkohol zwalcza
zbędne myśli, bez żadnych wątpliwości.
Przed wyjazdem usłyszałem też taką radę:
- Idź do Badulake, pij dużo, a zobaczysz jak poprawi Ci się Twój hiszpański …
3
Wracając jednak do głównego wątku plaży - około godziny 15:00 zaczęły się rozrywki
przygotowane przez ESN. Do wyboru mieliśmy, z tego co pamiętam, kajaki i windsurfing.
Dla mnie zdecydowanie ciekawszym zajęciem wydawał się windsurfing. Jako, że nigdy nie
miałem okazji spróbować, postanowiłem spróbować.
Pierwszy raz na desce jest - szczerze mówiąc - trudnym wyczynem utrzymanie się kilka
sekund… Ale już po jakiś 50. upadkach z deski do wody, potrafiłem utrzymać się na niej
jakieś kilka sekund i jednocześnie coś tam płynąłem…
Zajęcie tak mnie zaabsorbowało, że na desce spędziłem około dwie godzin. Na końcu
potrafiłem przepłynąć jakieś 50 metrów, ale dalej, to ja nie decydowałem o kierunku jazdy…
Później ESN zorganizował dla nas zabawę, której zasad na tą chwilę już nie pamiętam
zbytnio… Pamiętam, że dużo razy rzucaliśmy się na piasek, ścigaliśmy się i jednocześnie
uciekaliśmy przed czymś oraz całowaliśmy się ciągle w policzki…
Na koniec dnia zarezerwowany był grill i sangria. Miło spędziliśmy czas, towarzyszył nam
piękny zachód słońca. Niebo było całkowicie różowe, wiał lekki przyjemny wiatr… Nigdy
w życiu nie widziałem czegoś takiego… Pamiętam, że wtedy pomyślałem sobie, że życie jest
fascynujące, i że z takim widokiem przed oczami mogę spokojnie umierać.
Przy grillu spędziliśmy dużo czasu. Około 1:00 w nocy pojechaliśmy na dyskotekę. Ja byłem
strasznie zmęczony, nie miałem na nic siły… Postałem więc chwilę z wszystkimi i usiadłem
w loży… Obok mnie siedziała jakaś Niemka i Szwajcarka…
Wszyscy tam zasnęliśmy…
Około 3:00 obudził mnie ktoś z ESN. Gdy zorientowałem się, że leżę na ramieniu jakiejś
Niemki, już wstawaliśmy. Bardzo dobrze spałem. Nie przeszkadzało mi w ogóle, że
w dyskotece było głośno… drobny szczegół… Jak człowiek potrzebuje snu… nie zwraca
uwagi na takie szczegóły…
W Murcji byliśmy około 4:00 rano….
4
Wycieczka rowerowa z Manulem i Reubenem i Toga Party…
Kolejne kilka dni mięło gdzieś pomiędzy rozmowami z rodzicami a imprezami… Było
fajnie… Zacząłem też uczyć się trochę hiszpańskiego, chciałem podszlifować język w miarę
możliwości…
22 września Manuel zaproponował mi i Ruebenowi wycieczkę rowerami w jakieś pola.
Główną atrakcją (w domyśle) miała być możliwość zobaczenia rosnących na drzewach
cytryn…
Wiem, że może wydać się to zabawne, ale wtedy naprawdę chciałem zobaczyć prawdziwe
cytrusy i zerwać sobie jednego prosto z gałęzi…
Nie miałem jednak szczęścia, bo wrzesień to nie najlepsza pora na jedzenie cytrusów
z drzewa, ale przynajmniej mogłem sobie popatrzeć jak rosną…
W Murcji można za darmo wypożyczyć rowery. Trzeba jednak wiedzieć gdzie…
Aby skorzystać z tej możliwości należy zrobić kopię dowodu osobistego i karty kredytowej…
W zamian kilka chwil później otrzymujesz dokumenty, dzięki którym pożyczasz rower
w odpowiednim punkcie…
Jeżeli zwrócisz sprzęt do końca dnia nic nie płacisz… Praktyczne.
Pojechaliśmy do miejsca na obrzeżach Murcji, gdzie jest taka jakby tama. Tam karmiliśmy
kaczki, zamoczyliśmy nogi, bo było gorąco, chwilkę pogadaliśmy… Po drodze cieszyliśmy
się widokiem cytrusów i możliwością spróbowania daktyli.
Z tego co pamiętam, najbardziej podobało mi się to uczucie, że jestem w jakimś to stopniu
wyjątkowy, bo wszyscy moi znajomi nie mają możliwości oglądania drzew cytrynowych
wraz z ich owocami, a ja mam… Miłe uczucie… ale szczerze mówiąc porównywanie się do
innych jest krótko mówiąc głupie…
Wieczorem była tzw. toga party w Badulake. Jest to forma imprezy podczas której każdy
ubiera się w stroje starożytnych Rzymian. Aby nie wyróżniać się na imprezie, też specjalnie
poszedłem do krawca i kupiłem kawałek białego materiału, którym się później owinąłem…
Tak oto miałem swoją własną Togę…
Imprezę zaczęliśmy w domu dziewczyn, większość była przebrana, ja również…
5
Od lewej: Ja, Monika, Karina, Paweł, Daria, Magda, Bartek i dwójka Polaków, których imion już nie pamiętam…
Problem imprez z Polakami polegał na tym, że piliśmy za dużo wódki skutkiem czego
z pamiętnej imprezy nic nie pamiętam…
Jedyne co, że zgubiłem telefon… i że później go szukałem, co niestety nie było takie łatwe,
zważywszy na poziom spożytego przez mnie alkoholu i liczbę osób jakie krążyły wokół
Badulake…
Prawdopodobnie wypadł mi gdzieś i tego nie zauważyłem albo… ktoś mi go ukradł… Opcja
druga jest równie prawdopodobna, jak i pierwsza… No ale… co wtedy miałem zrobić…
spróbowałem go odnaleźć, niestety bezskutecznie…
Rano było dziwnie… Budzę się we własnym ciemnym pokoju, nie wiem, która godzina,
głowa mnie strasznie boli, próbuje sobie przypomnieć przebieg wydarzeń poprzedniej nocy…
Z faktów jakie pamiętałem, wiedziałem jedno - nie mam telefonu… gdzieś go szukałem…
miałem jakąś togę…
No nic…
Nie ma co rozpamiętywać…
Pamiętam, że wtedy miałem doła… zwyczajne wyrzuty sumienia z powodu tego co zrobiłem.
Zgubiłem telefon, bo wypiłem dużo alkoholu… Wiedziałem jedno - jak nie przestanę to
skończy się źle…
Alkohol jest fajny, ale nie w ilościach, jakich polscy erasmusi go spożywają… A mówimy tu
o litrach wódki tygodniowo… Możemy się tu tłumaczyć trudną sytuacją w obcym kraju…
Bzdura!
