pobieranie książki „Port Macierzysty Bydgoszcz”
Transkrypt
pobieranie książki „Port Macierzysty Bydgoszcz”
Bydgoszcz 2010 Projekt okładki i strony tytułowej Joanna Lesiakowska-Klaus Typografia Marek Rudowski Redakcja Aleksandra Mucek Zdjęcia Archiwum RTW Bydgostia, Antoni Bigaj, Marian Drażdżewski, Roman Drażdżewski, Andrzej Krupski, Edmund Kunicki, Hubert Latoś, Bronisław Radliński, Wojciech „Szczapa” Romanowski, Zbigniew Urbanyi Opracowanie mapek Edmund Kunicki © Copyright by RTW Bydgostia, Bydgoszcz 2010 ISBN 978-83-930660-0-1 Druk i oprawa DRUK-INTRO S.A. Słowo wstępne Od siedmiu niemal wieków kolejne karty bydgoskich kronik wypełniają historie połączone najsilniejszymi „węzłami” z nurtem dwóch rzek, uroczej Brdy i majestatycznej Wisły. Wodzie zawdzięczamy naszą bydgoską tożsamość. Z wodą wiązaliśmy od zawsze nasze plany, nadzieje. Stąd, od lat wielu, wypływały wspaniałe, dumne jachty pod sterami znamienitych kapitanów, którzy na horyzoncie swych marzeń stawiali wybrzeża Islandii, przylądek Horn, Narwik czy Grenlandię. Stąd wypływali i tu powracali, do portu macierzystego – do Bydgoszczy. Zgromadzone wspomnienia, pamiątki i bezcenne doświadczenia stanowią dziś wielkie dziedzictwo – dziedzictwo, które zostało utrwalone na kartach tej książki. Niech stanie się ona świadectwem przepięknej historii i przygód, których słucha się z zapartym tchem. Niech stanie się hołdem dla tych, którzy tworzyli i tworzą szlachetne tradycje bydgoskiej żeglugi. Życzę przyjemnej lektury i przeżycia wraz z autorami opowieści niezapomnianych przygód. Pomyślnych wiatrów! Pierwszy raz Bydgoszcz zobaczyłem dokładnie 40 lat temu, w 1970 roku. Zakłady Naprawcze Taboru Kolejowego zgłosiły chęć zatrudnienia inżyniera elektryka i zaoferowały stypendium fundowane. Przyjechałem zobaczyć Firmę i dowiedzieć się czegoś więcej o przyszłej pracy. I oczywiście, żeby zobaczyć, jak to miasto wygląda. I tak trzy lata później przeniosłem się do Bydgoszczy na stałe. Po około półtora roku pracy, po jednej z narad w Zakładzie ówczesny dyrektor techniczny ZNTK, Aleksander Kaszowski, zaproponował mi udział w rejsie jachtem „Euros” do NRD. Był to dla mnie, absolutnego szczura lądowego, zaszczyt nie lada. Tak poznałem kapitana Aleksandra Kaszowskiego. Potem bardzo szybko włączyłem się w działalność Sekcji Żeglarskiej KKS „Brda”. Już wtedy „Euros” był najsławniejszym jachtem z serii tzw. „jotek” – jachtów „J-80” konstrukcji inż. Henryka Kujawy. Kapitan Kaszowski był laureatem II nagrody „Rejs Roku” za pierwsze w historii żeglarstwa przejście cieśniny Pentland Firth na jachcie bez silnika, wyróżnienia za samotne przejście cieśnin duńskich na jachcie bez silnika oraz II nagrody za opłynięcie w 1973 roku przylądka Horn, a kapitan Henryk Jaskuła był laureatem II nagrody „Rejs Roku” za załogowy 90-dniowy rejs non stop na trasie Bue nos Aires–Hel w 1973 roku. Przy organizacji rejsu na Spitsbergen w 1977 roku brałem już czynny udział. Za ten rejs kapitan Kaszowski otrzymał III nagrodę „Rejs Roku”. Zbudowany w ZNTK Bydgoszcz „Euros” od zwodowania w 1967 roku był eksploatowany bardzo intensywnie. Pomiędzy rejsami wyczynowymi pływał w rejsach szkoleniowo-stażowych od wczesnej wiosny aż do przymrozków. W ciągu 18 lat w 173 rejsach morskich przepłynął ponad 73 000 mil morskich. Niestety, 174 rejsu nie ukończył… A właściwie zakończył na skałach falochronu Górek Zachodnich. Byłem bosmanem przez kilka ostat- 8 Antoni Bigaj nich lat „Eurosa”. Kiedy zobaczyłem wystające z wody salingi grotmasztu i banderkę powiewającą na topie bezanmasztu pół metra nad powierzchnią wody, usiadłem na plaży i po prostu popłakałem się. Następca „Eurosa” – „Zentek” nie miał szczęścia do wyczynów. W latach 1980–1991 bydgoscy żeglarze zdobywali na nim kolejne stopnie żeglarskie. Odnotowania wart jest jedynie poprowadzony przez kapitana Edmunda Kunickiego rejs klubowy w 1985 roku do północnych krańców Bałtyku. Pod koniec lat osiemdziesiątych rozpoczęliśmy w Klubie dyskusję o budowie nowego, trzeciego już jachtu. Jachtu, na którym można by znowu wybrać się na dalekie morza… Pamiętam jedno ze spotkań, na którym omawialiśmy różne typy jachtów pełnomorskich. W pewnym momencie kapitan Kaszowski powiedział: „Panowie, z typem jachtu to jak z samochodami w pierwszej fabryce Forda. Tam mogli wyprodukować samochód w każdym kolorze, pod warunkiem że był to kolor czarny. My możemy zbudować każdy jacht. Warunkiem jest, by to była »jotka«”. No i zaczęliśmy, oczywiście w ZNTK, budować nowy jacht „J-80”, ale już nowszej, uwzględniającej doświadczenia z wielu rejsów, konstrukcji. 2 maja 1992 roku Maria Kaszowska, rozbijając o burtę jachtu butelkę szampana, nadała mu imię „Solanus”, a już 6 sierpnia kapitan Kunicki z pięcioosobową załogą wypłynął na nim w rejs za koło polarne, do Narwiku i na Lofoty. Za ten rejs kapitan Kunicki otrzymał wyróżnienie „Rejs Roku”. Tak „Solanus” rozpoczął serię rejsów wyczynowych. Kolejne dwa wyróżnienia „Rejs Roku” otrzymał kapitan Hubert Latoś. W 1995 roku przepłynął cieśninę Pentland Firth, aby uczcić 25. rocznicę przejścia tej cieśniny przez jacht „Euros” – pierwszego w historii żeglarstwa przejścia Pentland Firth przez jacht żaglowy. Drugie wyróżnienie kapitan Latoś otrzymał w 1997 roku za rejs dookoła Islandii z dwukrotnym przejściem cieśniny Pentland Firth. Potem „pałeczkę” przejął kapitan Bronisław Radliński. Zafascynowany polarną Północą w czasie rejsu dookoła Islandii, w którym pełnił funkcję pierwszego oficera, sam poprowadził dwa następne rejsy. W 2001 roku opłynął archipelag Svalbard, za co otrzymał II nagrodę „Rejs Roku”. Taką samą nagrodę otrzymał za rejs w 2003 roku wzdłuż wschodnich wybrzeży Grenlandii i osiągnięcie pozycji 79o05’N, 14o56’W. Kapitan Radliński nie powiedział jeszcze ostatniego słowa… Mówiąc o bydgoskim żeglarstwie morskim koniecznie trzeba wspomnieć o dwóch postaciach, bez których trudno sobie istnienie sekcji żeglarskiej wyobrazić. Zbigniew Urbanyi – dziennikarz sportowy, pisarz marynista i że- 9 Wstęp glarz, był siłą napędową większości wypraw. Brał w nich osobisty udział i pamiętał o każdym szczególe wyprawy. Dbał, aby biało-czerwona bandera naszych jachtów była dostrzegana i kojarzona z Bydgoszczą. Niestety, w 2004 roku Zbyszek odszedł na wieczną wachtę… Druga ważna postać to bosman Henryk Lewandowski. Henio ma wiele przydomków. „Złota Rączka” i „Tuptacz” bardzo dobrze charakteryzują jego pracowitość, jednak najtrafniej chyba określił Henia redaktor Jacek Drozdowski: „Bosman wszystkich kapitanów”. Bo Henio Lewandowski zajmował się bosmanką we wszystkich prawie rejsach. Dbał nie tylko o jacht, był także dobrym duchem wszystkich rejsów. Miałem zaszczyt i przyjemność pływać z nimi wszystkimi. Jest mi niezmiernie miło zaliczać się do grona ich przyjaciół. Dzisiaj mogę powiedzieć, że Olek uczył mnie pierwszych kroków w żeglarstwie. Z nim poznawałem przepiękne porty i porciki dawnej NRD. Z Hubertem i Zbyszkiem płynąłem w trudnym rejsie do Sztokholmu w 1979 roku. Pierwszy i jedyny raz w życiu zapisałem wtedy w dzienniku siłę wiatru 11 stopni w skali Beauforta. Edek uczył mnie zasad nawigacji, a z Bronkiem odbyłem wiele rejsów turystycznych, ceniąc jego spokój i perfekcję w manewrowaniu jachtem. No i Henio. Rejs bez Henia to po prostu rejs nie do końca spełniony. Bydgoszcz to port macierzysty wypisany na rufach wszystkich trzech jachtów: „Eurosa”, „Zentka” i „Solanusa”. Książka Port macierzysty Bydgoszcz zawiera wspomnienia z najciekawszych rejsów na tych jachtach napisane przez kapitanów: Aleksandra Kaszowskiego, Edmunda Kunickiego, Huberta Latosia i Bronisława Radlińskiego. Wspomnienia bosmana Henryka Lewandowskiego spisał redaktor Jacek Drozdowski. Zamieściliśmy też zaczerpnięty z książki 65 lat z biegiem Brdy fragment opracowania autorstwa Zbigniewa Urbanyiego, opisujący rejs jachtem „Euros” na Spitsbergen. Antoni Bigaj Komandor Sekcji Żeglarskiej RTW Bydgostia Edmund Kunicki Spełnione marzenia Narodziny Sekcji Żeglarstwa Morskiego Kolejowego Klubu Sportowego „Brda” w Bydgoszczy Sen o morzu Chęć przeżycia czegoś wielkiego na morzu, tak naturalna u młodych ludzi, kazała im szukać okazji w klubach żeglarskich nad morzem. W Bydgoszczy nie było takich możliwości. Ale zadanie nie było łatwe. Jachtów mało, a chętnych do pływań wielu. Być może z tego powodu w latach sześćdziesiątych w Bydgoszczy i okolicy żeglarzy mających stopień sternika morskiego można było policzyć na palcach jednej ręki. Także działacze Bydgoskiego Okręgowego Związku Żeglarskiego czynili starania o możliwość pływania po morzu. Dużym wysiłkiem organizacyjnym i finansowym udało się w 1964 roku pozyskać jacht morski „Śmiały” na rejs zagraniczny, w którym wzięli udział bydgoscy żeglarze. O tym rejsie opowiadano latami. O posiadaniu własnego jachtu nikt nie śmiał marzyć. Z biegiem czasu rosły apetyty. W 1965 roku przy Bydgoskim Okręgowym Związku Żeglarskim powstaje grupa inicjatywna budowy jachtu morskiego dla pomorskich żeglarzy. Zespół stawia przed sobą ambitne zadanie zbiórki pieniędzy na budowę jachtu. Niestety, mimo stosowania różnych działań i form propagandy zbiórka przebiega opornie. Na koncie znalazło się zaledwie kilkanaście tysięcy złotych. Na walnym zgromadzeniu pomorskich żeglarzy w 1966 roku ponownie stanął problem pływań po morzu. Powołano Komisję Żeglarstwa Morskiego, przed którą postawiono dwa zadania: wznowić zbiórkę pieniędzy na budowę jachtu oraz organizować rejsy po morzu na czarterowanych jachtach. Oba zadania są 12 Edmund Kunicki realizowane z dużymi trudnościami. Pieniędzy nie przybywa, a scentralizowany system przydziału rejsów preferuje kluby, które mogą się wykazać tzw. dużą aktywnością morską. Wobec takich trudności słabnie aktywność Komisji. W październiku 1966 roku do Okręgowego Związku Żeglarskiego dociera wiadomość, że w Zakładach Naprawczych Taboru Kolejowego „Bydgoszcz” zamierza się budować jacht morski. Wiadomość ta stawia na nogi aktyw żeglarski związku. Dochodzi do spotkań z prezesem Kolejowego KluAleksander Kaszowski – inibu Sportowego „Brda” Stanisławem Mitkiem i wiceprezesem cjator budowy jachtu morklubu Aleksandrem Kaszowskim. Wynikiem tych rozmów skiego w Bydgoszczy jest umowa między Bydgoskim Okręgowym Związkiem Żeglarskim a KKS „Brda” na budowę dwóch jachtów morskich. W umowie Komisja Żeglarstwa Morskiego BOZŻ zobowiązuje się przekazać KKS „Brda” sumę co najmniej 150 000 złotych do końca 1968 roku, a „Brda” ma wybudować dwa jachty morskie: jeden w 1967 i drugi w 1968 roku. Tak pięknie rozpoczęta współpraca szybko wygasa z prozaicznego powodu – braku pieniędzy. Zebrany przez KŻM fundusz wystarczył na zbudowanie kolumny z kołem sterowym – i to tylko dla jednego jachtu. Trzeba było szukać pieniędzy gdzie indziej. Zygmunt Smok – dyrektor naczelny ZNTK, pierwszy kierownik sekcji żeglarskiej KKS „Brda” Czy to jeszcze sen? Podjęcie się budowy jachtu było wyzwaniem rzuconym samemu sobie. Najpierw nie było nic. Nie było tradycji, doświadczeń, pieniędzy ani rzutkich działaczy morskich. Potem powstał pomysł, ale nie było pieniędzy i ludzi. Potem był pomysł i ludzie. Potem był pomysł, ludzie i pieniądze. Potem był jacht. Sen zamieniał się w rzeczywistość. Z pomysłem budowy jachtu przyjechał do Bydgoszczy Olek Kaszowski z poznańskich ZNTK. Szybko zorientował się, że są tu warunki na budowę jachtu morskiego. Zaczął zdobywać dla swojej idei zwolenników. W krótkim czasie zdoStanisław Roszczyniała – łał zgromadzić wokół siebie grono kolegów, które stanowiło szef produkcji ZNTK, obok Kaszowskiego filar zespołu wielki potencjał możliwości. Był to niewątpliwie największy kapitał, jaki zdobył i jakim dysponował Olek. Jacy to byli lubudowniczych jachtu Spełnione marzenia dzie? Zwyczajni, którzy o żeglarstwie morskim dotychczas wiedzieli niewiele. Ale zwariowany pomysł budowy jachtu morskiego przez kolejarzy, w miejscu odległym od morza, był tak fascynujący i porywający, że zgodzili się pomagać Olkowi. To był „sztab”, w którym rodziły się ważkie decyzje. Do „sztabu decydentów” należeli między innymi: Zygmunt Smok – dyrektor naczelny ZNTK, Stanisław Roszczyniała – szef produkcji, Stanisław Mitek – prezes KKS „Brda”, Zygmunt Mikołajewski – skarbnik KKS „Brda”. Druga grupa, nazwijmy ją „operacyjną”, skupiała duże grono specjalistów różnych branż. Wchodzili do niej między innymi: Jerzy Muszyński zajmujący się dokumentacją techniczną i kontaktami z konstruktorami jachtu, Edmund Kunicki sprawujący nadzór nad pracami spawalniczymi, Edmund Bagniewski – technologia wykonania i kontrola jakości, Henryk Bobnis – nadzór nad budową, Apoloniusz Żuchliński – wyposażenie jachtu, Grzegorz Kuhl – propaganda, Alojzy Schmit – brygadzista ślusarzy wykonawców, Henryk Lewandowski, Jerzy Ciesiółka, Jerzy Rakowski i Cysewski – roboty ślusarskie kadłuba, Kazimierz Uberowicz – spawanie kadłuba, Stefan Linowiecki – metalizator kadłuba. To oni byli gotowi zrealizować budowę jachtu. Przez wiele tygodni Olek z działaczami klubu prowadzi rozmowy z dyrektorami, prezesami i kierownikami różnych firm i instytucji w sprawie pomocy przy budowie jachtu. Skutkiem tych rozmów jest powstanie trzeciej grupy – „sympatyków”*, którym odważny bydgoski pomysł spodobał się i którzy deklarują efektywną pomoc budowniczym jachtu. * Do „grupy sympatyków” udzielającej efektywnej pomocy w budowie z pewnością należeli: marynarze m.s. „Bydgoszcz”, dyr. Ryszard Karger z Polskiej Żeglugi Morskiej w Szczecinie, red. Zbigniew Urbanyi z „Ilustrowanego Kuriera Polskiego”, przewodniczący Pietrusiewicz z Federacji Sportowej „Kolejarz”, Emeryk Chałupka i Zdzisław Nalewalski ze Związku Zawodowego Kolejarzy, Jan Goralewski z Bydgoskiego Okręgowego Związku Żeglarskiego, dyr. Zygmunt Smok z Zakładów Naprawczych Taboru Kolejowego Bydgoszcz, Grudziądzkie Zakłady Przemysłu Gumowego, Pomorskie Zakłady Sprzętu Okrętowego „Warma” w Grudziądzu, Bydgoskie Zakłady Sprzętu Okrętowego, Wydawnictwo Sport i Turystyka w Warszawie, Zakłady Radiowe „Eltra”, panowie Bardziński i Perlicki z Wojewódzkiego i Miejskiego Komitetu Kultury Fizycznej i Turystyki w Bydgoszczy, Kolejowy Klub Sportowy „Brda”, Totalizator Sportowy i wiele innych. 13 Jerzy Muszyński odpowiadał za dokumentację techniczną Edmund Kunicki zajął się technologią spawania kadłuba; przez 12 lat sekretarz zarządu sekcji żeglarskiej Edmund Bagniewski rozwiązywał problemy technologiczne i konstrukcyjne 14 Edmund Kunicki Na początku zamierzano zbudować mały jacht morski na wzór pływającego „Kismeta”. Potem wybrano większą i znacznie droższą, prototypową jednostkę morską dla 8–10 osób załogi. Zgromadzone środki oraz deklaracje dalszej pomocy pozwoliły na zakup dokumentacji technicznej i złożenie zamówienia na wykonanie jachtu w ZNTK Bydgoszcz. W październiku 1966 roku na stalowym łożu położono pierwsze wzdłużniki z rur stanowiących obrys pokładu. Dzięki znakomitym fachowcom i wzorcowej organizacji pracy postęp robót jest bardzo szybki. Opinie konstruktoApoloniusz Żuchliński po- ra i inspektora nadzoru Polskiego Rejestru Statków są pełne dejmował prace na różnych uznania i podziwu. Coraz więcej młodych ludzi odwiedza trudnych odcinkach budowy miejsce budowy i deklaruje bezinteresowną pomoc. Powstaje nieznane dotychczas zjawisko czynienia darów dla jachtu od załóg oddziałów produkcyjnych. I tak dla przykładu załoga oddziału spawalniczego po godzinach pracy wykonała kotwicę Danfortha, młodzi z oddziału techniczno-obsługowego zrobili okucia masztów, a narzędziowcy galanterię metalową. Budowa jachtu budzi coraz większe zainteresowanie młodzieży zakładu, miasta i województwa. Pragnienia bydgoskich żeglarzy materializują się z każdym dniem. Powstają warunki, by powołać do życia sekcję żeglarstwa morskiego. Kierownictwo klubu postanawia zwołać na Alojzy Schmit kierował bry- dzień 18 listopada 1966 roku zebranie organizacyjne Sekcji gadą ślusarzy Żeglarstwa Morskiego w Zakładowym Domu Kultury. Przyszło 25 pracowników* ZNTK, głównie tych, którzy pracowali przy jachcie. Zebraniu przewodniczył prezes klubu Stanisław Mitek. Wybrano pierwsze władze sekcji. Zarząd stanowili: Zygmunt Smok – komandor sekcji, Grzegorz Kuhl – wicekomandor, Bogdan Specjał – członek zarządu ds. szkolenia żeglarskiego, Zygmunt Stankiewicz – członek zarządu ds. finansowych i Edmund Kunicki – sekretarz sekcji. Henryk Lewandowski od początku pracował w zespole Alojzego Schmita * Byli to założyciele sekcji: Auguścik Zdzisław, Bagniewski Edmund, Ciesiółka Jerzy, Foluszewski Ryszard, Jaworski Eugeniusz, Kaszowski Aleksander, Kubiak Emil, Kuhl Grzegorz, Kunicki Edmund, Lackowski Ryszard, Muszyński Jerzy, Nalazek Bogdan, Nasalski Andrzej, Pyrdoł Henryk, Roszczyniała Stanisław, Schmit Alojzy, Specjał Bogdan, Smok Zygmunt, Stankiewicz Zygmunt, Stogowski Zygmunt, Trepka Tadeusz, Weber Ryszard, Żuchliński Apoloniusz. Spełnione marzenia Rodzi się „Euros” W kwietniu 1967 roku stalowy kadłub jachtu jest gotowy. Sprawdzono szczelność spoin i podjęto decyzję pokrycia cynkiem blach poszycia. Do pracy przystąpili artyści – stolarze z miejscowej modelarni, elektrycy i instalatorzy. Malowanie blach wewnątrz i zewnątrz jachtu wykonali członkowie sekcji w ramach prac społecznych. 18 lipca jacht ustawiony na specjalnym wagonie w centralnym miejscu ZNTK został, jak nakazuje tradycja, ochrzczony. Nadano mu imię „Euros”. Były przemówienia, grała kolejowa orkiestra, a my byliśmy dumni i szczęśliwi. „Euros” był naszym dzieckiem chcianym i długo oczekiwanym. Od poczęcia byliśmy przy nim. Rósł z nami i dzięki nam. Był dzieckiem z miłości. Nocą kolejarze przewieźli go „koleją francuską” do Gdańska, gdzie został zwodowany. 21 lipca 1967 roku przyjechała do Polskiego Klubu Morskiego w Gdańsku pierwsza załoga* jachtu. Razem z prowiantem przyjechały farby, lakiery, listwy drewniane i narzędzia. Jacht wymagał dopracowania w rejsie, a w szczególności malowania pokładu i płyt ze * Pierwszą załogę jachtu stanowili: Stanisław Horecki – kapitan, pracownik Świeckiej Celulozy, Aleksander Kaszowski – I oficer, Zygmunt Smok – II oficer, Alojzy Schmit – III oficer, Henryk Lewandowski – bosman, Zbigniew Urbanyi, Edmund Kunicki, Maria Kaszowska, Halina Horecka i Jerzy Ciesiółka – członkowie załogi. 15 16 Edmund Kunicki „Euros” pływał szczęśliwie przez 18 sezonów sklejki, którymi wyłożono jego wnętrze. Brakowało listewek podsufitowych, gretingów w kokpicie i wielu innych drobiazgów. Następnego dnia, wcześnie rano, jacht wypłynął w swój pierwszy rejs. Pływał szczęśliwie przez 18 sezonów żeglarskich. Dorobek sekcji żeglarskiej Od chwili powstania Sekcji Żeglarstwa Morskiego minęły 44 lata. Sekcja nadal działa i w jej dyspozycji jest już trzeci z kolei jacht morski. Zmieniła się także przynależność klubowa. Jednakże narodziny sekcji i żeglarstwa morskiego w Bydgoszczy i na Pomorzu będą zawsze wiązane z jachtem „Euros” i nazwiskami ówczesnych działaczy. Wszystko inne będzie tylko kontynuacją. Jaki jest bilans działalności sekcji związanej z tym jachtem? Według szczegółowych danych: Spełnione marzenia − jacht szczęśliwie pływał przez 18 sezonów nawigacyjnych; − odbył 205 rejsów zatokowych, morskich krajowych i zagranicznych; − w rejsach uczestniczyło 1530 żeglarzy z Bydgoszczy, województwa i kraju; − odwiedzono 86 różnych portów krajowych i zagranicznych; − jacht przepłynął 93 634 mile morskie; − zorganizowano kilka rejsów wyczynowych nagrodzonych prestiżowymi nagrodami „Rejs Roku” i medalami „Za wybitne osiągnięcia sportowe”, jak: rejs dookoła Islandii, przejście Pentland Firth, opłynięcie przylądka Horn, rejs non stop Buenos Aires–Hel, rejs na Spitsbergen; − jacht uczestniczył w dwóch Olimpiadach (1972 – Kilonia, 1980 – Tallin); − 22 osoby uzyskały patenty sterników morskich i instruktorów żeglarstwa; − kilkunastu sterników morskich uzyskało odpowiedni staż do egzaminów na stopień jachtowego kapitana; − organizacja w klubie, a potem w BOZŻ, kursów na stopień sternika jachtowego i sternika morskiego. Nie da się zamienić na statystyczne dane spełnionych dzięki temu jachtowi pragnień młodzieży i ofiarnej pracy działaczy sekcji żeglarskiej. 17 ��� WIATRY W REJSIE 0–2°B..... 226 godz. 3–4°B......351 godz. 5–6°B....... 52 godz. 7–8°B....... 82 godz. 9–10°B......... 2 godz. 11–12°B....... 84 godz. 08.02.1973 Valparaiso O 20.03.1973 O Buenos Aires � 17.03. � 12.02. 13.03. ��� � 14.02. 08.03. � � 16.02. � 05.03. � 18.02. ��� 03.03. � � 20.02. Falklandy 23.02. � � ��� 25.02. ��� Trasa „Eurosa” z Valparaiso do Buenos Aires � 28.02. Przyl. Horn ��� � Aleksander Kaszowski Na „Eurosie” wokół Hornu Podobno marzeniem każdego żeglarza morskiego jest rejs wokół przylądka Horn. Ja osobiście w to nie wierzę. Wielu z nas zadowala się znacznie łatwiejszymi akwenami. Jedni po prostu traktują żeglarstwo rekreacyjno-turystycznie, inni zdają sobie sprawę, że hornowa wyprawa to ogromne przedsięwzięcie finansowo-organizacyjne i nie stać ich na to. Myślę oczywiście o klasycznym opłynięciu Hornu od pięćdziesiątego równoleżnika południowej szerokości geograficznej na jednym oceanie do pięćdziesiątego równoleżnika południowej szerokości na drugim. Można oczywiście sprowadzić rzecz całą do przedsięwzięcia finansowego. Można polecieć samolotem do Ushuaia, tam wsiąść na jacht, opłynąć Horn, wrócić do Ushuaia i znów skorzystać z samolotu. Tylko że ten sposób, kosztowny ale wygodny, nie ma nic wspólnego z opłynięciem przylądka Horn. Tak się opływa wyspę Horn, co taniej można zrealizować kajakiem. Zresztą w czasach, o których piszę, takie „ułatwienia” nikomu by nie wpadły do głowy. Przylądek Horn pod żaglami opłynął tylko „Dar Pomorza”, a „Nieprzejednany” czekał na pierwszy polski jacht. W Bydgoszczy długo nie śmieliśmy myśleć o Hornie. Dopiero po powrocie z pentlandzkiego rejsu i po mojej samotnej próbie w cieśninach duńskich zaczęliśmy rozważać możliwość zorganizowania kaphornowej wyprawy. Z załogą nie byłoby żadnego kłopotu. Na pokładzie „Eurosa” zawiązały się między wieloma z nas serdeczne więzy przyjaźni i nawet w najtrudniejszych rejsach, w najgroźniejszych godzinach na jachcie panowała dobra atmosfera. To nie takie proste, by dorośli ludzie ukształtowani przez różne koleje życia potrafili w takich warunkach nawzajem się znosić. W małym stalowym czy drewnianym pudle nie możesz mieć ani chwili samotności. 20 Aleksander Kaszowski Zawsze spoglądają na ciebie czyjeś oczy. Opadną wszystkie maski, za którymi przez tyle lat skrywałeś się na lądzie. Obnażysz przed towarzyszami z mesy nawet te wady, które przed sobą ukrywałeś. W długim i trudnym rejsie ta reguła nie ma wyjątku. Trzeba wiele dobrej woli i samozaparcia, by cierpliwie znosić, dzień po dniu, tydzień po tygodniu, złe humory i chandry innych, którzy muszą się nie mniej starać, by strawić twoje przywary. Wiele się nasłuchałem o kłótniach i swarach na pokładach jachtów. Niektórzy uważają, że jeżeli w opisach załogowych rejsów autor nie wspomina o nich, to jest nieszczery. Może miałem wyjątkowe szczęście, ale naprawdę nie pamiętam takiego rejsu. Kaphornową załogę można by dobrać znakomitą. Cała bieda w tym, że każdy z nas uprawia żeglarstwo w chwilach wolnych od pracy zawodowej. Wypływając z Polski z zamiarem opłynięcia Hornu trzeba sobie zdawać sprawę, że aby powrócić, trzeba pokonać drogę o długości 20 000 mil morskich! Nawet gdy się założy najkrótsze postoje w nielicznych portach, niezbędne dla uzupełnienia wody czy żywności (nie mówiąc nawet o remontach czy naprawach), wyprawa taka potrwa co najmniej dziesięć miesięcy. Bagatela! Jeżeli zdołałbym się wyrwać z zakładu – z którym przecież związałem swoje losy – na cztery miesiące, to byłbym szczęśliwy. Poza tym taki rejs oznaczał dla wielu szkolących się i zdobywających morski staż na naszym jedynym jachcie pełnomorskim utratę jednego sezonu żeglarskiego. Na kilka zimowych czy wiosennych miesięcy „Euros” mógł popłynąć na dalekie kaphornowe wody, ale pod warunkiem, że latem znów byłby gotów do bałtyckich rejsów szkoleniowych. Tego zagwarantować nie mogliśmy. Przylądek Nieprzejednany nadal pozostawał w sferze nieziszczalnych marzeń. Trudno było pogodzić się z myślą, że nigdy nie zdołamy sprawdzić się na najtrudniejszym z żeglarskich szlaków, że z krytą zazdrością będziemy słuchali opowieści tych, którzy na przekór ludzkim słabościom i zwykłemu strachowi zdołali przebyć tę trudną drogę. Nagłowiliśmy się srodze, wreszcie znaleźliśmy jedyne możliwe dla nas rozwiązanie: trzeba zrezygnować z przebycia części trasy pod żaglami i przetransportować jacht i załogę do Valparaiso w Chile, co znakomicie skróci czas trwania wyprawy. Wtedy mógłbym dowodzić jachtem na kaphornowej trasie z Valparaiso do Buenos Aires. Tam przekazałbym dowództwo pierwszemu oficerowi, a sam na statku wrócił do Polski. Byłbym poza krajem tylko cztery miesiące. Tyle urlopu mógłbym otrzymać: dwa miesiące wypoczynkowego z dwu kolejnych lat i dwa bezpłatnego. Cała wyprawa, do chwili powrotu „Eurosa” do portu macierzystego, trwałaby nie dłużej niż siedem miesięcy. Zwolnienia z pracy Na „Eurosie” wokół Hornu dla innych członków załogi na taki okres byłyby do załatwienia. Jacht mógłby pływać do końca sezonu, w trakcie podróży statkiem być przez nas wyremontowany, a po zakończeniu rejsu niemal cały kolejny sezon służyć szkoleniu bydgoskich żeglarzy. Pomysł był piękny ale... Było jeszcze jedno ,,ale”. Nasz Klub nie miał pieniędzy na przewóz jachtu, nas nie było stać na pełnopłatne karty okrętowe. Gdyby tak Minister Żeglugi zechciał wyrazić zgodę na bezpłatny przewóz jachtu, a przyszłej jego załodze przyznał prawo do ulgi w opłatach za miejsca w pasażerskich kabinach...! W połowie 1972 roku wysłaliśmy odpowiednią prośbę na ręce Ministra i z drżeniem serca czekaliśmy na odpowiedź. Kończył się lipiec, gdy nadeszła na adres naszego klubu urzędowa przesyłka z Warszawy. Otwieraliśmy ją pełni emocji i niecierpliwej ciekawości. Wielka była nasza radość, gdy czytaliśmy pismo stwarzające możliwość realizacji naszych planów. Ostateczny termin wypłynięcia był odległy zaledwie o cztery miesiące, a wyprawa była niezwykle trudna do zorganizowania. Niemal cudem zdołaliśmy się ze wszystkim uporać. Setki formalności, paszporty, wizy, badania lekarskie, szczepienia ochronne, mapy, locje, pomoce nawigacyjne, konieczne wyposażenie, żywność, rzeczy osobiste... Można się było spocić już przy samym odczytywaniu tasiemcowej listy spraw do załatwienia. Żyłem jak w transie i nawet nie spostrzegłem, gdy wypłynęliśmy z Gdyni do Valparaiso z początkiem grudnia na pokładzie „Czackiego”, regularnie obsługującego porty zachodniego wybrzeża Ameryki Południowej. W czasie podróży statkiem mieliśmy pełne ręce roboty. Poza bardzo szczegółowym nawigacyjnym opracowaniem rejsu, czy pieczołowitym zakonserwowaniem ponad tony żywności, musieliśmy wykonać normalny międzysezonowy remont jachtu. ,,Euros” pływał niemal do końca października i nikomu nawet do głowy nie