6
Ja miałem inny problem… Otóż tydzień przed moim wyjazdem zmarła mi babcia… Osoba,
która była dla mnie jak matka, a może nawet wyżej… Wychowała mnie, dbała o mnie, uczyła
mnie tabliczki mnożenia… Myśl o tym, że nie żyje, chociaż realna, nie dawała mi spokoju…
Chciałem od niej uciec, nie myśleć, nie mieć potrzeby płakania na samą myśl, że już więcej
jej nie zobaczę… Nie chciałem, żeby moje oczy znowu napełniły się łzami…
Alkohol pomagał… Dzięki niemu znajdowałeś się w błogim pokoju, bez problemów, bez
zmartwień, zabijał myślenie, a że Polacy go lubili, odpowiadało mi bardzo ich towarzystwo…
Tak więc po tym jak zgubiłem telefon zacząłem myśleć poważnie nad swoim zachowaniem.
Rzeczywistość jest najlepszym nauczycielem, daje Ci proste wskazówki mówiące, że czasem
nad czymś po prostu musisz się zastanowić jeszcze raz… Czasem coś powinieneś
przemyśleć… A ja dostałem wyraźny znak mówiący:
- Grzegorz… chłopie … ogarnij się….
Rano wstałem i poszedłem do Cash Converters. To taki sklep z używanymi rzeczami,
w którym można coś niepotrzebnego sprzedać albo coś używanego kupić…
Byłem zainteresowany tą drugą opcją, kupiłem sobie Nokię za 50 euro…
Później z nowym telefonem udałem się do Phone House po kopię karty SIM, która
kosztowała mnie 7 euro…
Łączny koszt Toga Party:
Telefon – 50 euro
Kopia karty SIM – 7 euro
Wódka – 4 euro
Materiał na togę – 10 euro
Suma – 71 euro
Ogólnie komentować moje zachowanie… szkoda. Wiadomo - młodość, robienie głupot
i w ogóle… Ale tę imprezę można po prosto określić:
- Grubo Było…
7
Pierwsze (nie)udane zajęcia…
Po okresie aklimatyzacyjnym, postanowiłem w końcu wziąć się za siebie i zaczął w końcu się
uczyć….
Dowiedziałem się od jakiś Hiszpanów, że wykłady odbywają się gdzieś w Arrixace, co
oznacza, że muszę jakoś tam dojechać…. Ktoś doradził mi, żebym wsiadł w jakiś autobus na
przystanku w bario del carmen, tak będzie dla mnie najprościej…
Tak też zrobiłem…
Rano po przebudzeniu i ciągłym przestawianiu budzika o 5 minut (czynność tę wykonałem
jakieś 6 razy) obudziłem się, wziąłem lodowaty prysznic, bo oczywiście terma nie zadziałała
i z wielkim uśmiechem na ustach i zębami mocno zaciśniętymi, pojechałem…
Już wtedy coraz bardziej nienawidziłem swojego mieszkania.
Do Arrixaci (szpitala położonego na obrzeżach Murcji) dostałem się bez większych
problemów. Jednak jako, że zajęcia zaczęły się o godzinie 8:00, a ja na miejsce dotarłem na
9:00 czułem się trochę spóźniony…
W sumie.. byłem spóźniony…
Szybko, szukając coś na Internecie szedłem w kierunku pawilonu w którym są prowadzone
wykłady….
Szedłem tak szybko, patrząc tylko pod nogi, że nie zauważyłem metalowej belki, która
wystawała z góry… Skutkiem czego uderzyłem się mocno w nos, momentalnie otrzeźwiałem,
zostawiłem telefon i rozejrzałem się co się dzieje…
Na szczęście przytomności nie straciłem, ale… byłem cały zalany krwią, bo z mojego nosa
nagle puścił się cały strumień… Nie dałem jednak za wygraną, w tym momencie
pomyślałem…
„Za wszelką cenę dotrę dziś na zajęcia”
Tak też zrobiłem… Mając twarz całą poplamioną krwią zapytałem się ochroniarza, gdzie jest
łazienka. Tam zamknąłem za sobą drzwi, ściągnąłem koszulkę, obmyłem twarz, wyczyściłem
koszulę z krwi i założyłem ją z powrotem na siebie. Mimo iż była wilgotna, miała jeden
niezaprzeczalny plus - nie była cała we krwi.
Pierwsze zajęcia, na jakich byłem w Hiszpanii, to farmakologia general, przedmiot w tym
roku dla mnie bardzo ważny. Swoją drogą jakość informacji tak bardzo mnie nie zaskoczyła wszystko co usłyszałem na pierwszym wykładzie znałem już doskonale z trzeciego roku w
8
Polsce. Poznałem też bardzo pomocnych Hiszpanów, w tym Salvatora, z którym czasami się
spotkałem…
Po farmakologii miałem kardiologię. Tam też przysiadłem się do jakiejś Hiszpanki i zacząłem
wypytywać o podręczniki, o egzamin… W trakcie wykładu przerwał nam prowadzący
mówiąc:
- Calle te o fuera. (hiszp. zamknij się, albo wynocha)
Wybrałem opcję numer jeden…
Po wykładzie spotkałem bardzo fajnego Włocha z Rzymu, też studiującego medycynę –
Stefano. Ten to wiedział jeszcze mniej niż ja. Nawet nie miał własnego learning agreement
i w sumie nie wiedział, jakie przedmioty studiuje, ale pilnie przyszedł na wykłady… Ja byłem
w trochę lepszej sytuacji, bo … znałem swoje przedmioty…
Z początku komunikacja z Erasmusami opierała się trochę na hiszpańskim, trochę
angielskim… Zależnie od tego, w jakim języku potrafiliśmy się lepiej komunikować.
Język włoski i język hiszpański są bardzo podobne, dlatego przeważnie włosi przyjeżdżając
do Hiszpanii nie uczą się w ogóle języka. Ale na miejscu bardzo szybko przyswajają
potrzebne umiejętności…
Ostatnim przedmiotem na jakim byłem tamtego dnia była pediatria… Pamiętam, że się
przeraziłem, że profesor mówił bardzo szybko i niczego z tego co on mówił nie zrozumiałem.
Zobaczyłem też tam ogromną książkę do nauki pediatrii (około 1000 stron…) Wtedy też
zrozumiałem, że w Hiszpanii, tak samo jak i w Polsce, medycyna jest trudna, jest dużo
informacji i jako na moje nieszczęście – trzeba się uczyć…
Opiszę jeszcze krótko jak wygląda system studiowania medycyny w Hiszpanii.
Medycyna w Hiszpanii podobnie, jak w Polsce trwa 6 lat. Na każdy przedmiot za granicą
składają się wykłady, ćwiczenia w szpitalu (zwane praktykami) i egzamin.
Wykłady nie są obowiązkowe. Nie trzeba w sumie nawet na nie chodzić, bo zawsze zbiera się
grupka studentów, którzy notują wszystko co się da z wykładów, a później ze swoich notatek
tworzą takie zbiorcze, bardzo ładnie opracowane na komputerze prace, które są dostępne dla
wszystkich. Fajne jest, że te notatki zatwierdza później profesor i na ich podstawie układa
egzamin.
W Polsce z nauką do egzaminu jest ten problem, że nigdy nie wiesz do końca, z czego się
uczyć. Hiszpanie nie mają tego problemu…
Później mamy ćwiczenia. Te są obowiązkowe, z każdego dnia w zależności od przedmiotu,
dostajesz podpis i pieczątkę, a czasem też musisz napisać co tego i tego dnia robiłeś… Na
9
ćwiczenia nie trzeba przyjść przygotowanym, ważne żeby być - zwyczajnie i starać się jak
najwięcej pytać, żeby się dowiedzieć. Hiszpanie są bardzo mili i jak o coś zapytasz, oni cieszą
się, że jesteś zainteresowany tematem i bardzo chętnie poświęcają Ci czas, abyś coś
zrozumiał…
Na końcu - egzamin. Żeby zaliczyć przedmiot trzeba do niego podejść. Jeżeli nie zdasz
egzaminu, znaczy, że nie zdałeś przedmiotu. To raczej jest proste. Jako Erasmus masz prawo
pytać profesora, czy nie zrobi wyjątkowo dla Ciebie egzaminu ustnego. Teraz zdarza się to
coraz rzadziej… Profesorowie są wkurzeni na Erasmusów i ich luzackie podejście do nauki.
Dlatego rzadko przystają na jakieś celowe ułatwienia dla studentów zagranicznych…
Uważają, że skoro zdecydujesz się studiować w obcym kraju, to znaczy, że Twój język jest na
poziomie studentów macierzystych…
10
IBIZA
Pomysł wyjazdu na Ibizę zawsze wszystkich fascynował. Wyspa znana jest ze swych
przepięknych plaż, z dyskotek, z dobrej zabawy i tak zwanej szeroko pojętej beztroski…
Bilety kupiliśmy około trzy tygodnie temu. Plan przyjmował, że będziemy na Ibizie od środy
do niedzieli.
Naszą podróż zaczęliśmy w środę 24 października. Autobus z Murcji mieliśmy o godzinie
3:15. Ja oczywiście nie zdążyłem pójść spać, no bo trzeba było jeszcze iść z Pawłem do
Badulake i się spakować…
A… I jeszcze.
Wieczór przed wyjazdem byliśmy znowu w marokańskiej restauracji. To miejsce stało się dla
nas Polaków bardzo bliskie. Często tam jedliśmy, a że było tanio, bo tylko 4 Euro za posiłek,
to tym lepiej. Poznaliśmy nawet właściciela – Mohammeda.
Skład jaki wyjechał z Murcji był następujący:
- Ja
- Magda
- Daria
- Karina
- Bartek
- Monika
- Paweł
Około 7:00 rano byliśmy na dworcu w Walencji, wzięliśmy taksówkę za 13 Euro
i dojechaliśmy na lotnisko. Na lotnisku spotkaliśmy innych Polaków, którzy mieli jechać
z nami na wycieczkę.
- Kasie
- Bartka nr 2
- Tomka
- Marka
11
Spotkaliśmy się, pogadaliśmy i czekaliśmy do 10:55 na samolot.
Już na lotnisku w Walencji potajemnie wypiliśmy dwa wina, również potajemnie wznosząc
toast za imprezę na Ibizie.
Lot przebiegł spokojnie. Po wyjściu z pokładu oczarowały wszystkich sklepiki, które
znajdowały się na lotnisku. Poza tym każda większa dyskoteka ma swój sklep - swoje
perfumy, swój alkohol, swoje płyty z muzyką. Fenomenalne.
Z Pawłem przed dyskoteką, która była w zaskakującym dla nas miejscu – na lotnisku.
Do największych dyskotek na Ibizie należą:
- Amnesia
- Pacha
- Space
- El Paradise Terrenal
- Eden
12
- Divine
- Privillege
- Bora – Bora
No ale o tym później…
Od razu po wyjściu z lotniska chcieliśmy wynająć samochód. Paweł już coś tam
zarezerwował, ale okazało się, że chcąc coś wynająć przy lotnisku trzeba zapłacić 180 Euro
za 3 dni pobytu. Co wychodziło strasznie dużo, przynajmniej tak mi się wydawało, w sumie
nie tylko mi, bo reszta też nie wzięła auta. Zatem trudno… poszliśmy na autobus do Ibizy największe miasto na wyspie. Kurs kosztował 3,5 Euro. Na miejscu zaczęliśmy szukać drogi
do San Antonio, miejsca gdzie mieliśmy hotel. Drogę znaleźliśmy dość szybko, autobus
wyniósł nas 2 Euro.
San Antonio jest pięknym malowniczym miasteczkiem położonym centralnie nad morzem,
z pięknymi widokami, z zachwycającymi wąskimi uliczkami, z piękną plażą, z ciekawymi
skałami i zatokami… Istne cudo.
Hotel nazywał się Poniente Playa. Był bardzo tani – za cztery dni wychodziło po 25 Euro na
głowę. Byłem w apartamencie z Pawłem, Markiem i Bartkiem nr 2.
Zaraz po rozpakowaniu się, udaliśmy się z chłopakami na krótką kąpiel w morzu. Do plaży
mieliśmy około 100 m. Później poszliśmy się kapać w basenie przy hotelu. Było fajnie,
wszyscy skakaliśmy do wody robiąc fikołki.
Potem poszedłem z Tomkiem zobaczyć wybrzeże - bardzo fajnie wyglądało. Było tam
miejsce, gdzie w nocy był zamknięty bar, ale były stoliki i krzesełka, jakby ktoś kiedyś chciał
zrobić jakąś małą plażową imprezkę, to idealne miejsce.
Szalona w nocy Ibiza, może uspokoić wychodząc tam na wieczorny spacer wzdłuż skalistego wybrzeża.
13
Jak wróciliśmy przespałem się chwilę. Później obudził mnie Paweł i poszliśmy do pewnego
szwedzkiego baru. Tam poznaliśmy Abigeil – murzynkę z Kuby i Silvie hiszpankę. Gadając
z nimi spędziliśmy czas do około 4:00, kiedy to wróciliśmy do hotelu.
25 czwartek
Z rana poszliśmy rozejrzeć się z chłopakami za jakimś transportem. Przy naszym hotelu była
wypożyczalnia. W sumie fajna sprawa, bo tu dzień kosztował 40 euro, no już taniej… Ja
wziąłem jeden samochód, Bartek wziął skuter, a drugi Bartek kolejny samochód.