wpadło, że tylko dlatego, by jacht mógł pójść w kaphornowy rejs, odwołać zaplanowane wcześniej pływania i zabrać się do jego naprawy. Heniek Jaskuła całe dnie siedział zakopany po uszy w mapach i locjach, Tomek Głuszko, Hubert Latoś, Heniek Lewandowski i Zbyszek Urbanyi zaś setki godzin na rozpalonym tropikalnym słońcem pokładzie skrobali i malowali jacht, sprawdzali takielunek i wyposażenie, szyli żagle i naprawiali silnik. W tym czasie „Euros” miał już silnik pomocniczy. Poczciwy traktorowy „Ursus” przystosowany przez nas do napędu śruby nastawnej spisywał się dobrze. Nigdy nie narzekaliśmy, że nie stać nas na rasową „Pentę” czy „Mercedesa”. Dobrze się stało, że moc roboty spadła na nasze barki. Wielodniowe postoje na redach różnych portów poważnie opóźniły termin wpłynięcia 21 22 Aleksander Kaszowski Boże Narodzenie na statku „Czackiego” do Valparaiso. Straciliśmy dwadzieścia dni urlopu i stało się jasne, że koło Hornu znajdziemy się w najlepszym wypadku pod koniec lutego, kiedy warunki żeglugi są tam już znacznie gorsze. Gdyby nie praca, chyba ugięlibyśmy się pod ciężarem rosnącego z dnia na dzień napięcia. Wreszcie „Euros” zakołysał się na niespokojnych wodach chilijskiego portu. Dwa dni harówki od rana do późnej nocy i byliśmy gotowi do wyjścia na morze. Później, już po powrocie, gdy pytano mnie, jak wygląda Valparaiso, odpowiadałem: „Nie wiem!” Na lądzie byłem zaledwie kilka godzin. Może to cokolwiek dziwne, by przepłynąć kawał świata i odwrócić się plecami do atrakcji ciekawego egzotycznego kraju. Mieliśmy jednak olbrzymi respekt przed Hornem i zdawaliśmy sobie sprawę, że każdy stracony dzień to zmniejszenie naszych, co tu ukrywać, szans na przeżycie. Dlatego już 8 lutego chilijski ląd ginął za widnokręgiem. Przed dziobem „Eurosa” rozpościerał swe wody niezmierzony Pacyfik. Na „Eurosie” wokół Hornu Zdecydowałem, że popłynie my dawną drogą saletrowych ża glowców. Prowadziła ona wielkim łukiem na południowy zachód i czterdziesty równoleżnik przecinała w odległości 500 mil od amerykańskich wybrzeży. Potem należało płynąć na południe do pięćdziesiątego równoleżnika i znów wielkim łukiem, tym razem w kierunku południowo-zachodnim, do przylądka Horn. Była to typowa trasa wielkich żaglowców prowadząca otwartym oceanem, często krańcowo wzburzonym sztormami i huraganami. Ale z pewnością była najszybsza. Spieszyło nam się ogromnie i nie mieliśmy wyboru. Dawno już pożegnaliśmy się z myślą, że w kierunku Hornu popłyniemy kanałami patagońskimi zasłonięci przed ciosami fal, ciesząc oczy wspaniałą i dziką Nareszcie na wodzie przyrodą tych okolic. Jeszcze w czasie podróży statkiem wiele bezsennych nocy spędziłem na rozmyślaniach nad najskuteczniejszym sposobem przetrwania złej pogody. Nie mówiąc o locjach czy innych pomocach nawigacyjnych, znałem niemal na pamięć wszelkie dostępne opisy i wspomnienia z kaphornowej żeglugi. Potwierdzały one moje przekonanie, że na tej drodze każda pomyłka może kosztować ludzkie życie. Mieliśmy mocny, sprawdzony jacht, załoga była znakomita, ale ginęły tu równie mocne jachty i równie znakomite załogi. Jeżeli w sztormie ktokolwiek zostanie zmyty za burtę, nie będzie dla niego ratunku. Jak wtedy spojrzę w oczy jego bliskim? Co powiem, gdy zapytają, dlaczego dopuściłem do jego śmierci? Niebezpieczny, trudny do osiągnięcia cel zawsze rozbudzał ludzką wyobraźnię. Wdrapujemy się na niedostępne szczyty górskie, pętamy się na ożaglowanych łupinkach po wszystkich morzach świata. Mówimy, że sprawdzamy siebie, że zaspokajamy nasze ambicje. Kto wie, czy jednak nie chodzi tu o zwykłą człowieczą próżność. 23 24 Aleksander Kaszowski Postanowiliśmy opłynąć przylądek Horn pod żaglami. Podjąłem się dowodzenia jachtem i moim obowiązkiem było znaleźć najlepszy, optymalny sposób bezpiecznego pływania. To, że nigdy nie żeglowałem w czterdziestkach czy pięćdziesiątkach, że wszyscy nasi poprzednicy wyciągali odmienne wnioski z dramatycznych przeżyć i podawali własną – ich zdaniem jedyną – receptę na przetrwanie, w najmniejszym stopniu nie zmniejszało mojej odpowiedzialności za decyzje. Nikt mnie nie zmuszał do przyjęcia kapitańskiej funkcji. Długo łamałem sobie głowę, nim uwierzyłem, że tylko sztormowanie w baksztagu, utrzymanie nawet w huraganie choćby skrawka żagla na maszcie i przyjęcie każdej fali pod kątem 15 stopni do rufy jest jedynym i słusznym sposobem uniknięcia groźnych i niszczycielskich ciosów oceanu. Przez kilka pierwszych dni, gdy morze jeszcze było dla nas łaskawe, a „ryczące czterdziestki” daleko za widnokręgiem, ćwiczyliśmy nieustannie sposób sterowania jachtem pozwalający na przyjmowanie fal pod właściwym kątem. Przygotowaliśmy nasz jacht najlepiej jak potrafiliśmy. Grotmaszt został wzmocniony dodatkowymi stalówkami. Wszystkie otwory dokładnie uszczelnione i zaklinowane zaślepiliśmy. Nawet otwór łańcucha kotwicznego. Rozciągnęliśmy dwie mocne liny bezpieczeństwa i przyjęliśmy zasadę, że na pokład wychodzić będziemy w pasach ratunkowych. Żagle zostały posegregowane i poukładane w taki sposób, by te najbardziej potrzebne były zawsze pod ręką. Byliśmy gotowi do pierwszego starcia. Im dłuższy i trudniejszy jest rejs, tym większego znaczenia nabiera właściwy podział czasu między pracę a wypoczynek. Zwykle załogę dzieli się na trzy wachty, kolejno pełniące czterogodzinne służby. Codziennie inna wachta obejmuje dodatkowo kambuz. Przygotowywanie posiłków jest z reguły najmniej lubianym zajęciem. Gotowanie obiadu na rozkołysanym morzu to prawdziwa udręka. W ciasnym, maleńkim pomieszczeniu trudno ustać na nogach. Garnki, rondle, patelnie wymykają się z rąk. Smród gazu, swąd tłuszczu, zapachy bulgocących potraw. Żołądek podchodzi pod gardło, zimny pot oblewa czoło. Obiad musi być podany punktualnie, a tu jeszcze talerze nie przetarte, sztućce nie przygotowane i kompot nie rozlany do kubków. Biedny zaharowany kuk! Gotów jestem się założyć, że są tacy kapitanowie, którzy dlatego miesiącami przygotowywali się do trudnych egzaminów, by na zawsze przegnać widmo kambuzowania. Bo kapitan nie pełni wacht i nie kukuje. Decyduje o wszystkim i od jego rozkazu nie ma odwołania. Ale też odpowiada za wszystko. Nic i nikt tej odpowiedzialności z niego nie zdejmie, za każdy błąd trzeba płacić. Nie chodzi Na „Eurosie” wokół Hornu Stawianie żagli sztormowych tu nawet o utratę patentu, kary dyscyplinarne lub perspektywę rozprawy przed Izbą Morską czy sądem. Gorsze są wyrzuty sumienia. Przed nimi nie ma ucieczki. My inaczej podzieliliśmy się obowiązkami. Na pokładzie co sześć godzin zmieniały się dwie wachty dowodzone przez Heńka Jaskułę i Huberta. Pozostała trójka podzieliła między siebie służbę na pokładzie i w kambuzie. Każdy z nich przez sześć dni wchodzi w skład jednej z wacht, by potem na trzy dni zmienić się w kucharza i pomywaczkę. Nie wiedzieliśmy jeszcze o tym, ale zbliżał się czas, kiedy nawet Tomek, zaciekły wróg gotowania i zmywania, będzie wzdychał za trzydniowym urlopem z pokładowego piekła. Kambuz przedmiotem westchnień! Tego jeszcze świat nie widział. Wpłynęliśmy daleko w rejon „ryczących czterdziestek”, a pogoda była niezmiennie dobra. Prawda, że wiatry były na ogół przeciwne, że ciągle żeglowaliśmy bejdewindem, często pomagając sobie silnikiem, ale barometr wciąż wskazywał wysokie ciśnienie, słońce wyglądało zza chmur 25 26 Aleksander Kaszowski Ciężka żegluga w „wyjących pięćdziesiątkach” i zieleniło ocean toczący łagodne, długie fale. Czyżbyśmy wygrali wielki los na loterii? Szybko odrzuciłem tę niedorzeczną myśl. Przecież im dalej na południe rozciąga się strefa wysokiego ciśnienia, tym gorsza pogoda będzie panować w pięćdziesiątkach. Niepokoiłem się coraz bardziej. Dni płynęły, a my ciągle nie wiedzieliśmy, jak się spiszemy, gdy nadejdzie czas wielkiej próby. Kończyła się druga dekada lutego, do granicy „przerażających pięćdziesiątek” zostało zaledwie sto kilkadziesiąt mil, gdy barometr drgnął i ciśnienie zaczęło spadać. Wiatr zmienił się na zachodni i gnał zwały ciężkich chmur. Nadbiegła wysoka martwa fala i „Euros” począł bezwładnie przewalać się na wyniosłych ciemnoołowianych pagórach. Wreszcie nadchodził sztorm. Skończyło się przygnębiające oczekiwanie. Otrzymamy niedługo odpowiedź, jak tu wygląda gniew oceanu. W olinowaniu wyła wichura, morze wtórowało jej groźnym, basowym pomrukiem. Fale rosły dosłownie w oczach. Nie widzieliśmy jeszcze takich wielkich fal. „Euros”, tylko pod wydętym wichrem fokiem, szczęśliwie Na „Eurosie” wokół Hornu umykał załamującym się olbrzymom. Jak dobrze ujeżdżony koń reagował na każde drgnienie steru. Za kołem sterowym tkwił samotny skulony żeglarz, złączony z jachtem mocną liną bezpieczeństwa. Nie patrzy na kompas. Jego twarz jest zwrócona w kierunku, skąd szczerzą zęby agresywne fale. Widzi, jak pędzą na niego, grzmiące i syczące, jak zasłaniają niebo, zwisają nad jego głową, grożąc zwaleniem się z całą mocą na pokład. Najchętniej by zamknął oczy, zesztywniał w niemym oczekiwaniu, ale wie, że od niego zależy bezpieczeństwo i życie tych pod pokładem. Wykonuje odpowiedni ruch kołem sterowym. Jacht ustawia się pod właściwym kątem do pędzącej ściany, przechyla się, wznosi na stromiznę, pędzi coraz prędzej i na szczycie ginie przykryty pianą. Potem prostuje się, spływa w głęboką dolinę i już następna góra wyrasta za jego rufą. Bez końca trwa atak oszalałych olbrzymów. Każdy unik musi być udany. Sternik nie czuje oślizłej, zimnej wilgoci pełzającej po ramionach i plecach. Całą uwagę, wszystkie swoje umiejętności skupia na jednym, we właściwym momencie wykonanym ruchu sterem. Gdy po wachcie wracali do mesy, widziałem ich oczy, rozszerzone i nieruchome. Widziałem, jak przygotowywali się do kolejnej zmiany przy sterze. Długo, z namaszczeniem wciągali grube warstwy odzieży, potem wbijali się w ubranie sztormowe. Niespokojnie spoglądali na zegarek, jakby chcieli zatrzymać nieubłaganie płynący czas. Zapalali ostatniego papierosa, sięgali po pas bezpieczeństwa i ciężkim krokiem podchodzili do trapu. Odsuwali klapę zejściówki. Do wnętrza wdzierał się gromki głos oceanu. Jeszcze chwila i zostaną na pokładzie sami. Sami przeciw oceanowi. Wicher nagle ucichł. Urwała się od wielu godzin wwiercająca się w uszy posępna, jednostajna melodia sztormu. Fale strzeliły w niebo mieszając się i zderzając w niezmiernym chaosie. „Euros” szarpany niemiłosiernie drżał spazmatycznie i przewalał się z burty na burtę. Trafiliśmy prosto w centrum niżu. Gdy depresja przesunie się, otrzymamy uderzenie wiatru prosto z południa. Napotkamy przeciwny sztorm. Forsowanie żeglugi na wiatr na morzu podobnym do niedawno poznanego było niepodobieństwem. Prędzej czy później jacht przewróci się i możemy stracić maszty. Najrozsądniej byłoby uciekać na północ i gdy pogoda poprawi się, wykonać zwrot w kierunku Hornu. Niż z centrum wędrującym wzdłuż 49 równoleżnika jest przecież wyjątkiem. Stracilibyśmy jednak wiele cennego czasu. Nasze opóźnienie jest i tak ogromne. Może spróbować przeczekać południową wichurę w dryfie? Sztormowaliśmy w ten sposób zupełnie bezpiecznie wiele razy na różnych morzach. Jacht z wybranym sztormowym bezanżaglem i sterem 27 28 Aleksander Kaszowski położonym na nawietrzną ustawiał się pod pewnym kątem do fal i wolno się cofając łagodził ich ciosy. Ale wiedziałem, czym skończyły się wszystkie próby dryfowania na tych szerokościach. Może będziemy mieli więcej szczęścia. Spróbujemy! Wiatr z południa uderzył z całą mocą. Fale poddały się jego władzy i wyrównały zmieszane szeregi. Wyniosłe i groźne szły w karnym ordynku. Jacht ciężko, z mozołem wspinał się na pobielone szczyty i zsuwał w ciemne, niemal czarne doliny. Zapadała noc. W mesie paliły się świeczki. Ich niespokojne żółte płomienie oświetlały nasze twarze zamarłe w oczekiwaniu. Rozmowa nie kleiła się. Każdy był zasłuchany w dobiegające odgłosy nierównego pojedynku. Poprzez zawodzenie takielunku i ryk szalejącego morza co chwila przebijał się syk nadlatującej fali i zaraz tępy, głuchy odgłos uderzenia w kadłub. Jacht przechylał się gwałtownie i wylatywaliśmy z koi jak z katapult. Czasami zawodzenie wiatru przechodziło w świdrujący gwizd. To spod czarnych chmur spadał szkwał i tłukł w pokład miriadami gradowych pocisków. Mijają godziny. Nikt nie śpi. Zresztą jak tu spać. gdy ani przez chwilę nie można rozluźnić naprężonych mięśni. Przechyły jachtu są coraz głębsze, kopniaki fal coraz częstsze. Wachtowy, który od czasu do czasu wystawia głowę na zewnątrz, czym prędzej chowa ją zatrzaskując klapę zejściówki. Ocean jest straszny. Wyczuliśmy, że tym razem cios będzie morderczy. Syk zbliżającej się fali był szczególnie jadowity. Musiała być gigantyczna. Z siłą tarana rąbnęła w burtę. Huknęło i w jednym momencie jacht zwalił się masztami na wodę. Lewa burta zmieniła się w sufit. Świece zgasły. Rozległ się rumor i brzęk spadających przedmiotów. Z grubego pleksi w oknie nadbudówki nie pozostało śladu. Jeszcze dziś widzę fosforyzujący w głębokiej czerni słup wody walącej do wnętrza jachtu. Czas zatrzymał się w miejscu. Wydawało się, że jacht nigdy nie powstanie, że padnie jeszcze jeden cios i wszystko się skończy... Ale „Euros” wstał. Skoczyłem do zejściówki i wyjrzałem na zewnątrz. Maszty były całe i nadal mierzyły w czarne niebo. Jacht stał bokiem do fal i wystawiał swą bezbronną burtę na ciosy oceanu. Zbyszek z Hubertem wyszli na pokład, ponownie ustawili ster na nawietrzną i mocno wybrali szoty sztormowego bezana. Heniek kawałkiem sklejki i kijem od szczotki zatykał ziejącą ranę. Świece znów rozświetliły mesę. Widok był wstrząsający. Kambuz w ruinie, w nawigacyjnej wszystko zalane wodą, w mesach kosmiczny bałagan. Od czego tu zacząć? Przez długie godziny pracowaliśmy zapamiętale. Wokół nas huczał rozszalały ocean. Na „Eurosie” wokół Hornu Gdy sztorm złamał kark i wrócił zachodni wiatr, ruszyliśmy w kierunku przylądka. Po kilku godzinach uspokojenia ocean znów zabielił się grzywaczami. Wicher zmusza nas do zmiany ożaglowania na sztormowe, wyje w takielunku, podnosi i pędzi z północnego zachodu zastępy stromych gór słonej wody. Dni były podobne do siebie jak krople wody. Niemal bez chwili przerwy morze pastwiło się nad małym samotnym jachtem. Każdego dnia, ku naszemu zdumieniu, wicher był mocniejszy a fale wyższe. Obraz kłębiącego się oceanu przechodzi wszelkie wyobrażenia. Wiatr zatykał oddech, utrudniał najprostszy ruch ręki. Przerażały dymiące zmiecionym ze szczytów pyłem wodnym fale-olbrzymy przewyższające kilkupiętrowe kamienice. Rosło nasze zmęczenie. Nerwowy, pełen zwidów i koszmarów sen nie trwał długo. Budziliśmy się po kilkunastu minutach, po godzinie, równie zmęczeni jak w chwili zamknięcia oczu. Nie mieliśmy już suchych rzeczy. Mokre zmienialiśmy na wilgotne, zakładaliśmy sztormanki przepuszczające wodę każdym szwem i zacisnąwszy zęby szliśmy na pokład na wachtę przy sterze lub do zmiany żagli. Wachta sterowa trwała godzinę. Tylko godzinę i aż godzinę. Przygniecionemu bezbrzeżnym uczuciem osamotnienia sternikowi (zejściówka musiała być zamknięta, a bez koniecznej przyczyny nie wolno było przebywać na pokładzie) czas się dłużył i zdawało mu się, że sterczy tu od początku świata. Jacht kładł się głęboko na burtę, płynął pokryty grzywaczami od dziobu po rufę. Zdarzało się, że grzmiący wodospad porywał opierającego się sternika, który zawisał na linie bezpieczeństwa, a następnie krztusząc się i prychając wdrapywał się na ławeczkę przy sterze i nadal wytrzeszczał zaczerwienione i piekące oczy, wypatrując, skąd nadejdzie następne uderzenie. Najgorzej było w nocy. Pamiętam dobrze taką sztormową wachtę w atramentowej czerni. Przycisnąłem się do bezanmasztu, objąłem go lewym ramieniem. To już nie powietrze, to jakaś gęsta maź parła na mnie i odrywała od drzewca masztu. Nie sposób było dojrzeć, z jakiego kierunku nadbiegnie kolejna fala. Fosforyzowały upiorną bielą wały grzywaczy, ale była to tylko nikła wskazówka. Sterowałem na wyczucie, na słuch, by nie powiedzieć na węch. Bez przerwy czułem się fizycznie zagrożony. Wiedziałem, że jeżeli się pomylę, zwalą mi się na kark tony wody, że w najlepszym wypadku zmyje mnie za burtę i linie bezpieczeństwa zawdzięczać będę ocalenie. W pewnej chwili koło burty przesunęła się jakaś żółta plama. Nie wiem, co to było, ale wprost skamieniałem z przerażenia. 29 30 Aleksander Kaszowski W bryzgach fal Po sześciu godzinach wachty – w ciągu której trzykrotnie stawało się za sterem, pompowało wodę z zęz, poprawiało umocowanie żagli, stawiało lub zrzucało płótna, prowadziło astronawigację, zapisywało wszystkie zdarzenia w dzienniku – następował równie długi okres wypoczynku. Teoretycznie równie długi. W każdej chwili mógł paść rozkaz wzywający wszystkich na pokład i nie było od niego odwołania. Wspominałem już, jak bardzo byliśmy zmęczeni. W czasie zmiany wachty widziałem wyraźnie, że sił nam ciągle ubywało. Wszyscy mieli ściągnięte rysy twarzy, zaczerwienione i opuchnięte oczy. Siadali bez słowa na kanapce, wolno ściągali z grzbietów przemoczone sztormanki. Kilkoma szarpnięciami uwalniali nogi z gumowych butów i wylewali z nich wodę. Potem szamotanina z opornymi spodniami sztormowymi i tak jak stali, walili się w koje. W wilgotnym ubraniu, pod wilgotne koce. Ciepło wolno wracało do skostniałego ciała. Wreszcie kończyła się sześciodniowa tura pokładowej służby. Żeglarz obejmował na całe trzy dni kambuz. Przez trzy doby będzie gotował obiady, kolacje, śniadania, podwieczorki. Ile razy z czajnikiem pełnym wrzątku wyleci z kambuza i wpadnie do nawigacyjnej, ile razy doprawiona i smacz- Na „Eurosie” wokół Hornu na zupa znajdzie się w zęzie, a jajecznica wyląduje na suficie? W najgorszej chwiejbie musi podać trzydaniowy obiad, nawet jeśli trzeba będzie za to zapłacić poparzeniem rąk. Mimo wszystko kambuz był lepszy od kieratu wacht i stałego zagrożenia. Był to niesłychanie trudny rejs. Pechowo trafiliśmy na okres nieustannych sztormów. Wydawało się, że nic gorszego nie może nas już spotkać. Nadszedł jednak taki dzień, gdy zbladły wszystkie straszne przeżycia. Dokładnie pamiętam tę datę: 26 lutego, dzień moich imienin. Marzyłem, że tego dnia znajdziemy się na trawersie Hornu. Tymczasem do przylądka pozostało jeszcze 250 mil. Od dziesięciu dni gnębi nas zła pogoda, trwamy zagubieni w chaosie wichrów i fal. Kolejny dzień rodzi się w ryku huraganu siekącego lodowymi pociskami gradu. Niezwykle niski stan barometru zapowiada kolejną trudną rozgrywkę. Na wiatromierzu skończyła się skala. Siła wiatru przekroczyła dwunastostopniową skalę Beauforta. Prędkość wichury ponad 180 kilometrów na godzinę. W brzasku dnia ocean ukazuje straszne oblicze. Kipi i gotuje się falami niewyobrażalnej wielkości. Wznoszą się one nad jachtem na 25 metrów. Pędzą ze wszystkich stron, zderzają się z sobą, strzelając pod niebo pióropuszami piany. Serca ściska obręcz strachu. Nie sposób się porozumieć. Ryk morza zagłusza wszystko. Sterowanie przekracza ludzkie możliwości. Ciosy fal padają z niewiarygodnych kierunków. Widzieliśmy zwariowane fale pędzące pod wiatr, widzieliśmy, jak wpadały na siebie w chwili, gdy „Euros” wznosił się na ich grzbietach. Ginął wtedy na długie chwile całkowicie przykryty wałem podwójnego grzywacza. Unikaliśmy większości uderzeń, ale niektóre dochodziły. Podobnie jak bokser trafiony bezpośrednim sierpowym pada na deski, nasz dzielny jacht walił się masztami na wodę zagrzebany w wodnej kipieli. Gdy wstawał z całymi masztami, uznawaliśmy to za cud. Gramolił się też na swoje miejsce blady i przemoczony sternik. Pod pokładem – ruina. Wszędzie poniewierały się skorupy naczyń kuchennych zmieszane z mokrymi kocami i rzeczami osobistymi, chlupotała woda w zęzach. Wieczorem barometr drgnął i począł pełznąć do góry. Nad naszymi głowami przelatywały zwały chmur. Siekł grad i deszcz. Potem niebo oczyszczone z chmurnej zasłony przybiera niebiesko-seledynową barwę, a blada tarcza słońca rozświetla głęboko porytą powierzchnię oceanu. Woda barwi się zielenią i granatem, ale wszędzie dominuje biel piany. W powietrzu pełno pyłu wodnego, niby mgła zmniejszającego widoczność. Tym gorzej dla nas. Jak tu wypatrzeć, skąd nadbiegnie fala? Zza widnokręgu znów wypełzła czarna ławica. Po chwili morze zszarzało, a deszcz i grad tłukły szarpiącym nerwy werblem po śliskim pokładzie. 31 32 Aleksander Kaszowski Wyspy Diego Ramirez Jesteśmy już poza granicą, gdzie decydują ludzkie umiejętności, doświadczenie i wiedza żeglarska. Wierzymy w nasz jacht. Pomagał nam wymykać się z ostatniej biedy, może zdoła uniknąć kończącego uderzenia. W obliczu zapadających ciemności tylko ta irracjonalna wiara podtrzymywała nas na duchu. Była już noc, gdy huragan osłabł i w olinowaniu zawodził sztormowy wiatr. Nam, ogłuszonym i otępiałym, wydawał się łagodnym zefirkiem. Udało się – wyszliśmy cało z piekła. Wiatr uspokajał się bardzo szybko. Fala nadal jeszcze ogromna, ale bez owej niszczycielskiej siły, którą na własnej skórze boleśnie odczuliśmy. Ranek zastał już „Eurosa” płynącego pod pełnymi żaglami. Gdzieś niedaleko za widnokręgiem kryły się wyspy Diego Ramirez. Chciałem za wszelką cenę uniknąć przepływania przez płytki szelf w pobliżu Hornu i dlatego kierowaliśmy się tak daleko na południe. W połowie dnia ujrzeliśmy przed dziobem czarne sylwetki wysp. Nasz nawigator zbierał szczere gratulacje. Trafiliśmy w sam środek celu. Pogoda była nadal dobra i nic nie wróżyło, by w najbliższych godzinach miała się pogorszyć. Wprost nie mogłem uwierzyć, że mamy szansę przemknięcia się na Atlantyk po spokojnym morzu. Zaświtała mi myśl, by wykorzystu- Na „Eurosie” wokół Hornu Koło Falklandów spotykaliśmy gromady albatrosów jąc sprzyjające warunki, przepłynąć między wyspami Diego Ramirez. Jest tam dość wąska żeglowna cieśnina, ale z całą pewnością nikt z żeglarzy nawet nie próbował przez nią przechodzić. W sztormie byłaby to głupota, a poza tym większość jachtów żeglowała znacznie bliżej przylądka. Zmieniliśmy zatem kurs i po kilku godzinach ujrzeliśmy przesmyk. „Euros” wpłynął między wyspy. Obejrzeliśmy je dokładnie. Skaliste zbocza pokrywała wyłącznie żółtozielona trawa i mech. Nie było ani jednego drzewa czy najmarniejszego krzewu. Nad małą zatoczką wznosiły się jakieś zabudowania – być może stacja meteorologiczna. Wyglądała na niezamieszkaną. Przyznam się, że kamień spadł mi z serca, gdy archipelag pozostał wreszcie za rufą. Ciągle nieufnie spoglądałem w niebo, spodziewając się jakiejś niemiłej niespodzianki. Było słonecznie i dość ciepło. Ze zdumieniem patrzyłem na spokojne morze. Wszystkiego się spodziewałem tylko nie takiego kaprysu starego ludożercy. Zapadła noc. Trawers przylądka Horn był coraz bliżej. Dwadzieścia minut przed północą nastąpiła wielka chwila. Przecięliśmy południk „Nieprzejednanego”. Droga do celu była straszna, ale przebyliśmy ją i cokolwiek się stanie, jesteśmy kaphornowcami. Poczułem ogromną ulgę. 33 34 Aleksander Kaszowski Byliśmy wszyscy zdrowi i cali, choć tyle razy tylko krok dzielił nas od tragedii. Wznieśliśmy toast szampanem. Za Horn i za nasze żeglarskie szczęście. Na Atlantyku szalał sztorm. Ze stoickim spokojem przyjęliśmy zmianę pogody – wszystko wróciło do normy. Dzień po dniu wichura zawodziła w olinowaniu, a fale grzmociły w kadłub „Eurosa”. Spotkaliśmy nawet huragan. Nadal było zimno i mokro. Minęliśmy Wyspę Stanów, potem zniknęły za widnokręgiem Falklandy i opuściliśmy rejon „przerażających pięćdziesiątek”. Powoli zapominaliśmy o chłodzie, wilgoci i sztormach. Uparty przeciwny wiatr wydłużył drogę do Buenos Aires, ale był ciepły i mogliśmy wreszcie wysuszyć nasze rzeczy. Nawet wyjściowe garnitury, pełne zielonych plam pleśni, wietrzyły się zawieszone na wantach. Wygrzewaliśmy się w słońcu i zapominaliśmy powoli o sztorPod awaryjnym ożaglowaniem po złamaniu masztu mowych przeżyciach. Gdyby nie nasze opóźnienie i nieuchronnie zbliżający się koniec urlopów, nic by nam do szczęścia nie brakowało. Do ujścia La Platy pozostało zaledwie 500 mil. Już wyliczyłem sobie, kiedy wejdziemy do portu, gdy los spłatał nam złośliwego figla. W nocy 13 marca wiał łagodny wiatr i „Euros” pod wszystkimi żaglami płynął z dobrą szybkością po spokojnym oceanie. Obudził mnie głośny trzask. Wypadłem na pokład i skamieniałem – zamiast strzelistego grotmasztu ujrzałem nędzny parometrowy kikut. Reszta drzewca znalazła się w wodzie, wokół kłębiły się liny i stłamszone żagle. Przetarłem oczy. Nie mogłem uwierzyć, że ten okropny widok to nie senny koszmar. Byłem wstrząśnięty. Teraz, gdy wszystko najgorsze już za nami, taki fatalny przypadek! Na „Eurosie” wokół Hornu Na farwaterze Rio de La Plata Z determinacją zabraliśmy się do roboty. Harowaliśmy kilkanaście godzin, zapominając o jedzeniu i wypoczynku, ale wieczorem mogliśmy stawiać żagle. Była to przedziwna kombinacja różnych płócien z trudem dostosowanych do niskiego maszciku. Jacht ledwo się poruszał. W taki sposób daleko nie zapłyniemy. Silnik już od wielu dni rdzewiał bezużytecznie i żadna siła nie mogła zmusić go do pracy. Cała nadzieja w żaglach. Dziesiątki dalszych prób i przymiarek dały w końcu zadowalający efekt – „Euros” odzyskał niemal pełną zdolność żeglowania. Kończył się czterdziesty dzień rejsu. Na niebie jaśniała łuna wielkiego miasta. Dopływaliśmy do Buenos Aires. Jeszcze trudny slalom przez źle oznakowany tor wodny i krótko po północy 20 marca 1973 roku zacumowaliśmy w basenie miejscowego jachtklubu. Dla Zbyszka i dla mnie kaphornowy rejs się zakończył. Już po czterech dniach odpłynęliśmy statkiem do Gdyni. Odpływałem przekonany, że nasza wyprawa miała sens i warto było ryzykować tak wiele. Upewniła mnie w tym spontaniczna radość i duma Polonii, szacunek okazywany przez argentyńskich żeglarzy i gościnność, z którą spotykaliśmy się na każdym kroku. Pozostała czwórka powróciła do kraju na pokładzie „Eurosa”. Gigantyczną trasę 8000 mil dzielącą stolicę Argentyny od Gdańska pokonali w ciągu 90 dni godnej szacunku i podziwu podróży bez wchodzenia do portów pośrednich. 35 ������������������#� +���������)�*� ������ ��4��%��5�� ��� ������ "���������� ��� � � ����(� )�* � "���������� � � ��� ����(� � ����(� ������������%1���������� �� � ��� ��� � ������ �������������������� �������������� � +3��������� � � ������ �� ���� ���� � � �� � � � �� -��� ������.�/������0�1�*� �2 � ������ ��� ,�� ���������*�� � � !