Nam przypadł Chevrolet Matiz - czerwony, mały i nie za wygodny, no ale cóż poradzić… Na
jeden dzień nadawał się idealnie. Zatankowaliśmy i pojechaliśmy na Cala Bassa.
Plaża bardzo ładna, w takiej zatoczce. Było trochę zimno, ale ja i tak poszedłem się kąpać.
Było przyjemnie, pooglądaliśmy skały, poszliśmy zobaczyć taką małą zatoczkę, później
przepłynąłem zatokę w poprzek i wróciłem plażą. Jak wszyscy byli gotowi zrobiliśmy sobie
pamiątkowe zdjęcie i ruszyliśmy dalej…
Polacy na Cala Bassa.
Od lewej Tomek, Kasia, Bartek, Karina, Daria, Magda, Bartek, Paweł, Monika. Klęczy Marek w kapeluszu i ja.
Później pojechaliśmy na plażę, która była oddalona od takiej małej wysepki o jakiś kilometr.
Popłynąłem tam z Tomkiem, trochę wspinaliśmy się po skałach. Było tyle kamieni, które
strasznie urażały stopy, że nie dało się iść… Przyjemne uczucie poczuć się jak Jack Sparrow,
który właśnie wraca ze swoich wojaży… Jednak na tę wysepkę, to płynęliśmy z jakąś dobrą
godzinę, bądź więcej… Nie było to zbyt bezpieczne, bo nie mieliśmy żadnych kół
ratunkowych, no ale… Jack Sparrow też ich nie miał. Jak wróciliśmy reszta na nas czekała,
cóż – nic im się nie stało...
14
Wyspa, na której byłem.
Pizza na Ibizie.
Potem uderzyliśmy z Polakami na kolejną plażę, gdzie każdy coś zamówił ciekawego do
jedzenia. Żadna rewelacja, przeważnie pizza, no bo trzeba dbać o finanse…
Jak wracaliśmy z plaży, pojechaliśmy do miasta Ibiza. Tam pospacerowaliśmy sobie,
porobiliśmy trochę zdjęć na zamku, na statku w porcie. Był też tam statek policyjny. Ja od
razu wszedłem, szykuje się do zdjęcia, a tu pewien policjant wyskakuje z łodzi i krzyczy:
- Fuera! Fuera! (hiszp. Wynocha! Wynocha)
Był wkurzony! No ale ja, jak to ja - spytałem się czy nie mógłbym sobie fotki z nim zrobić.
W odpowiedzi usłyszałem tylko - Fuera!!! – ale dwa razy głośniej.
Jakoś wdrapałem się z powrotem na brzeg i poszliśmy dalej. Widoki z Ibizy są nieziemskie,
zwłaszcza nocą, gdy latarnie oświetlają wzburzone morze…
15
Gdy wdrapaliśmy się w pobliże Katedry, słyszeliśmy próbę orkiestry kościelnej. Dla odrobiny
magii dodam, że była pełnia księżyca. Bardzo fajnie to wyglądało.
Wróciliśmy z paczką do hotelu. My z Pawłem poszliśmy jeszcze do szwedzkiego pubu
i do dyskoteki - Casanovy… Nazwa w sam raz.
Tak minął kolejny dzień na Ibizie.
Piątek 26 października
Rano wstaliśmy. Od razu poszedłem zmienić samochód na fiata pandę, bo matiz miał za mały
silnik i ciężko było nam nim jeździć po górzystej wsypie. Trochę to zajęło.
Na końcu ekspedientka powiedziała mi, ze jesteśmy gracioso (hiszp. zabawni ).
W końcu wyruszyliśmy. Pojechaliśmy na jakąś górę. Panda sprawowała się bardzo dobrze.
Porobiliśmy zdjęcia, później poszliśmy oglądać muzeum stalagmitów i stalaktytów. Mnie
było szkoda kasy, bo 10 Euro. Połowie Polaków zresztą też. W muzeum były trzy
dziewczyny z Markiem i Tomkiem. Próbowaliśmy z Pawłem wślizgnąć się za darmo, ale
jednak nie dało rady, cóż… Zamiast tego poszliśmy na kawę z mlekiem i oglądaliśmy widok
z tarasu.
Czekając na resztę.
Jeszcze w tak zwanym między czasie odwiedziliśmy magiczną plażę, gdzie była piękna
zatoka. Ale od początku…
Rozbiliśmy się, rozebraliśmy i popłynęliśmy… Bartek prowadził, zobaczył w skale pewną
wyrwę – stwierdziliśmy, że dopłyniemy tam i wespniemy się. Dziura w skale okazała się
jaskinią, która przeszywała na wskroś całą górę. Bardzo interesująco się zapowiadało…
16
Wspięliśmy się, a później zeszliśmy - było bardzo stromo. Wyładowaliśmy po drugiej stronie
góry.
Później popłynęliśmy na inny brzeg… Trochę ta jaskinia wyglądała jak port dla piratów…
Normalnie przyjemnie bardzo.
Posiedziałem dość długo na tym brzegu, a później wróciłem do reszty… Myślałem trochę
o życiu, o szczęściu, o tym, że raz jest tak, że wszystko się fajnie układa, a raz, że wszystko
się psuje… Dlaczego nie ma balansu? Odpowiedź jest jedna - „Byłoby nudno”.
Później poszliśmy do hotelu, ogarnęliśmy się nieco i zrobiliśmy małą imprezkę. Marek
delektował się smakiem absyntu. Później wyruszyliśmy na Ibizę do Pacha, jednego
z największych klubów na świecie. Trzeba powiedzieć, że szału nie ma, ale jest oryginalny na
pewno i jest bardzo dobra muzyka, bo są dobrzy DJ-e.
Wszyscy w miarę się dobrze bawili, mnie też się podobało. Wróciliśmy koło 5:00 nad ranem.
Po wyjściu z Pacha.
Sobota 27
Tego dnia tylko my mieliśmy samochód, więc ruszyliśmy i zwiedziliśmy plażę:
- Sant Vincent
- Cala de Box
Zdecydowanie najciekawszy był hipisowski market - dużo ciekawych ludzi, bardzo
otwartych, ale też jest tam bardzo drogo… No ale ja chciałem coś kupić koniecznie więc kupiłem buddyjski różaniec na Ibizie, na hipisowskim targu…
Ale, żeby było śmiesznie, na tym nie kończy się jego historia.
17
Później wróciliśmy i poszliśmy do baru Cafe de Mar na kawę, która nie rozumiem dlaczego,
ale była strasznie droga…
Bar słynął z nieziemskich widoków na zachodzące słońce oraz ze swojej chill-outowej
muzyki. Można było się zrelaksować po ciężkiej nocy spędzonej na dyskotekach. Śmieszne.
Później z wszystkimi uderzyliśmy na lokalne dyskoteki…
- Casanova
- La Noche
W La Noche mieliśmy fajną sytuację - gra muzyka , wszyscy się bawią, ja bawię się swoim
różańcem buddyjskim, a on nagle pękł… Wszystkie koraliki posypały się na ziemię. Nagle
wszyscy przestali się bawić - każdy pomagał mi zbierać koraliki. Zabawnie jak
Afroamerykanie podchodzi do mnie i podawali mi te koraliki… W takich wielkich dredach na
głowie… Czułem się trochę jak jakiś ksiądz, który zbiera datki…
Po powrocie udało mi się go naprawić… Nie jest już taki jak powinien być, ale jak to Bartek
powiedział…“teraz ma swoją historię”
Wieczorem, jak zwykle udaliśmy się z Pawłem do szwedzkiego baru.
Był wyjątkowy, bo za 10 Euro dostawaliśmy dzbanek z drinkami do picia. Było bardzo dużo
rodzajów, a my niestety nie spróbowaliśmy każdego.
Niedziela 28 październik
O godz. 10:35 odwiozłem dziewczyny i Pawła na lotnisko, sam wróciłem do San Antonio.
Tam starałem się dobudzić Marka po wczorajszej imprezie, bo ten wrócił koło 7:00 rano.
Było trudno, ale ten w końcu się ocknął. Złapaliśmy busa i dojechaliśmy na lotnisko
z przesiadką na Ibizie.
Na lotnisku jeszcze oczywiście coca-cola zalała mój cały plecak. Na szczęście w niczym nie
przeszkodziło, bo ciuchy miałem powsadzane w reklamówki. Mama mnie nauczyła tak się
pakować…
Wylot o 14:55. Lecieliśmy bardzo szybko, samolot wylądował bardzo delikatnie - pierwszy
raz w życiu leciałem z tak dobrym pilotem.
Z lotniska dostaliśmy się metrem na stacje autobusową, a z niej o 19:15 mieliśmy autobus do
Murcji. Tam byliśmy około 23:00.
I tak wyglądała przygoda na Ibizie…
18
Pamiątkowe zdjęcie w sklepie na Ibizie…
19
JUMP
Do Pawła przyjechał brat w odwiedziny. Razem z Manuelem planowali wycieczkę na plażę.
Manuel zadzwonił do mnie dzień wcześniej i zaproponował, że mogę też dołączyć.
Wiadomo, w takich sytuacjach się nie odmawia…
Spotkaliśmy się pod domem Pawła. Tam poznałem Piotrka - gość jest spoko, chodzi do
trzeciej liceum teraz.
Pojechaliśmy najpierw na plażę, przy której było dużo skał. A że bardzo fajny widok,
porobiliśmy sobie kilka pamiątkowych zdjęć. Później pojechaliśmy na cala blanca, gdzie się
pokąpaliśmy. Właściwie, poza nami, nie widziałem ani jednej osoby, która by się kąpała…
Ciekawe dlaczego?
Manuel powiedział, że o tej porze roku kąpią się tylko Polacy i Niemcy… Nie Hiszpanie.
W sumie woda była trochę zimna, bo po kilku minutach palce u stop nam zamarzały. Dlatego
w miarę szybko wyszliśmy.
Pojechaliśmy na obiad do restauracji Casa de Rufino, gdzie zjedliśmy:
- sałatkę
- ryz w sosie o smaku ryby z aioli
- rybę z wielkim nosem (nie wiem jak się nazywała) z frytkami
- potem deser, który zaczyna się na Pan… może to była Pantomada? nie jestem pewien
- do tego kawka
Całość 10 Euro. Dużo, ale jak na Spain to i tak mało…
Wszystko było dosyć dobre. Mamy oczywiście stamtąd pamiątkowe zdjęcie.
20
W Casa de Rufino z bratem Pawła (pierwszy z lewej)
Manuel powiedział nam, że całkiem niedaleko jest miejsce, z którego można skakać do
morza. Że zna pewien klif, z którego jest to bezpieczne… I daje wiele frajdy.
Zawsze marzyłem o czymś takim, wiec musiałem spróbować.
Wdrapaliśmy się wszyscy razem na skały. Manuel powiedział, że nie skacze, bo dla niego jest
za zimno. Nam to z kolei nam to nie przeszkadzało – nic a nic… w końcu jesteśmy Polakami.
Wiele nie myśląc, wyjąłem telefon i zacząłem kręcić Pawła i Piotrka jak skaczą. Oni skoczyli.
Oczywiście wszyscy żegnali się patrząc w dół…
W końcu przyszła na mnie pora - przebrałem się, wdrapałem na miejsce do skoku… I co
pomyślałem? Trzeba zawracać! Jest za wysoko… nie dam rady… to głupota… zabije się
zaraz…
No ale jak to mówią: “no risk no fun”
Opanował mnie wielki lek - nie pozwalał na nic, nie pozwalał się ruszyć. Dosłownie nic. Ale
trzeba było coś zrobić. Wiec odbiłem się nogami z całych sil i …
… skoczyłem!
21
Podczas lotu.
Nie było to nic strasznego. Ale widok z góry nie wydaje się za bardzo przyjazny. Uwierzcie
mi….
Później chłopaki skoczyli jeszcze po razie. Ja dałem sobie spokój, bo stwierdziłem - nie ma co
dwa razy kusić losu… Niby nie zapeszając, ale po drugim skoku Paweł nadepnął na jeżowca i
miał w nodze trzy igły, a Piotrek poślizgnął się i rozwalił rękę… Ja byłem cały.
Później poszliśmy na jakąś górę, gdzie była latarnia (ang. Lighthouse, hiszp. El Farol).
Widok ładny - widzieliśmy stamtąd Mar Menor i Morze Śródziemne…
Wracaliśmy samochodem do Murcji. Manu puścił głośno muzykę, a ja sobie myślałem , że
tak naprawdę mam bardzo fajne życie… Później Manuel poczęstował nas swoim winem
z drewnianej beczki z klonu (z ang. Oak), jaką ma u siebie w kuchni. Trochę wypiliśmy
i pogadaliśmy…
Wino zdecydowanie łączy ludzi, nakłania ich do rozmowy i ułatwia zawiązywanie
przyjaźni…
22
Śmierć Nacho Perez
Nacho piąty od lewej
Dzisiaj Manuel napisał mi wieczorem, że umarł właściciel Ficciones… Nie znałem gościa za
bardzo, ale wiadomo - szkoda że umiera ktoś i na dodatek jeszcze młody. Okazało się, że pękł
mu tętniak. Gość miał 35 lat, był właścicielem baru, w którym zawsze spotykaliśmy się co
czwartek. Manuel chwalił go, że jest uczynny i zawsze pozwalał nam się spotykać
w Ficciones…
Ficciones jest kawiarnią, gdzie jest niezliczona ilość kaw do wyboru. Dla mnie raj! Można też
wypożyczyć film, bo posiada dość potężną bibliotekę. Jest miejscem do spotkań dla wielu
osób, niekoniecznie przepadających za muzyką masową…
Na zapleczu zawsze odbywają się spotkania ludzi z couchsurfing w każdy czwartek.