����� "���� ������ � � ��� ����#�������������#� $%&'������&� ��� ��� Rejs non stop z Buenos Aires do Helu ��� ��� �� ��� ����������������������� � Hubert Latoś Rejs non stop Buenos Aires–Hel na s/y „Euros” (25.04–24.07.1973 r.) W Buenos Aires Rejs z Buenos Aires do Polski miał na celu odprowadzenie jachtu do kraju po opłynięciu przylądka Horn w Ameryce Południowej na trasie Valparaiso–Buenos Aires. Po opłynięciu przylądka Horn „Euros” wszedł do portu Darsena Norte w Buenos Aires w dniu 19 marca 1973 roku o godzinie 23.50. Zgodnie z planem opracowanym przed wyruszeniem z kraju, tu pożegnaliśmy kolegów: Aleksandra Kaszowskiego – kapitana „Eurosa” w rejsie wokół Hornu, współinicjatora i realizatora wielu morskich wypraw bydgoskiego środowiska żeglarzy morskich, oraz Zbyszka Urbanyiego – trzeciego oficera tego rejsu, współinicjatora i uczestnika tych wypraw. Przechodzili oni na statek „Gałczyński”, którym wrócili do kraju. Pożegnanie w Buenos Aires, po kilku dniach oczekiwania na jachcie, było bardzo serdeczne, bo znaliśmy się od lat przed rejsem i dodatkowo zżyliśmy się ze sobą, szczególnie w ciężkich warunkach żeglowania wokół Hornu. Zbyszek na pamiątkę zabrał polską banderę jachtową, pod którą szliśmy z Hornu do Buenos Aires. Postawiliśmy nową banderę. Zostaliśmy na jachcie we czwórkę. Jacht przejął jachtowy kapitan żeglugi wielkiej Henryk Jaskuła. Argentyna była dla niego drugą ojczyzną. Właśnie tu w Buenos Aires chodził swego czasu do szkoły średniej, a po drugiej wojnie światowej zdecydował się na powrót do kraju, do Polski. Pokazywał nam budynek urzędu, w którym pracował. Oczywiste było, że praktycznie przez cały czas pobytu przebywał on u swej rodziny, przedwojennych emigrantów: mamy, siostry i szwagra oraz ich dzieci, a także mieszkającego osobno brata. My spotykaliśmy się z nim przy obiadach, na 38 Hubert Latoś które byliśmy ciągle zapraszani przez jego rodzinę, głównie przez szwagra Tarasa Filima, a także okazjonalnie przez inne polskie rodziny: Leluków, Bednarskich, Gołąbków, Rasławskich, Popławskich, Bethkich i innych. Z ogromną wdzięcznością wspominamy też pana Czechowicza z firmy Garland-Czechowicz, zaopatrującej statki. Po odwiedzeniu nas na jachcie i zorientowaniu się w dalszej trasie naszego rejsu oraz poznaniu naszych przyzwyczajeń i nałogów, Czechowicz sam ustalił nasze potrzeby w zakresie niektórych dóbr, a jego ludzie dostarczyli nam je na jacht w postaci daru. Otrzymaliśmy: 360 puszek piwa, 360 puszek napojów orzeźwiających (pepsi-cola, Teem, Paso de los Toros), 2000 sztuk papierosów oraz około 42 dolarów USA na paliwo, a także beczkę do przewożenia paliwa wewnątrz portu. Załatwianie spraw związanych z naprawą złamanego grotmasztu, sama naprawa oraz przygotowania do dalszego rejsu zajęły nam 35 dni. W poprzednim rejsie złamał się nam grotmaszt powyżej salingu, gdyż puściła opaska na stenwancie przy pokładzie. Miejsce salingu przytrzymywane było przez wanty kolumnowe, które trzymały dobrze do końca rejsu. Naprawy, a właściwie odbudowy masztu, dokonaliśmy w porcie San Fernando, leżącym na północny zachód od Darsena Norte, do którego przeszliśmy w dniu 27 marca. Aby wyeliminować podobny przypadek w rejsie powrotnym, także przy drugiej stenwancie obcięliśmy niepewną opaskę. Szczęśliwie stenwanty wykonane były z normalnej stalówki z pokrętkami, mogłem więc na nich wykonać sploty z kauszą. Brakujące odcinki stenwant, które teraz po obcięciu i wykonaniu splotów były krótsze, uzupełniliśmy kawałkami łańcucha kotwicznego. Dokonaliśmy także przeglądu i inwentaryzacji żywności oraz zabezpieczenia konserw. Przejrzeliśmy instalację elektryczną, naprawiliśmy we własnym zakresie silnik oraz zorganizowaliśmy prace spawalnicze przy podporach dwóch łap silnika. Podczas prac przy jachcie odwiedzało nas dużo gości, przeważnie Polaków. Nie przewidywaliśmy, że o naszej atrakcyjności będzie decydowało to, iż byliśmy autentycznymi „Polakami z Polski”. Dla niektórych było to pierwsze takie spotkanie od zakończenia drugiej wojny światowej. Podczas jednej z wizyt państwa Bednarskich na jachcie ich synowie łowią nam z burty ryby. Złowili kilkanaście sztuk w całkowicie mętnej wodzie. Były to ryby bagros, podobne do dorszy, z wąsami, ale z bardziej spłaszczonymi łebkami. Są tam dwie odmiany tych ryb: biała i żółta. Osobliwością tych smacznych ryb jest to, że krzyczą one podczas ich wyciągania z wody. Krzyk ich jest nieco podobny do rechotu żab. Czyżby to były te ryby, które „śpiewają w Ukajali”? Rejs non stop Buenos Aires–Hel Po postawieniu odbudowanego grotmasztu przeszliśmy w dniu 19 kwietnia z basenu jachtowego w San Fernando do Darsena Norte, dokładnie w miesiąc po wejściu do Argentyny. Zastaliśmy tu dwa statki polskie: „Hugo Kołłątaj” i „Norwid”. Wybraliśmy się na nie na drugi dzień i spotkaliśmy się z wielką życzliwością. „Hugo Kołłątaj” był statkiem starym, bez klimatyzacji, przeznaczonym już do kasacji, dla którego ten rejs miał być ostatnim przed opuszczeniem bandery. Interesował się już nim jeden z armatorów greckich. Statek wychodził w morze na drugi dzień, miał więc już większość spraw portowych pozamykanych, co uniemożliwiało udzielenie nam bardziej wydatnej pomocy. Ze statku tego otrzymaliśmy między innymi niewielki zwój linki stalowej na wymianę relingów, która okazała się w rejsie bezcennym materiałem do wzmacniania bezanmasztu. Spartańskie warunki bytowania na tym statku bardzo zbliżyły nas do jego załogi i kierownictwa. „Norwid” był statkiem nowoczesnym. Dowodził nim kapitan Pierzyński, który w tym rejsie był razem z żoną. Mówiono, że statek ten nie należy do statków szczęśliwych, gdyż już w czasie budowy zginął na nim stoczniowiec. Na „Norwidzie”, dzień przed odejściem „Kołłątaja”, organizowano uroczyste spotkanie kapitanów i przedstawicielstw polskich w Buenos Aires, na które zabrał nas ze sobą kapitan „Kołłątaja”. Urocze spotkanie, z przestrzeganiem protokołu dyplomatycznego. Na drugi dzień w południe przyjmujemy rewizytę kapitana „Norwida” na „Eurosie”. Uważamy, że jesteśmy dobrze zaopatrzeni na rejs i nie wyrażamy żadnych szczególnych potrzeb. Kapitan Henryk Jaskuła zaproponował, aby z Buenos Aires płynąć czterema jednoosobowymi wachtami, równo obciążając wszystkich obecnych na pokładzie. Twierdził, że chce płynąć tak jak wszyscy, aby się nie zanudzić. W rezultacie przyjęto następujący podział na jednoosobowe trzygodzinne wachty pokładowe: 24.00–03.00 Tomek Głuszko (jachtowy sternik morski) – drugi oficer, odciążony od gospodarowania wodą pitną; lekarz; 03.00–06.00 Henio Lewandowski (sternik jachtowy z pełnymi uprawnieniami) – trzeci oficer; 06.00–09.00 Henryk Jaskuła (jachtowy kapitan żeglugi wielkiej) – kapitan, przejął osobiste prowadzenie nawigacji; 09.00–12.00 Hubert Latoś (jachtowy kapitan żeglugi bałtyckiej) – pierwszy oficer, w zakresie nawigacji pełnił funkcję asystenta, dodatkowo odpowiadał za zabezpieczenie i gospodarowanie wodą pitną; 39 40 Hubert Latoś 12.00–15.00 Tomek; 15.00–18.00 Henio; 18.00–21.00 Henryk; 21.00–24.00 Hubert. W razie potrzeby każdy wachtowy miał wywoływać drugiego, zawsze tego samego członka załogi, który aktualnie nie był na wachcie. Dlatego właściwie płynęliśmy w dwóch dwuosobowych specjalnych wachtach, z których jeden wachtowy był na pokładzie. Nawzajem mogli się wywoływać: Henio i Henryk oraz Tomek i Hubert. Wywoływanie takie, jeśli się zdarzało, wiązało się głównie z przytrzymaniem przez wywołanego steru i szota. Potrzebne prace na pokładzie wykonywał jednoosobowo wachtowy pokładowy, zarówno w dzień jak i w nocy. Wachty kambuzowe, podobnie jak pokładowe, były stałe. Do przyrządzania obiadów zgłosił się Henio, stwierdzając z przekonaniem: – Jak wy będziecie robić obiady, to będą takie, że ja ich nie będę mógł jeść. W tej sytuacji, mając możliwość wyboru, zdecydowałem się na przyrządzanie śniadań, Tomkowi zaś pozostało przygotowywanie kolacji. Kapitan nie uczestniczył w przyrządzaniu posiłków. Taki układ wacht zdał egzamin w naszym rejsie i do jego zakończenia, pomimo różnych trudnych sytuacji, nie wystąpiła żadna rzeczywista potrzeba jego modyfikowania. Wodę tankowaliśmy tuż przed samym odejściem. Do wbudowanych zbiorników można było wlać tylko 200 litrów wody, w kanistrach zaś dodatkowo 170 litrów. Mogło to być nieco mało. Dlatego zdecydowaliśmy się zabrać wodę do podwójnych worków plastykowych otrzymanych z „Czackiego”, na którym płynęliśmy do Valparaiso. Do worków tych wlaliśmy po około 30 lub 40 litrów wody, w zależności od miejsca składowania. Worki składowane były pionowo na dolnych kojach, tak aby opierały się o siebie, gdyż ich zawiązanie nie zapewniało szczelności z powodu dużej grubości tworzywa. W formesie było 13 worków po około 30 litrów, a w mesie 6 worków po około 40 litrów wody. Trudności zaczęły się, gdy ubywało worków z wodą. Przypadkowe pochylenie lub przewrócenie zawiązanego worka, który nie miał pewnego oparcia ze wszystkich stron, powodowało wyciek wody. Oszacowaliśmy, że na wyjściu mieliśmy w workach około 650 litrów. Do pełnego bilansu płynów trzeba dodać płyny w puszkach (kompoty, zupy i różne napoje). Oprócz ponad tony wody wzięliśmy także 800 litrów paliwa na przejście pasa ciszy równikowej i ewentualnie tzw. „końskich szerokości”. Taka ilość paliwa nie mieściła się w tankach i kanistrach. Wzięliśmy więc na Rejs non stop Buenos Aires–Hel pokład jedną beczkę 200-litrową przywiązaną do grotmasztu, która niestety wciąż luzowała się i stanowiła zagrożenie zarówno przy pracy w pobliżu masztu, jak też utrudniała stawianie i zrzucanie żagli, uniemożliwiając kręcenie korbą kabestanów fałowych. Byliśmy gotowi do rejsu. Przed wypłynięciem w rejs wokół Hornu z członków załogi znałem tylko Henia. Tomka i Henryka znałem słabo. Poznaliśmy się lepiej w czasie przygotowań do rejsu. Podejmowane przez nich próby zdominowania niektórych fragmentów rejsu wokół Hornu spotykały się z natychmiastową skuteczną reakcją kapitana Kaszowskiego, który przywracał ład na pokładzie. Jak zachowają się teraz, gdy będą mieli możliwość różnych działań, a nie będzie nikogo z takim autorytetem jak Kaszowski? Niewątpliwie łączyło nas wszystkich umiłowanie żeglarstwa morskiego i to było głównym spoiwem rejsu. Dlatego w całym rejsie w różnych sytuacjach nigdy nie było zagrożenia bezpieczeństwa „Euros” przy kei żeglugi spowodowanego przez kogokolwiek. Każdy z nas miał zaś nieco inne oczekiwania co do trasy i przebiegu rejsu oraz odwiedzanych portów i podczas rozmów wyrażał przekonanie, że tak właśnie będzie przebiegał ten rejs. Niezrealizowane oczekiwania dotyczące przebiegu rejsu i wynikające z tego frustracje dotyczyły każdego z nas w różnych okresach i objawiły się głównie w trzecim miesiącu pobytu non stop na morzu. Być może kumulowało się to także ze specyficznym oddziaływaniem morza i osłabieniem naszych organizmów wskutek spożywania dość jednostajnego, a w trzecim miesiącu częściowo 41 42 Hubert Latoś zepsutego pożywienia. Mimo że najadaliśmy się do syta, każdy z nas stracił w rejsie po kilka kilogramów. Chociażby z tego powodu rejs można uznać za trudny. Po ponad trzydziestu pięciu latach od opisywanego rejsu mogłem odtworzyć zdarzenia ze stosunkowo dużą dokładnością dzięki osobistym notatkom prowadzonym na bieżąco w rejsie i oddającym stan mojego ducha. Dotyczy to także zdecydowanej większości wiernie odtworzonych w opisie dialogów. W drodze Po 35 dniach pobytu w Buenos Aires wyruszyliśmy 25 kwietnia 1973 roku o godzinie 11.00, żegnani serdecznie przez dużą grupę Polonii. Były kwiaty i były łzy. Po przepłynięciu kilku mil na Rio de La Plata rozpoczął się sztorm. Szczęśliwie był z dobrego kierunku, co umożliwiło nam przejście w dobrym tempie większej części trasy przez Rio de La Plata, tylko na foku marszowym lub foku sztormowym i bezanie. 2. dzień (26.04.1973). Stolicę Urugwaju – Montevideo, omijamy jeszcze w nocy, w odległości kilku mil. Widzieliśmy tylko typowe dla dużego miasta i portu morze świateł z lewej burty. Ostatnim lądem, który widzieliśmy przed wyjściem na ocean, była Isla de Lobos należąca do Urugwaju. W pobliżu tej wyspy musieliśmy wyrzucić za burtę ponad dziesięć puszek z kiełbaskami z powodu mocno rozwiniętego „bombażu”, każda po około 2,7 kg. Była to pierwsza psująca się żywność: kiełbaski pomorskie produkcji Zakładów Mięsnych w Bydgoszczy, które zakupiliśmy na rejs w „Baltonie”. Ta strata znacznie zmniejszyła nasze zapasy białka pochodzenia zwierzęcego. Można było reklamować, ale trzeba by przywieźć te puszki w charakterze min po wybuchu do Polski. Ze względu na bezpieczeństwo rejsu jedynym racjonalnym rozwiązaniem było wyrzucenie puszek za burtę. Od Isla de Lobos istnieją dwie zalecane drogi do Europy dla żaglowców, które nazwaliśmy: małe „s” i duże „S”. Nazwaliśmy je tak, gdyż na mapie generalnej Atlantyku wykazywały podobieństwa do litery „s”. Uwzględniają one kierunki i siły wiatrów na różnych obszarach Atlantyku w różnych porach roku. Małe „s” to droga wiodąca wzdłuż brzegów Brazylii w odległości 80–100 mil morskich od nich, do wysokości Recife i wyżej łącząca się z dużym „S”. Duże „S” przebiega w znacznie większej Rejs non stop Buenos Aires–Hel odległości od brzegu. Nas wiatr wcisnął na małe „s”, które jest drogą zalecaną od maja. 3. dnia (27.04.1973) przed południem Tomek próbuje przekonać Henryka, aby nas, tj. Henia i mnie, pozbawić w rejsie darowanego nam na rejs piwa, argumentując, że przecież mamy papierosy, więc piwo powinno być jego i Henryka, gdyż są niepalący. Henryk chyba trochę się zdenerwował taką propozycją, nic nie odpowiedział, poszedł przed maszt i długo patrzył w dal. Propozycja ta była dla mnie dziwna, ale nie dałem się wciągnąć w dyskusję z Tomkiem. Niestety tym razem Heniowi się to nie udało, dlatego zdenerwował się tą dyskusją. Może dla rozładowania wytworzonej niezręczności, a może z innego powodu Tomek prosi, abyśmy mu ostrzygli głowę na zero. Strzyże go Henryk, a ja poprawiam goleniem. 4. dnia (28.04.1973) podczas zdejmowania foka ze sztormrelingu Henio opiera się o reling, a ten pęka. Dobrze, że trzymał się także foka, bo mógł wypaść za burtę. Reling był przerdzewiały w stójce, dlatego nie było to widoczne. Od początku rejsu tego i poprzedniego zwracam wszystkim uwagę, żeby nie opierali się o linki relingów. Myślę, że już teraz Henio odzwyczai się od opierania się o reling, tym bardziej że w poprzednim rejsie miał podobny przypadek, ale bez żagla. Wtedy stałem przy nim i przytrzymałem go za ubranie, aby nie wypadł. Robimy nowy reling ze stalówki uzyskanej ze skrócenia specjalnej wędki Tomka na rekiny. 5. dnia (29.04.1973) mamy pierwszy upał w tym rejsie. Wiatr 2–30B od rufy. Upieram się na wypróbowanie spinakera. Pracuje dobrze, ale potem wiatr znika i trzeba żagiel zrzucić. Henryk tłumaczy Tomkowi, że na jachcie posiadane płyny w puszkach w pierwszym rzędzie są w gestii kapitana, a nie drugiego oficera. Zarządza więc, aby podzielić kartony równo na każdego i opisać je właściwymi imionami. Dzięki temu każdy będzie mógł z nich korzystać wtedy, kiedy będzie chciał i z jakich będzie chciał. Każdy będzie sam zarządzał swoim przydziałem napojów. Tomek dziwi się bardzo takiemu rozdysponowaniu. 6. dzień (30.04.1973) upływa bardzo spokojne, przy dobrym wietrze. Wieczorem po zachodzie słońca udaje się zaobserwować autentyczny „zielony promień”. Zjawisko to powstaje około 20 minut po schowaniu się tarczy słonecznej za widnokrąg i trwa kilka minut. Jest to dość szeroki promień wyraźnej barwy zielonej, szerszy od tarczy zachodzącego słońca, wyraźnie odcięty od nieboskłonu. 7. dnia rejsu (01.05.1973) mamy pierwszą awarię. Zrywa się na topie masztu fał grota tuż przy kauszy do mocowania żagla. Przypada mi 43 44 Hubert Latoś w udziale wjazd na maszt, aby ściągnąć zaklinowaną na topie masztu stalową linę. Był to mój pierwszy w życiu wjazd na grotmaszt do topu, przy kołysaniu fal. Mam obawy, ale koncentruję się, gdyż wiem, że muszę to zrobić. Rozkaz kapitana. Stan morza 20B. Wypalam dwa papierosy i jazda do góry na ławeczce i topenancie. Przy okazji Tomek puszcza fał foka, który ucieka do góry. Biorę ze sobą zapasową linkę stalową, aby przełożyć dodatkową topenantę. Na maszcie jest dość przyjemnie. Jedyny nieprzyjemny moment to jazda w górę powyżej salingu. Nie odczuwałem lęku wysokości. Z topu masztu, z wysokości 14 metrów nad wodą rozpościera się wspaniały widok, a sam zjazd na dół wyjątkowo przyjemny. Kadłub jachtu z tej wysokości wydaje się bardzo mały. Zaobserwowałem stado wielorybów, którego nie zauważylibyśmy z poziomu pokładu jachtu. Siedem z nich przesuwało się w wodzie w odległości około 200–300 metrów jeden od drugiego. Tak bardzo podobał mi się pobyt na maszcie i zjazd w dół, że świadomie źle przełożyłem fał grota przez saling, aby po wykonaniu na pokładzie splotu fału trzeba było jeszcze raz wciągnąć mnie na maszt, chociaż tylko do salingu. Słonecznie. Skończył się wiatr. Uruchamiamy silnik, a ja z Heniem biorę się do wykonywania trzech splotów na linach stalowych (szplajsów) na fale grota i zapasowej topenancie. Po obiedzie Henio uszczelnia dławicę wału śrubowego, gdyż tamtędy przedostawała się woda do jachtu. Po trzech godzinach pracy silnika dla usunięcia wody trzeba było wykonać około 320 pompek. 8. dnia (02.05.1973) rano muszę wcześniej wyjść na wachtę, bo refujemy grot. Czy potrzeba? Tomek mówi, że to gimnastyka poranna zarządzona przez kapitana. Pozostaję już przy sterze. Napotykamy pierwszą solidną ulewę. Można się w niej wykąpać. Pierwszy kąpie się na rufie Tomek, potem ja, a na końcu Henio. Henryk twierdzi, że nie jest brudny. Po kąpieli widzę, że woda leci z bomów jak z wielu kranów. Biorę z kambuza rondel, który za chwilę jest pełen wody. Oddaję do kambuza i łapię dalej. W ten sposób nałapałem około 20 litrów wody. Gdyby wszyscy to robili, można by nałapać jej więcej. Trzeba by usprawnić łapanie wody z żagli, tylko jak to zrobić. Wszyscy wymyślają różne mniej lub bardziej złożone konstrukcje, mocowane do bomu lub żagli. Na bazie tych pomysłów powstają różne urządzenia do łapania wody z listew i plastikowych folii z worków. Wieczorem, już bez deszczu, napotykamy obszar, na którym bardzo dużo ryb wyskakuje z wody na znaczną wysokość (około 1 m). Nad rybami unosi się chmura ptaków próbujących złapać te ryby w powietrzu. Jednak ryby są za duże (chyba tuńczyki), a ptaki za małe na te ryby. Było to jednak piękne widowisko. Rejs non stop Buenos Aires–Hel Jedno z częstych spotkań z delfinami 9. dnia (03.05.1973) pierwszy sztorm na oceanie, a drugi w tym rejsie dosięga nas przy Santa Catarina Isla. Okolice tej wyspy cieszą się podobnie złą sławą jak Zatoka Biskajska w Europie. Wiatr o sile 10–110B utworzył znaczną jak na Atlantyk falę. Fale te robiłyby zapewne na nas wrażenie, gdybyśmy nie żeglowali na trasie wokół przylądka Horn. Były one tu około trzech razy mniejsze niż największe fale na drodze wokół Hornu. Oprócz mniejszej wysokości fale te były zupełnie inne niż te, które widzieliśmy podczas największego napotkanego przez nas sztormu w pobliżu Hornu. Tu regularne fale, chociaż załamujące się, idą z jednego kierunku. Przy Hornie w sztormie fale szły z trzech kierunków. Główny kierunek wyznaczały fale nadchodzące od rufy, zgodne z kierunkiem wiatru. Oprócz tego z kierunków ukośnych, od rufy do trawersów lewej i prawej burty dochodziły fale rzadziej, ale tej samej wielkości i tak samo załamujące się jak te z głównego kierunku. Bywały przypadki, że nad jachtem załamywały się jednocześnie fale z dwóch, a nawet trzech kierunków. Po wyjściu na pokład, na wachtę przy sterze, wydawało się, że takie załamujące się fale mogą oczyścić pokład jachtu z takielunku i sternika. Załamujących się jednocześnie nad jachtem fal z różnych kierunków nie można 45 46 Hubert Latoś było uniknąć poprzez umiejętne sterowanie. Dopiero przeżycie takiego jednoczesnego załamania fal z dwóch lub trzech kierunków i stwierdzenie przez sternika, że znajduje się jeszcze na pokładzie, jachtowi nic się nie stało, a w grzywaczach nad pokładem można oddychać, przekonywało go do dalszego uważnego sterowania. Jak to dobrze, że otwory nosowe wychodzą w kierunku pokładu, bo w przeciwnym razie... W tym sztormie przy Hornie ocean był majestatyczny, a zarazem niepowtarzalnie piękny, jak ktoś o cechach żywej, częściowo uśpionej istoty. Wrażenie to potęgowała obserwacja tworzenia się grzywaczy o średnicy 2–3 metrów podczas słonecznej pogody przy huraganowym wietrze. Przebieg tego zjawiska był następujący. Od rufy wypiętrzała się gładka fala. Stawała się coraz wyższa i wyższa, i coraz bardziej stroma. Sternik z rufą jachtu był coraz bliżej pionowej części fali, tak że zasłaniała mu ona słońce. Promienie słoneczne trafiały teraz do sternika poprzez falę, dokonując jej specyficznego prześwietlenia. Przed załamaniem się fali górna jej część wyglądała od dołu przez chwilę tak, jakby była pokryta rzędami grubej rybiej łuski o średnicy około 0,3–0,5 metra. Zjawisko to wywoływała prawdopodobnie różna grubość warstwy wody, którą pokonywał promień słoneczny od słońca do sternika. Różna grubość warstw wody spowodowana była wysuwaniem się wody, od strony zawietrznej fali, w postaci poziomych pojedynczych bloków, których czoła po prześwietleniu dawały obraz wspomnianej łuski. Bloki te, po większym wysunięciu się, nie znajdując oparcia, spadały w dół, tworząc początek grzywacza. Pomimo przeżycia na jachcie wielu sztormów na różnych morzach i oceanach, nigdzie nie udało mi się zaobserwować podobnego zjawiska, które tam oglądałem jak w warunkach laboratoryjnych. Zaobserwowany mechanizm zdaje się być inny niż tworzenie się grzywaczy na płyciznach. Na płyciznach zakłócenie ruchu następuje od dołu fali, a na pełnym głębokim morzu zakłócenie ruchu następuje od wierzchołka fali. Dlatego na pełnym morzu grzywacze są inne i na ogół mniejsze niż na przybojach. Teraz jesteśmy na Atlantyku. O godzinie 11.00, jak każdego wietrznego dnia, odchyla się nieco klapa zejściówki, tak aby unieść pionową deskę zamykającą zejściówkę. Z powstałej w ten sposób szczeliny wysuwa się ręka Henia z kubkiem świeżo parzonej pachnącej kawy, przeznaczonej dla mnie. Rytuał ten zdaje się mówić w tych warunkach: właściwie nic specjalnego dzisiaj się nie dzieje. A jednak sterowanie dzisiaj na tej fali od rufy, z kubkiem pachnącej kawy, która dodatkowo dopinguje mnie, aby tak sterować, by nie brać bryzgów fal na pokład, zdaje się stanowić esencję żeglarstwa. Przeżywanie takich chwil w rejsach stanowi wystarczającą Rejs non stop Buenos Aires–Hel rekompensatę trudów ponoszonych w związku z uprawianiem żeglarstwa morskiego. 10. dnia (04.05.1973) początkowo trwa sztorm, ale już słabszy (70B). Wiatr powoli wydmuchuje się. Znowu pełna zęza wody. Skąd jej tyle? W czasie sztormu występuje ubytek wody w workach, na przykład w jednym worku koło mojej koi z 40 litrów zostało tylko 8. Muszą być jednak jeszcze inne źródła wody w zęzie. Wieczorem płyniemy już pełnym bejdewindem, pod pełnymi żaglami. Wiatr przyciska jacht do wody, przechył dochodzi do 40 stopni, prędkość ponad 8 węzłów. Nie odczuwa się fali, a jacht mknie jak ptak, nawet bryzgów nie bierze na pokład. Piękna jazda. Beczka z paliwem przywiązana do grotmasztu bardzo utrudnia manipulacje linami przy tym maszcie. Nie można dokonać pełnego obrotu korbą kabestanu. 11. dzień (05.05.1973). Sztorm i szybka żegluga po sztormie zbliżyły nas wyraźnie do kierunku na Rio de Janeiro, do którego jest około 100 mil morskich. Powstało pytanie: czy wejść tam, chociażby na dzień lub dwa, czy płynąć bez zachodzenia do tego ze wszech miar interesującego portu. Tomek mówił, iż wcześniej uzgadniał z kapitanem, że wchodzimy. Mówił, że ma tam znajomych, którzy na nas czekają. Jeżeli to prawda, to dlaczego nie mamy tej samej informacji o trasie rejsu? Ja i Henio nic nie wiedzieliśmy o takich uzgodnieniach. Gdybyśmy wcześniej odłożyli się na Rio de Janeiro, to teraz wchodzilibyśmy do portu. Myślę jednak, że teraz byłoby nam z drogi, ale chętnie wszedłbym do jakiegoś portu Brazylii. Zapas żywności tak planowałem przed rejsem, aby uzupełnić go w kanale La Manche, a w niekorzystnych przypadkach losowych na Wyspach Azorskich. Dlatego nie było konieczności uzupełnienia żywności. Po chwili bezwietrznej pogody wiatr zmienił się na korzystny do dalszego płynięcia i tak postąpiono. Działo się to na wachcie kapitańskiej. Sytuacja ta jednak nie była jednoznaczna. Może warto, będąc zmuszonym przez wiatry, płynąć wzdłuż wybrzeży Brazylii, wybrać jeden port do zaliczenia, na przykład Recife, do którego odległość od naszej trasy wynosi tylko 40 mil morskich. 12. dnia rejsu (06.05.1973) w czasie kolejnej ulewy podejmujemy pierwsze zorganizowane próby łapania wody deszczowej. Zaczynam wykonywać na grocie fałdę deszczową na wodę. Wywołuję kogokolwiek do pomocy na pokład. Nikt nie wychodzi. Po chwili wychodzą z rynnami uszytymi z folii plastikowych do podwieszenia pod bomami grota i bezana. Rezygnuję z fałdy deszczowej. Po zamocowaniu przygotowanych rynien nie cała woda trafiała do nich, a na dodatek wylewała się na boki. 47 48 Hubert Latoś Uzysk wody był znikomo mały w stosunku do potencjalnych możliwości – nałapano tylko 60 litrów. Jeszcze raz tłumaczę Henrykowi ideę łapania wody w fałdę deszczową na grocie. Nie realizujemy tego, bo skończył się deszcz. Wieczorem znajdujemy się na wysokości Cabo Frio (Przylądek Chłodny), położonego na wschód od Rio de Janeiro. Obserwujemy tam niezwykłe i jedyne w swym pięknie burze. W ciągu około dwóch godzin przechodzą nad nami trzy wały chmur burzowych. Pomiędzy nimi jest czyste niebo, bez śladu chmur wokół widnokręgu. Siła wiatru 5–60B. Ciemno. Podczas przechodzenia wału chmur, widocznego od widnokręgu do widnokręgu, występowały – głównie wewnątrz chmur – bardzo intensywne wyładowania atmosferyczne o znacznej mocy. Chmury świecą wtedy jak ogromne lampy. Częstotliwość tych wyładowań była tak duża, że trudno było znaleźć okres bez błyskawicy większy niż jedna sekunda, przy czym odbywało się to w ciszy, bez grzmotów. W czasie trzech burz był tylko jeden krótkotrwały grzmot. Jestem zafascynowany pięknem tych burz. Fala rośnie. Od czasu do czasu ustawia mnie do półwiatru i wtedy wiadra wody lecą mi na grzbiet. Znowu jestem całkowicie mokry. Zimno, a tu prawie zwrotnik Koziorożca. 13. dnia (07.05.1973) rano budzę się, gdy Henio wywołuje Tomka do postawienia grota. Przy sterze Henryk. Postawienie grota to trudna operacja ze względu na przywiązaną do grotmasztu beczkę. Tomek coś mruczy pod nosem. Henryk go popędza. Tomek denerwuje się i coś ostro odpowiada. Wreszcie Henryk mówi: – Tomek, ty masz chyba w apteczce coś na uspokojenie nerwów. Zażyj to sobie. – To ty powinieneś zażywać, bo wprowadzasz nerwową atmosferę na jachcie – odpowiada Tomek. – Czy postawienie grota wprowadza nerwową atmosferę? – pyta Henryk. Cisza. Po pewnym czasie Henryk: – Nie stawiamy grota. Po śniadaniu Tomek i Henio przetankujecie z beczki tyle paliwa, ile się da do zbiornika, a resztę razem z beczką – za burtę. Nie odezwałem się, ale szczerze się ucieszyłem, że wreszcie pozbędziemy się tego potencjalnego i rzeczywistego zagrożenia, jakie stanowiła beczka z paliwem. Myślę, że do zbiorników udało się przelać około 120–150 litrów. Po wyrzuceniu beczka (szarej barwy), przy dobrej widzialności i średnim rozkołysie, jest dostrzegalna tylko przez krótką Rejs non stop Buenos Aires–Hel chwilę. Pobudza to nas do refleksji na temat widoczności podczas poszukiwania „człowieka za burtą”. Jest piękna żeglarska pogoda i pierwszy dzień w geograficznych tropikach. Dzisiejszy dzień jest dniem suszenia zmoczonej odzieży. Stawiam grot. Jak przyjemnie go się stawia bez beczki. Zauważyłem, że opaska przy kauszy fału foka ledwo się trzyma. Przypinam nową linkę do starego fału, aby po zerwaniu nie uciekł na maszt. Po obiedzie wymieniamy z Heniem stary fał na nowy. Henryk zauważa, że szoty foka są prawie przecięte przez reling. Tomek robi nowe szoty, a ja zakładam je bez luzowania żagla, zdejmując przy tym stare szoty foka. Przed i po kolacji wspominamy z Heniem rejsy do Kilonii, a z Henrykiem dyskutujemy o starych znanych kapitanach jachtowych. Całkowicie rozgwieżdżone niebo pokryło się w ciągu kilkunastu minut chmurami, które wyglądają na deszczowe. Nagle zaczyna padać deszcz i wiatr błyskawicznie tężeje. Szkwał. Wyskakuję na pokład z korbą do zrzucania grota. Grot w dół. Zanim uporałem się z grotem, przy silnym trzaskaniu żagla, przemokłem zupełnie, a z kaloszy musiałem wylewać wodę. Znowu mokry. 