Z Manuelem postanowiliśmy przyjść i zobaczyć co będzie się działo pod drzwiami Ficciones,
bo w gazecie napisano, że ma być jakieś rozmyślanie… Niczego takiego jednak nie było. Gdy
przybyłem na miejsce, spotkałem grupę ludzi stojącą przed Ficciones. Bar był zamknięty, ale
przed barem spotkałem Manuela stojącego z Luisem, później spotkaliśmy jeszcze Juana…
Staliśmy chwilę, wpisaliśmy swoje kondolencje na wielkiej karcie… Ja coś naskrobałem po
polsku…
Ogólnie bardzo mile świadczy o właścicielu restauracji, że po jego śmierci, ktoś przyjdzie,
pomodli się jak umie, złoży kwiaty, zapali znicz czy kadzidełko. Każdy czci jego pamięć jak
umie. Ale znaczenie ma jedno - sam przekaz, żeby oddać hołd dla tej osoby…
Osobiście nie znałem gościa, spotkałem go kilka razy, ale sądząc po artykule w gazecie,
Nacho był w porządku…
23
Fallece de manera repentina el propietario del Café Ficciones
Nacho Pérez, barcelonés de 35 años afincado en Murcia, era conocido en el ambiente
cultural y social de la Región. Esta tarde será despedido en el Tanatorio Arco Iris.
A las 20.30 horas habrá una concentración en su homenaje en el Café Expresiones
Tenía 35 años este barcelonés que llegó a Murcia por amor y enamorado de Murcia
decidió anclarse a esta ciudad. Nacho Pérez Valencia, propietario del Café Ficciones,
falleció este fin de semana de muerte repentina, en la madrugada del sábado al
domingo, después de participar en la última fiesta temática que ha acogido su local,
una divertida noche glam con David Bowie como bandera. Muy conocido en el
ambiente cultural y social de Murcia, desde su local en la calle Fuensanta, 5 (muy
cerca de la plaza Cetina) supo transmitir su pasión por el cine, la música y la
literatura y atraer a aquellos que, como él, tenían iniciativas y ganas de hacer cosas
nuevas.
Nacho de Ficciones abrió su primer y reducido videoclub en la calle San Carlos en
2007, justo detrás de la plaza de Europa. En unos tiempos en los que los
reproductores de vídeo y DVD pasaban a ocupar la segunda fila en nuestras casas, él
apostó por el cine de autor, el de calidad, el que no se puede encontrar en las salas
comerciales, el de los maestros del cine que nunca deja de verse. Ya en octubre de
2011 cerró sus puertas para abrir el Café Ficciones: “¿Un lugar donde tomar un
mocaccino de chocolate blanco mientras suena Marvin Gaye o Fleet Foxes; donde
alquilar tu peli favorita, clásica, independiente o reciente; donde disfrutar de un
batido de oreo y helado de vainilla mientras asistes a un evento como una proyección,
coloquio, presentación,…; donde tomar un margarita, combinado o cerveza en una
fiesta temática a altas horas de la mañana? ¿Es eso posible en Murcia? Lo es, y se
llama Café de Ficciones. Un nuevo espacio donde se unen café, bar, videoclub y
eventos para ofrecer un nuevo concepto de ocio más dinámico, más creativo, más
interactivo, más urbano, en el que tú eres el verdadero protagonista”, lo definía el
mismo en su página web.
Aunque Ficciones se había convertido en mucho más, en un punto de encuentro de
personas interesadas en aprender nuevos idiomas (todos los lunes se celebraban
intercambios en el que se daban clases y se hablaba en inglés, francés, italiano y…
estaban buscando la manera de incluir el alemán), una iniciativa que en muy poco se
había convertido en un éxito atronador; en una plataforma de exhibición de jóvenes
talentos de la Región y en un espacio abierto a la solidaridad y el compromiso social.
Esta tarde, a las 17.45 horas, se celebrará una misa de despedida en el Tanatorio
Arco Iris de Murcia. Posteriormente, a las 20.30 horas habrá una concentración en su
homenaje en el Café Expresiones
24
Życie z pedantem…
Miałem w życiu wielu współlokatorów, z jednymi mieszkało mi się lepiej, z innymi
gorzej, ale zawsze jakoś to było. Pierwszy raz w życiu mieszkam z pedantem, a że ludzie
co mają pewne obsesje, oczywiste jest, że nie mieszka się z nimi zbyt łatwo…
Zaczęło się wczoraj, wpadłem do kuchni i mówię, że chce zaraz zrobić sobie obiad. Robinson
powiedział mi, że nie ma problemu, ale posprząta po sobie, co zajmie z 5 minut i zaraz będę
mógł ją używać… Jak skończy obiecał, że zapuka do mojego pokoju… Ja na to, ok… nie ma
problemu…
Czekam sobie w pokoju… mija 5 min… 10 min…. 15 min … 30 min…
W końcu głodny wpadłem do kuchni, tam mój współlokator sprząta wszystko na mokro, ja
wziąłem się do roboty, mimo, jego krzyków, że jeszcze nie skończył…
Później rozpoczął ze mną konwersacje, że naczynia nie są krystalicznie czyste, że nie
używam płynu do mycia naczyń po każdym użyciu szklanki… spoko… obiecałem, że będę
na przyszłość do końca życia używał płynu… no nie chce się kłócić… z takiej racji…
Chociaż nie uważam, że po napiciu się wody, trzeba wyparzać dokładnie szklankę w
autoklawie…
Ale to było wczoraj, dziś było znacznie ciekawiej…
Od jakiegoś tygodnia wyznaczyliśmy kartkę, że co tydzień zmieniamy się i każdy raz na
cztery tygodnie, ma posprzątać całe mieszkanie dokładnie, a jako, że jest nas czterech,
mieszkanie będzie sprzątane raz w tyg. Jak dla mnie dobry układ…
Robinson dziś poskarżył się Kubie, że on sprząta codziennie całe mieszkanie, no … ale mu
nikt nie każe… Jednak ten uważa się ciągle za pokrzywdzonego… dlatego zaproponował,
żebyśmy podobnie jak on codziennie sprzątali mieszkanie, mnie przy tej rozmowie nie było,
ale Kuba wytargował, że mieszkanie będzie 2 razy sprzątane w tygodniu….
Ale i tak to nie przejdzie, bo Robin i tak, będzie sprzątał codziennie prócz swoich kolejek…
Na dodatek oskarża nas, że śmiecimy, kruszymy rozmaite rzeczy i zostawimy po sobie
brudno, co po wspólnej naradzie z Kubą, nie ma miejsca, a na dodatek ktoś na przekór
Robinsonowi zostawia cały czas brudne naczynia w zlewie…
Ogólnie ciężko mają pedanci….
Rozmawialiśmy jeszcze na temat, co takiego Robinson robi godzinne czasu w łazience, po
odjęciu 15 min na potrzeby fizjologiczne, 5 na golenie, 5 na mydlenie, 5 na spłukiwanie,
tajemniczo zostało jeszcze pół… może śpi tam po prostu? Nie był by to taki całkiem głupi
pomysł…
Ogólnie ostatnio Robinson jak jestem w kuchni cały czas wchodzi i sprawdza co się dzieje,
jako iż nie widzi, że brudzę, smutny zamyka się w pokoju, bo nie ma na kogo krzyczeć…
25
W sumie szkoda mi go, bo ma trochę bzika na punkcie sprzątania i np. na temat wyrzucania
śmieci, no ale… to jego problem, a jak będzie mi sprawiał jakieś niedogodności, to… dalej
zostanie sam ze swoim problemem…
Bo jak ktoś ma problem, to… ten ktoś ma problem … a nie Ty.
Kuba też śmieje się z tego, rozmawialiśmy nawet o sprzątacze, ale ta, też by pewnie nie
pomogła…
26
Martez con los Ingleses…
Wtorek byłem z Paulem i jego bratem o imieniu Marty i jego dziewczyną Norą na plaży, w
Los Alcazares, zabawne, bo wszyscy tam mówią po angielsku, ciężko coś powiedzieć po
hiszpańsku… czułem się jakbym był w Anglii..
Nora w styczniu poroniła, ma lekką depresję po pochowaniu swojego syna. Na ręce
wytatuowała sobie stopę swojego zmarłego dziecka. Powiedziała, że chciała mieć po nim
jakaś pamiątkę. Może jestem niedojrzały, ale nie chciałbym nosić tatuażu swojego dziecka,
które nie żyje. Nie rozumiem tego, ale szanuje…
Zjedliśmy chips and fish (frytki z rybą)… i posiedzieliśmy trochę na plaży, a wieczorem
byłem na wtorkowej , bardzo krótkiej procesji z okazji wielkiego tygodnia.…
W Hiszpanii przez cały wielki tydzień na ulicach są różne procesje z figurami. Niosą je
specjalnie ubrani z tego powodu ludzie, gra muzyka, ustawiają się tłumy wiernych, którzy
zostają obdarowywani, przez niosących figury różnymi smakołykami…
Małe dzieci i ładne dziewczyny, mają frajdę…
Od lewej ja, Paul, Marty i kawałek Nory…
27
Wesołego Alleluja….
W sobotę o 19:00 spotkałem się z Magdami. Tym razem trzema, bo odwiedzała je jedna
koleżanka, która pracuje w Anglii. Przyszła też Kasia. Po drodze spotkałem Julie, przy okazji
też ją zaprosiłem…
Ogólnie zaprosiłem wszystkich Polaków co się dało, albo co wiedziałem, że są w danej chwili
w Murcji…
Jedna z Magd podczas robienia zakupów obraziła się, nie było jednak jakiegoś logicznego
powodu tłumaczącego jej zachowanie. Jak się okazało się, że miała miesiączkę. Na szczęście
zrekompensowała się bardzo kobieco robiąc wspaniałą sałatkę nazajutrz.
Zrobiliśmy zakupy, dwóm Magdom nie chciało się nam pomóc, skutkiem czego gotowaliśmy
u mnie w domu jajka i farsz tylko z Kasią. Przed około 23 skończyliśmy…
Później wiedziałem z plotek, że w Murcji w katedrze jest uroczysta pierwsza msza
wielkanocna. Pomyślałem, że warto pojechać. Wziąłem więc rower.
Na miejscu zastałem tłum ludzi. Nie zmienia to jednak faktu, że więcej jest u mnie w mojej
małej wsi na podkarpaciu. Hiszpanie podczas Mszy piszą coś na komórce, bawią się, gadają,
wychodzą, witają się ze znajomymi… Ogólnie wesoło jest…
Cały czas zmieniają też się osoby na krzesłach… nie ma zastojów… jest ciągła rotacja…
Kazanie ksiądz miał bardzo dobre… Ogólnie to powinien być nurt w kościele… Nie powinno
się ludziom mówić: “jesteście źli, grzesznikami, kłamcami, obłudnikami”, ale zamiast tego ”
jesteście nadzieją, jesteście dziećmi Bożymi, jesteście dobrzy, zostaliście wezwani na ziemię,
żeby cieszyć się i śmiać i tym pokazywać, że jesteśmy chrześcijanami…”
O to właśnie chodzi o dostrzeganie w życiu możliwości i ciągłe odkrywanie prawie pełną
szklankę …
Jak już było koło 00:30 podczas liturgii poszedłem na kawę do pobliskiego baru na chwilę, bo
byłem senny, później wróciłem, liturgia chrzcielna dalej trwała…
Hiszpania uczy dystansu… niepotrzebnego nie stresowania się…Kiedyś bym tak nie zrobił i
czekał w kościele na siłę, a teraz… Po co? Wypiłem kawę, odpocząłem i wróciłem do
kościoła.
Podczas Mszy wielkanocnej słyszałem chyba najlepszy koncert organowy jaki w życiu
słyszałem… Organista gra i śpiewa tak dobrze, że aż szkoda wychodzić mi było wychodzić z
kościoła…
Na komunii ludzie otrzymywali wraz z komunią wino… było chyba najlepsze jakie w życiu
próbowałem… bardzo słodziutkie, ale jednak inne niż te co piłem w Jumilli…
Na koniec zabrzmiał głos:
“La muerte donde esta la muerta?” (Hiszp. O śmierći gdzie jesteś o śmierci)
28
Z wielką pompą….
Później wróciłem do domu, gadałem z koleżanką do piątej rano… wstać miałem na procesję
na ósmą…
Na koniec wyszło jednak tak, że obudziłem się o 9:00, pobiegłem na procesję, ta wciąż
trwała, dostałem jakieś cukierki….
Zdjęcie wykonane podczas procesji wielkanocnej…
Po procesji wpadliśmy do domu, oczywiście spóźnieni, ale Hiszpania nie zna tego słowa…
Reszta dziewczyn przyszła jeszcze później niż my… zrobiliśmy śniadanie wielkanocne… Nie
było jakieś typowe, ponieważ każdy z nas był z innego rejonu Polski i miał odmienne tradycje
żywieniowe. Mi brakowało bardzo żurku, komuś innemu coś innego. Jedno było jednak fajne.
Byliśmy Polakami w obcym kraju i trzymaliśmy się razem.
Śniadanie wielkanocne.