14. dnia (08.05.1973) wchodzimy wreszcie w pasat południowo-wschodni. Pasat ten jest nieco zniekształcony z powodu stosunkowo małej naszej odległości (około 70 mil) od kontynentu Ameryki Południowej, dlatego jest nierówny co do siły i kierunku. Wieczorem zwiększa się zachmurzenie i wiatr staje się szkwalisty. Znakomita widzialność. Henio uszczelnia opętnik grotmasztu i falochron kokpitu. Wreszcie woda przestanie się lać sternikowi do kaloszy. Można poprzez umiejętne korygowanie kursu pomiędzy chmurami unikać gwałtownych szkwałów. 15. dnia (09.05.1973) na śniadanie kończy się nam chleb otrzymany z polskiego statku „Hugo Kołłątaj” w Buenos Aires. Mamy jeszcze 45 bochenków „marwojowskich” w folii, z czego co najmniej 15 poważnie nadpsutych. Na ten etap rejsu planowano 70 bochenków. Ubytek 25 bochenków powstał podczas przedłużającego się postoju w porcie i w pierwszym etapie. Na cały rejs zabrano mniej chleba niż wynikało to z pełnego zapotrzebowania (125 kg, zamiast 220 kg), licząc się z jego ograniczoną trwałością i koniecznością dokupienia świeżego chleba pod koniec rejsu. W ostatniej dobie mieliśmy bardzo ładny przebieg: 180 mil morskich (160 mil po odjęciu znosu prądu). Zaczynamy także konsumpcję naszych zapasów płynów w puszkach. Upał, trudno zasnąć. 16. dnia (10.05.1973) w czasie śniadania zwracam uwagę Tomkowi, iż jego wczorajszy wpis do dziennika, że „przechodzimy na spleśniały chleb 49 50 Hubert Latoś marwojowski”, nie pokrywa się z prawdą. Przecież wszystkie pleśni odcinamy z zapasem i jemy dobry, smaczny chleb. Tomek ostro oburzył się. Zaczyna dyskusję, że wszędzie można znaleźć pleśń i on to może mi udowodnić. Aby nie zaostrzać sytuacji, wycofuję się z dalszej dyskusji na ten temat. Wspólnie z Henrykiem wychodzimy z sekstantami na kulminację. Nasze pozycje różnią się o 1,9 mili. Dla naszych warunków nie jest to istotne. Różnica może tkwić w błędach pomiaru lub błędach indeksu. Po kulminacji Henryk mówi głośno: – Musimy wejść do Recife, by kupić akumulator. Nasze akumulatory przestały dawać światło nawet na kompas, nie mówiąc o chwilowym nawet zapaleniu świateł pozycyjnych. Jest podejrzenie, że ze względu na nadmierne rozładowanie uległy one zasiarczeniu i uszkodzeniu. Sprawdzam w Sailingu, czy jest w Recife agent lub przedstawiciel PLO. Nie ma. Prawdopodobnie trzeba będzie kupić z funduszu kapitańskiego. Dziś zdecydowaliśmy się stosować wodę deszczową do obmywania z soli podrażnionych miejsc na skórze. 17. dnia (11.05.1973) w czasie bezwietrznej słonecznej pogody Henio próbuje zrobić z apsla osłonę od słońca. Za ster wskakuje Henryk, a że było to w trakcie przypadkowego zwrotu, zostaje uderzony nokiem bomu w głowę. Śruba od szekli przebiła mu małżowinę prawego ucha i skaleczyła skórę na głowie. Tomek jest w swoim żywiole, odżywa i zakłada opatrunek. Od tego dnia zaczynają się bardzo męczące upały, przy prawie bezwietrznej pogodzie. Największe około godziny 16.00. Po południu układamy się na kocach na pokładzie. Tomek wyciąga hiszpańską książkę z astrologii, a Henryk tłumaczy mu poszczególne określenia na polski. 18. dnia (12.05.1973) rano widzimy w pobliżu statek. Okazuje się, że jest to masowiec PŻM – „Ziemia Lubelska”. Statek manewruje w pobliżu nas. Pomimo małej fali nie odważamy się podchodzić do niego ze względu na możliwość uszkodzenia naszego takielunku. Próba nawiązania łączności radiowej spełza na niczym. Statek stopuje silnik, zrzuca szalupę. Podchodzimy do szalupy, zrzucamy żagle. Załoga szalupy przesiada się na „Eurosa”, a my na szalupę i płyniemy do statku. Jest godzina 09.00. Przyjmuje nas kapitan „Ziemi Lubelskiej” – kpt. Jan Bogacz. Korzystamy kolejno z możliwości kąpieli. Aż wierzyć się nie chce, że mieliśmy na sobie muł jeszcze ze sztormu na Rio de la Plata. Kapitan proponował nam także, iż może nas wziąć razem z jachtem na swój pokład i za dwa tygodnie będziemy w kraju. Podziękowaliśmy za tę propozycję. W czasie naszego pobytu na statku przećwiczono tam, zgodnie z Kodeksem Morskim, wszystkie alarmy. Musieliśmy wyglądać dość niecodziennie, skoro podczas naszych Rejs non stop Buenos Aires–Hel opowieści z rejsu kpt. Jan Bogacz kilka razy powtórzył: „W tej kabinie czuć Hornem”. Spotkało nas tam wiele serdeczności. Nadaliśmy ze statku depesze do kraju, do rodzin. Była to pierwsza informacja od nas do kraju od czasu wyjścia z Buenos Aires. Ponieważ ponad dwa tygodnie nie było wieści od nas, do statków polskich przebywających w tamtym rejonie skierowano prośbę, aby przekazywać jakiekolwiek informacje o nas i naszym położeniu. Otrzymujemy trochę jarzyn, świeżego chleba, Tomek bierze trochę leków. Wymieniamy nasze akumulatory na inne – naładowane, ale też zasiarczone (sztuka za sztukę). Po obiedzie powrót na jacht. Flauta. Stoimy bez żagli. 19. dnia (13.05.1973) dopiero rano stawiamy żagle. Żegluga słaba, brak wyraźnego wiatru. Następnie montujemy akumulatory ze statku, które są nieco większe od naszych. Henio próbuje startować silnik. Akumulatory są dobre, ale silnik nie chce palić. Robi się ciemno. Odkładamy próby z silnikiem do następnego dnia. 20. dnia (14.05.1973) nastrój na jachcie znakomity. Wydaje mi się, że spotkanie takiego statku PŻM to, z punktu widzenia relaksu, lepsze niż wejście do portu. W południe Henio zabiera się do silnika. Sprawdzamy odpowietrzenie zgodnie z instrukcją. Silnik gdzieś wciąż zapowietrza się, ale nie to jest przyczyną, że nie chce palić. Brakuje mu kompresji. Henio ma dotrzeć zawory. Pasta do docierania zaworów, od Wojtka Barzykowskiego, jest gdzieś w forpiku, gdzie teraz jest trudny dostęp. Zawory i ich gniazda są mocno oblepione nagarem. Henio go usuwa. Po zmontowaniu w dalszym ciągu brak kompresji. Istnieje podejrzenie, że nie pracują pierścienie tłokowe. Wlewamy do cylindrów nieco nafty i będziemy je ruszać jutro. Może pierścienie zaczną pracować. Wiatr słaby. W ciągu trzech dni przesunęliśmy się na trasie tylko 115 mil morskich. Pomimo tego nie ma jakiegoś nastroju przygnębienia. Dziś Henryk decyduje: – Nie wchodzimy do Recife, bo akumulatory już mamy ze statku, a ostatnio mamy za małe przebiegi. Wszystkim zaczyna być obojętne, czy wejdziemy, czy nie wejdziemy do Recife. Ważne, by szybko przemieszczać się po trasie. W tym rejsie przepłynęliśmy już 2000 mil morskich, czyli jedną czwartą drogi do domu. Liczymy trochę, że może spotkamy jeszcze jakiś polski statek – oby z PŻM. 21. dnia (15.05.1973) Henio naprawia światła pozycyjne rufowe i blokuje dziobowe z powodu uszkodzenia jednego wyłącznika. Nie palimy światła kompasowego, bo jest jasno od księżyca i oszczędzamy akumulatory. 51 52 Hubert Latoś Po zejściu z wachty całe ciało ma się pokryte wykrystalizowaną solą. Człowiek wygląda jak z oszronionymi na silnym mrozie brwiami i wąsami. Sól można zgarniać ręką, lepiej jednak umyć się w wodzie (oczywiście z oceanu, bo słodką trzeba oszczędzać). Wieczorem silne wichury z ostrego baksztagu przy stosunkowo spokojnym morzu. Idziemy bardzo prędko, do 10 węzłów. W nocy przychodzi deszcz. Henryk i ja w deszczu zmywamy z siebie sól. Po tej kąpieli jest nam chłodno. Henryk częstuje małym kieliszkiem alkoholu, aby nie złapała nas grypa. 22. dnia (16.05.1973) rejestrujemy największy w czasie całego rejsu upał, 340C w cieniu. Jesteśmy już tylko 9 stopni na południe od równika. Ciężko przechodzimy aklimatyzację do tej temperatury i wilgotności. Pocimy się nieprawdopodobnie. Pot kapie z nosa, małżowin usznych, łokci... Jeżeli potrwa to jeszcze kilka dni, wyschniemy jak żaby na piasku. Na szczęście trwa to tylko trzy doby. Po obiedzie refujemy grot, bo jacht mocno tłucze na fali. 23. dnia (17.05.1973) w nocy obsunęła się kieszeń liku przedniego foka po wzmacniającej ją stalówce. Zrzucamy fok i stawiamy genuę. Naprawę zostawiamy do dnia. Udaje się to naprawić tylko poprzez założenie dodatkowej szekli. W dalszym ciągu gorąco i parno. Mam trudności z zasypianiem. Przed wachtą zauważyłem u siebie na rękach drobne pęcherzyki od opalania, a na nogach krosty spowodowane przepracowaniem i zapaleniem gruczołów potowych. Po nocnej wachcie zostałem trochę na pokładzie. Steruje Tomek. Jachtem nieco tłucze. Henryk każe mi zmienić genuę na fok. Idę sam w nocy na dziób, tylko w slipkach. Zrzucam genuę i stawiam fok. Przez cały czas jestem na dziobie biczowany bryzgami, które są tak ciepłe, jakby były specjalnie nagrzane w łazience do wyszukanej kąpieli. Jest to bardzo przyjemna kąpiel, dlatego wymianę żagli wykonuję bardzo powoli. Po tej kąpieli nie wycieram się. Po osuszeniu przez wiatr w koi pod kocem jest znowu przyjemnie ciepło. 24. dnia (18.05.1973) jestem już po aklimatyzacji do tropiku. Spałem bardzo dobrze, pomimo że temperatura jest niewiele niższa, jest mi znacznie chłodniej, przestałem się pocić, krosty na nogach zaczynają znikać. Mamy jeszcze tylko 300 mil morskich do równika. Henryk ogłasza, że zbiera propozycje imion na chrzest równikowy. 25. dnia (19.05.1973) Henio rozbiera głowicę silnika. Pierścienie puściły. Silnik ma już kompresję. Nie można obrócić go ręcznie. Robi wrażenie, że powinien zapalić. Nie startujemy go, bo chcemy oszczędzać i silnik, i akumulatory. Dziś Henio z Tomkiem przesztauowują worki z wodą Rejs non stop Buenos Aires–Hel w formesie i lewa dolna koja będzie wolna od nich. Znakomity wiatr, równy i w dobrym kierunku. Fantastycznie przyjemny nastrój na pokładzie. 26. dnia (20.05.1973) wyciągam z zęzy masło w worku. Jest trochę nadpsute i rozpuszczone. Woda z oceanu, którą wlaliśmy do masła dla konserwacji, śmierdzi zgnilizną. Widzi to Henio i wyrzeka, że teraz, jak to zobaczył, nie będzie mógł jeść chleba z masłem. Chyba jednak przekonuje go pusty żołądek, bo trochę zjadł na śniadanie. Od wczesnych godzin rannych przelotne deszcze. Próbujemy łapać wodę dotychczasowymi sposobami. Z kilku przelotnych opadów zbieramy kilka litrów wody. Decyduję się wreszcie zmienić technikę łapania wody – na fałdę deszczową. Usunęliśmy częściowo uszkodzone już przez wiatr rynny i wykonaliśmy działania godne polecenia wszystkim w podobnej sytuacji: – założyliśmy pierwszy, maksymalnie luźny (na jedną fałdę) ref na grocie lub bezanie, taki, aby z fałdy tej ukształtowała się rynna wzdłuż bomu żagla; – wybraliśmy topenantę tak, aby ułatwić przepływ wody w rynnie do pięty bomu; – zmieniliśmy kurs do baksztagu tak, aby wystawić możliwie dużą powierzchnię żagla na strugi deszczu. Efekt przeszedł najśmielsze oczekiwania. Pomimo krótkotrwałego przelotnego deszczu, nie ulewy, przy masztach płynęło tyle wody, że nie można było nadążyć z odnoszeniem pełnych wiader do wcześniej przygotowanych worków na wodę deszczową. Z powodu nadmiaru zbieranej wody z grota, zrezygnowaliśmy całkowicie z łapania wody tym sposobem z bezana. W tym deszczu zebraliśmy cztery i pół wiadra wody. Resztę deszczu przeznaczyliśmy na kąpiel na pokładzie, aby wymyć się z soli i wykonać drobne przepierki. O godzinie 16.30 przekraczamy równik na długości 29045’W. Temperatura 270C. Dla nas, już po aklimatyzacji do tropików, jest nawet chłodno. Trzeba ubrać się w ciepłe dresy. Henryk z upoważnienia Neptuna dokonuje jachtowego chrztu równikowego. Chrzest równikowy kończy się wypiciem pół kieliszka wody z oceanu i chluśnięciem wodą w twarz. Otrzymujemy – wybierane przez gremia bez zainteresowanego i zatwierdzone przez pełnomocnika Neptuna – następujące imiona: Henryk – Wertykał, Hubert – Szplajs, Tomek – Bisturi (osobiście proponowałem Nagiel), Henio – Pelagius. Bisturi to hiszpańska nazwa skalpela. Po chrzcie, dla uczczenia uroczystości i dla kurażu, pełnomocnik Neptuna wydzielił wszystkim po 100 gramów wódki, trochę czekolady i po lampce wina. 53 54 Hubert Latoś W nocy mijamy prawą burtą w odległości około 30 mil Wyspy Św. Piotra i Pawła. Na zmianę wachty Henryka ze mną (godz. 21.00) przychodzi szkwał 70B. Zdążyliśmy przed uderzeniem wiatru zrzucić apsel. Idę na dziób zrzucić genuę. Jacht pod grotem i bezanem idzie w dużym przechyle. Wreszcie szkwał przechodzi i można znowu postawić genuę. Wykonuje to na mojej wachcie osobiście Henryk, który potem z satysfakcją wpisuje do dziennika po raz pierwszy pozycję o szerokości północnej. Teraz szerokość geograficzna będzie tylko rosła. 