Pogadaliśmy trochę milo po polsku, poopowiadaliśmy sobie historie i obyczaje w jaki sposób
spędza się święta w naszych rodzinnych stronach…
Pierwszy raz rozmawiałem też dłużej z Julią… strasznie pozytywna osoba, często mówi
słowo “przepięknie”… głównie ona pomogła wszystko sprzątać… no należy się jej za to
pochwała wielka…
29
Bando de la Huerta…
Podczas świętowania Bando de la Huerta z jakimiś Hiszpankami spotkanymi na ulicy…
W związku ze świętowaniem nadejścia wiosny, Murcja, jako jedyna z miast Hiszpanii, ma
tygodniowe święto z tego powodu… Najwięcej dzieje się we wtorek. Wszyscy wychodzą na
ulicę i gadają, bawią się, tańczą, słuchają muzyki…
Oczywiście większość jest w oryginalnych folklorystycznych strojach z Murcji. Są to stroje
wieśniaków, których nazywa się Los Huertanos(Hiszp. Wieśniaków).
Mi strój pożyczył Manuel. On załatwił dla przyjaciół około dwunastu egzemplarzy, więc
każdy z naszych znajomych, jeśli chciał to miał. Przygotowaliśmy specjalny wózek z
supermarketu Dia, ozdobiliśmy go gałązkami z drzew cytrynowych, żeby jeździć z nim i
właśnie tam trzymać alkohol i jedzenie…
Rano spotkaliśmy się o 12:00. Wszyscy tego dnia są zadowoleni, rozmawiałem, z bardzo
dużą liczbą Hiszpanów…
Około 17 była parada, na której można było dostać kiełbasę, kanapki, proszek do prania,
koszyk z wikliny, piwo, wystarczyło tylko wyciągnąć rękę…
Ja oczywiście nie chcąc stać w tłumie, uczestniczyłem w paradzie jako przyszywany
fotograf (hiszp. el fotografo).
Po paradzie poszliśmy do parku de la Fama, tam spotkaliśmy trochę znajomych i jakoś tak
zeszło do jakieś pierwszej po północy…
Mówiąc o największej imprezie w Murcji mam na myśli milion osób na drodze, większość
osób przebranych, tłumy na ulicach… w Polsce nie ma czegoś takiego… Można to porównać
do gigantycznego koncertu rockowego, który zbiera ludzi w całym mieście:
Myślę, że warto pojechać jeszcze raz do Hiszpanii tylko I wyłącznie na samo Bando de la
Huerta. Jest to niesamowite przeżycie, widzieć tyle osób na ulicy świętujących nadejście
wiosny. W Polsce jest to nie do pomyślenia. W Hiszpanii jednak jest i z powodzeniem trwa
od wielu lat. Mam nadzieję, że kiedyś jeszcze będzie mi dane przyjechać na to święto do
Murcji…
30
Hiszpanie i nauka…
Z czym Ci się kojarzy Hiszpania?
No z fiestą odpowiedział mały Jasiu…
Ale czy na pewno, kraj który słynie z imprezy jest z tego powodu zacofany w rozwoju pod
względem intelektualny?
No można by po bardzo powierzchownym zastanowieniu powiedzieć, że tak, no ale .. nie
sądzę…
Przychodząc dziś do biblioteki, zobaczyłem tam tłumy studentów, każdy siedział za biurkiem,
każdy coś czytał, pisał, nerwowo powtarzał.
Jako ich byłem na politechnice w Cartagenie, większość osób było płci męskiej, często
zdarzały się osobnicy bardzo nie ogoleni i z nadwagą… jak to na polibudzie…
Co ma Hiszpania do Siebie?
Otóż w bibliotece można naprawdę się uczyć, nie ma porównania w ogóle jej do nauki w
domu… No bo:
- masz bardzo duże biurko
- masz bardzo wygodne krzesło.
- masz specjalny fotel i podstawkę jak korzystasz z laptopa.
- jeżeli jesteś studentem masz dostęp do wifi.
- a na dodatek jest opcja, że można wypożyczyć Ipada, do nauki…
Normalnie rozpieszczanie… ale i motywacja… Dużo przyjemniej jest siedzieć i uczyć się w
takich warunkach niż w małych mieszkaniach, w których nie ma klimatyzacji, jest
niewygodne krzesło i ograniczony dostęp do światła (mój pokój ).
Dziś zrobiłem dużo więcej niż zdarzało mi się to normalnie, spędziłem w bibliotece około 9
godzin..
Co warto jeszcze wspomnieć..
Zaraz koło biblioteki na politechnice znajduje się stołówka, w której można tanio zjeść, a jak
Polak w Hiszpanii mówi, że tak jest… to znaczy, że coś w tym musi być …
Kupiłem sobie kawę, ekspresso, super gorzkie, ale i super mocne…
I zapłaciłem za nie 2,4 zł… czyli … Mało …
31
Love end story….
Trzeba napisać jakiś koniec historii mojego bloga…
Zawsze najlepsze historię kończą się pocałunkiem…
W sumie moja będzie wyglądać identycznie…
Dzięki erasmusowi poznałem bardzo fajną dziewczynę, widzieliśmy się tylko kilka razy
przelotnie, ona nazwała mnie “bezczelnym chamem” , jako, że miałem ograniczony sposób
komunikacji z nią nasz kontakt był jedynie za pośrednictwem komunikatora internetowego..
Rozmawialiśmy codziennie, w każdej wolnej chwili wysyłaliśmy do siebie wiadomości,
dzwoniliśmy i pytaliśmy się o siebie…
Przeszło to w małe uzależnienie…
Manuel martwił się o mnie, mówił, że za dużo smsów piszę, no ale cóż… to było lekko
frustrujące dla niego, a bardzo absorbujące dla mnie…
Czas płynął… Postanowiliśmy, że spotkamy się przy najbliższej możliwej okazji…
W Polsce, w domu rodzinnym znalazłem się w piątek, rodzicom oznajmiłem, że poznałem
kogoś i muszę się z tą osobą jak najszybciej spotkać…
Jechałem przez całą Polskę, żeby z nią się spotkać… z dziewczyną, którą widziałem tylko
przelotnie kilka chwil, jakieś pół roku temu, a od której byłem na ten moment uzależniony….
Przed samym przyjazdem poczułem lekki stres…
Wyszedłem z pociągu, poszedłem w prawo… Rozglądam się i nigdzie jej nie widzę, później
rozglądam się w lewo… patrzę … stoi…
Zbliżam się szybko… coraz szybciej i “wpadliśmy sobie w ramiona” …. Staliśmy tak na
dworcu w siebie wtuleni jakieś pół godziny, mijały nas inni ludzie, ale oni na dobrą stronę nie
istnieli, liczyliśmy się my…
Później wyszliśmy z dworca, poczuliśmy rześkie powietrze wypełniające całe miasto nocą
zbliżyłem się do niej wtedy po raz pierwszy…. ją pocałowałem….
32

Podobne dokumenty