27. dnia (21.05.1973) wchodzimy w pas ciszy równikowej. Na śniadanie jajecznica z ostatnich jaj otrzymanych z „Norwida”. Psuły się już, ale nie śmierdziały. Coraz więcej pustego miejsca w bakistach z żywnością. Przed obiadem Henryk strzyże Henia. W ciągu dnia spać lepiej w cieniu na pokładzie niż pod dekiem. Nie ma wiatru, ale są słabe tchnienia, na których można trochę przesunąć się do przodu. Wieczorem następuje gwałtowna kondensacja. Tworzą się chmury z tendencją do trąb powietrznych i wodnych. Można obserwować jednocześnie w różnych miejscach kilka lejków chmur od trąb powietrznych. Jest wiatr i ulewy. Trwa to około dwie i pół godziny. Warunki te umożliwiały nam przepływanie 15–30 mil morskich na dobę, w dobrym kierunku. Pod pokładem straszliwie cuchnie! Chyba coś się psuje i gnije. 28. dnia (22.05.1973) rejsu po obiedzie przemieniamy akumulatory. Poprzedni akumulator już nawet nie jest w stanie oświetlić kompasu. Próbujemy startować silnik po wlaniu do cylindrów trochę benzyny i z ogniem na wlocie powietrza. Silnik nie startuje. Znowu kompletnie nie ma kompresji. Zawory mają szerokie ślady dolegania. Trzpienie zaworów mają luzy, które wzrosły po docieraniu, a ponadto nie wiadomo, co z głowicą i pierścieniami. Do Europy silnik dla nas nie istnieje. Po kolacji przychodzą deszcze. Kąpiemy się w nich, ale jest trochę chłodno. Robimy jeden ref na grocie i łapiemy wodę. Woda jest brudna z okucia bomu. Wylewamy ją i deszcz ustaje. Henio i Tomek idą spać, Henryk przy sterze. Przychodzi kolejny deszcz. Samemu nie bardzo chce mi się łapać wodę, nosić ją po pokładzie w wiadrze, wylewać pod pokładem do worków, zabezpieczać worki przed wylaniem i cykl powtarzać. Po pewnym czasie decyduję się łapać na dwa wiadra. Za chwilę są one pełne wody. Woda jest czysta. Deszcz przestaje padać. O godzinie 22.30 na mojej wachcie przychodzi ulewa, jakiej chyba jeszcze w życiu nie widziałem. Jacht jakby wpłynął pod wodospad. Wiatr słaby. Wydawało się, że nie ma granicy pomiędzy wodą a powietrzem. Widzialność za pomocą latarki z ledwością kilka metrów, do początku foka. Trwa to 45 minut. Po tej ulewie zaczął Rejs non stop Buenos Aires–Hel się normalny deszcz, bez wiatru. Po wachcie poszedłem spać. O godzinie 01.45 deszcz jeszcze padał. 29. dzień (23.05.1973). Za dzień poprzedni Tomek i Henio „wpadli do żurnala” za niesumienne wypełnianie dziennika. Od rana do wieczora nie widziałem, aby Tomek choć raz odezwał się do Henryka. Coś chyba przeżywa. Zrzucamy grot i Henio zabiera się do szycia, a ja za niego idę do steru. Coś często zaczynają nam puszczać szwy na żaglach. Pomagają temu flauty, ale trzeba nieść żagle na masztach, aby wykorzystać każdy nawet krótkotrwały podmuch. Wiatr rusza o godzinie 18.30, ale tylko na 35 minut i znowu flauta. Następnie wiatr przychodzi o 21.45 z deszczem, tężeje do 40B z południa i trwa dwie godziny. Potem flauta. Henryk na wachcie przesunął się o 3 mile, a mnie udało się przesunąć o 8 mil. Dobre i to. Nałapaliśmy półtora wiadra deszczówki. 30. dnia (24.05.1973) w godzinach przedpołudniowych w ciszy złapał się nam na pływającą wędkę z przynętą mały rekin, około metra długości. Udało się go przyholować do burty i wyciągnąć łeb ponad powierzchnię wody. Próby dalszego wyciągania go tylko za pomocą wędki były nieudane. W końcu rekin urwał się i odpłynął. Już po raz drugi czy trzeci tłumaczę Tomkowi, że z dużego haka na rekiny, listwy i linki trzeba zrobić podbierak hakowy, bo żadnej większej ryby nie wyciągniemy. Mówię jak do powietrza. Tomek w dalszym ciągu nie rozmawia z Henrykiem i zachowuje się dziwnie. Gdy ktoś na niego spojrzy, odwraca wzrok na ocean. Coś tu nie gra. Okres ciszy skłonił nas do przejrzenia stanu żagli. Wiele szwów było już częściowo przetartych. Od tego dnia regularnie po kilka godzin dziennie wszyscy szyjemy żagle. Po ponad godzinie szycia rusza wiatr. Stawiamy grot. Mamy dobry wesoły nastrój, bo jest wiatr. Oprócz Tomka. Dziś Tomek wydaje każdemu po jednej tabletce witaminy C. Henryk opowiada mi, o co im w nocy poszło. Henryk kazał Tomkowi zrzucić bezan. Tomek mu odpowiedział, że bezana nie można zrzucić, bo jest zaplątany w Henryka antenę. Henryk wyszedł na pokład i zrzucił bezan bez jakiegokolwiek zacięcia. Tomek ląduje do „żurnala” za niewpisanie do dziennika faktu zrzucenia bezana, itd. Po kolacji zauważam, że prawa przednia wanta bezana, wykonana ze skręconej wiązki nierdzewnych drutów, ma pęknięte trzy druty w tym samym miejscu. Na noc wzmacniamy utrzymywany przez uszkodzoną wantę punkt bezanmasztu za pomocą fału apsla mocowanego do burty. 31. dnia (25.05.1973) rano większość drutów wzmacnianej wieczorem wanty bezana była już pęknięta w tym samym miejscu. Trzymały tylko 55 56 Hubert Latoś cztery pojedyncze druty, a 13 drutów było przerwanych. Fał apsla jest bardzo mocno naprężony. Jak to się stało? Gdyby nie wzmocnienie tym fałem założone wieczorem, moglibyśmy w nocy mieć złamanie bezanmasztu. Jacht idzie samosterownie. Bierzemy się z Heniem do wymiany tej wanty. Henio znajduje zapasową linkę sterową, znakomicie nadającą się na wantę. Robię szplajs i Henio jedzie na maszt założyć wantę. Po jej założeniu robię splot na dole i można kończyć pracę. Henryk mówi mi, abym zawołał Tomka do ciągnięcia fału przy wciąganiu Henia na maszt. Ogólnie nastrój znakomity. Wielu żeglarzy bardzo źle psychicznie znosi flauty. A tu jesteśmy w pasie ciszy równikowej. Przed obiadem Tomek na moją prośbę wyrzuca resztę zepsutego masła z workiem za burtę. Było tam około 1,5 kg. W południe minął miesiąc od oddania cum podczas wyjścia z Buenos Aires; za nami połowa drogi do Vigo. Dziś jest także święto narodowe Argentyny (25 de Mayo) z okazji ogłoszenia w 1809 roku niepodległości kraju. Z tej okazji wypijamy po dwa małe kieliszki wódki na zdrowie jej ofiarodawcy mgra Mirosława Ciszewskiego. Tomek wypija tylko jeden, drugiego już nie chce. Po czterech dobach pobytu w pasie ciszy równikowej wchodzimy w pasat północno-wschodni. W żegludze na wiatr udaje się nam ustawiać jacht samosterownie. Piękna zachwycająca żegluga. Ten pasat jest zupełnie inny niż na półkuli południowej. Tu jesteśmy daleko od lądów, dlatego pasat wykazuje dużą stałość zarówno co do kierunku, jak i siły. Zmiany dzienne są niewielkie. W dzień skręca nieco w lewo i tężeje, w nocy skręca nieco w prawo i słabnie. Zmiany kierunku nie przekraczają 200, a zmiany siły do 10B. Przez cały czas utrzymuje się delikatny cirrostratus, który powoduje, że niebo jest mniej błękitne niż obserwowane przez nas na półkuli południowej. Po kolacji Henryk wciąga mnie w dyskusję dotyczącą bezpieczeństwa rejsu. 32. dnia (26.05.1973) rano Tomek ogłasza, że dziś nie je. Mam mu tylko przygotować coś do picia. Po śniadaniu cerowanie grota. Chyba wymienimy go na nowy, a ten solidnie przeszyjemy. Dzisiaj mamy także zamontować długą na 8,3 metra antenę Henryka pomiędzy masztami. Henio stwierdza, że jest sobota, a w sobotę w tropikach dzień pracy trwa tylko cztery godziny. Dlatego dzisiaj nie będziemy wjeżdżać na maszty i zakładać anteny. Henrykowi wytłumaczył, że lepiej teraz nie wchodzić na maszt, bo jachtem tłucze na falach. Znakomicie. Jest piękna pogoda i dobry nastrój. Proszę Tomka o bilans płynów (oprócz wody) spożytych w pierwszym miesiącu rejsu. Mówi zupełnie normalnie, że ma dane i mi Rejs non stop Buenos Aires–Hel to zrobi. Wygląda dziś dość dobrze. Na obiad je tylko ryż z cukrem (ale je!) i na przypomnienie o dzisiejszej głodówce normalnie się uśmiecha, czego nie robił co najmniej od tygodnia. Po krótkim wypoczynku po obiedzie Henio pyta Tomka, czy wypije „zdrowie Czechowicza”. Pijąc piwo zawsze pijemy zdrowie sponsora napojów. Tomek oświadcza, że alkoholu nie będzie pił, a piwo, które ma, chętnie wymieni na inne płyny. Dla zabawy wymieniam z nim puszkę oranżady Teem na piwo. Sporządzony bilans spożytych płynów w pierwszym miesiącu rejsu wykazał, że średnio spożywaliśmy dziennie na osobę: 1,56 litra wody i 1,099 litra innych płynów, razem 2,56 litra. Przyjąłem, że inne płyny to płyny specjalne do picia oraz 50 procent objętości zup zagęszczanych w puszkach. 33. dnia rejsu (27.05.1973) w nocy słyszę huk i za chwilę ktoś mówi, że maszt się złamał. Nie wierzę. Gdy głosy powtarzają się, myślę, że może to prawda i moje podejrzenia kieruję na bezanmaszt. Okazuje się, że o godzinie 02.50, czyli na wachcie Tomka, złamał się grotmaszt powyżej salingu w identyczny sposób jak przy Mar del Plata. Tragedia!!! Złamał się także lewy saling, a cześć topowa wisi na stalowych linach przerzuconych przez ten złamany saling, topem do dołu. Top wisi około 0,6 metra nad pokładem. Wiatr 30B, ale Tomek wpisał 40B. Próbujemy opuścić wiszącą górną cześć masztu na pokład – bezskutecznie. Podobne kłopoty mamy ze zrzuceniem grotżagla. Trochę opuszczamy grot na stojącym kikucie masztu. Co trzyma top? Może żagiel. Odcinamy kilka pełzaczy. Top nie opuszcza się. Okazuje się, że trzymany jest przez fały grota i genuy. Opuszczamy top na pokład. Tomek trzyma top, a drzazgi części topowej klinują się pomiędzy wantami. Drugi koniec grozi opadnięciem lada chwila na Tomka lub na rufę. Udaje się wreszcie opuścić złamaną część, a ta klinuje się pomiędzy wantami na wysokości około 1 metra od pokładu. Przywiązujemy ją linką do nadbudówki. Cały czas jest ciemno. Obwiązujemy krawatami płótno grota i czekamy świtu. Przerwa do godziny 06.00. Przed szóstą trochę zasypiam i już mnie budzą. Henio i Henryk krzątają się po pokładzie, odkręcają bloczki szybra na byłym topie i klarują liny. Mówię głośno: – Jakieś fatum zawisło chyba nad „Eurosem” lub mamy w załodze Jonasza, i biorę się do roboty. Pękła zmęczona, obrobiona cieplnie (po co?) przetyczka o średnicy 10 mm szekli stenwanty, podczas gdy na jachcie były także szekle o trzpieniach 12 mm. Tomek klaruje liny na śródokręciu, a ja na rufie i w kokpicie. Udaje nam się wreszcie wyciągnąć część topową z zakleszczenia pomiędzy wantami i sklarować ją na pokładzie. Teraz można zjeść śniadanie. Tomek je tylko suchy chleb. 57 58 Hubert Latoś Jak to dobrze, że wczoraj Henio wyperswadował Henrykowi, żeby nie wjeżdżać na maszt, aby założyć antenę. Istnieje znaczne prawdopodobieństwo, że maszt mógł się złamać przy tym wjeździe nieco wcześniej, z człowiekiem na topie: z Heniem lub ze mną. Tym bardziej że cały czas płynęliśmy na tym samym halsie. Byłaby to znacznie większa tragedia. Po śniadaniu zawieszenie pierwszego bloczka na wysokości salingu. Podciągamy go na prowizorycznie przerzuconym przez saling fale foka i blokujemy. Wciągamy na nim Henia, aby założył pierwszy bloczek już na stałe, ale jest za nisko i nie można tego zrobić. Wjeżdża po raz drugi, aby założyć pętlę wokół masztu nad salingami. Na pętli tej wieszamy podwójny bloczek z liną roślinną i fałem oraz szeklę do sztagu. Są to liny transportowe, do dalszych prac na maszcie. Przerwa na kawę serwowaną przez Tomka. Po kawie wciągają mnie na maszt, abym założył resztę potrzebnych bloczków i lin. Stan morza 30B, jacht w dryfie, często staje bokiem do fali. Wjazd o godzinie 11.30, zjazd o 12.55. Pracowałem na maszcie prawie półtorej godziny i założyłem na stałe: dwa achtersztagi owinięte wokół masztu, bloczek fału grota i topenanty oraz zapasowy bloczek na antenę. Teraz będzie można przystąpić do wykonania nowego ożaglowania jachtu. Na maszcie nie było cienia, a słońce paliło. Dobrze, że miałem kalosze, dres i nakrycie głowy. Bardzo wyschło mi w gardle i narobiłem sobie trochę skaleczeń od „wszy” na achtersztagach. Tomek serwuje przyspieszony obiad. Jestem zmęczony i głodny, ale zjadam tylko kubek zupy. Po uporządkowaniu splątanego olinowania i zabezpieczeniu na pokładzie ułamanej części masztu wykonujemy różne kombinacje z ożaglowaniem, aby uzyskać choćby częściową zdolność manewrową pod żaglami. Pierwsze kombinacje z żaglami to znane nam ustawienie z rejsu do Buenos Aires, po złamaniu masztu. Zrzucamy apsel i stawiamy od dołu grot, tyle ile się da na krótszym maszcie. Próbujemy to trzy razy i nigdy nie udaje nam się w sposób wystarczający wytłumić łopotu pozostałej części grota. Trzeba by odciąć dolną część grota i obszyć go. Na to jest zawsze czas. Poszukujemy innych rozwiązań. Czasowo stawiamy na grotmaszcie grot sztormowy; lepsze coś niż nic. Na miejsce foka stawiamy apsel. Zakładamy go na szeklach na sztagu, a dół jest pofałdowany, bo lik ten jest przecież dłuższy od naszego sztagu. Pomimo tego dobrze pracuje jako genua małego grotmasztu. W godzinach popołudniowych jakiś szary statek z żółtą nadbudówką zmienił kurs i podszedł do nas na odległość 1 mili. Henryk włącza naszą radiostację na nasłuch. Cisza. Statek zwolnił, potem obrócił się i odszedł Rejs non stop Buenos Aires–Hel za widnokrąg w kierunku zachodnim. Dochodzi wieczór. Kolacja. Na dziś zawieszamy próby z żaglami. Jestem tak zmęczony, że ledwo chodzę, nawet mówić mi się nie chce. Po kolacji walę się do koi i nawet pisanie dzienniczka odkładam do następnego dnia. Główną robotę ciągnęliśmy z Heniem. Tomek po południu obijał się. Henryk obmyślał, i to na ogół bardzo dobrze. Trochę smutno, że znowu przedłużymy sobie znacznie rejs lub go gwałtownie skrócimy, gdybyśmy spotkali polski statek, który zechciałby tak jak „Ziemia Lubelska” zaproponować gratisowy powrót do kraju z jachtem na pokładzie. Jedno i drugie uważam za złe rozwiązanie. Najlepiej dopracować się dobrego sprawnego ożaglowania i płynąć. Przed wachtą zasypiam. Budzi mnie Henryk. Wychodzę i stwierdzam, że pod tym kiepskim ożaglowaniem jacht idzie 3 węzły. To już nieźle. Pod koniec wachty słuchamy z Henrykiem pięknej muzyki nadawanej z Hiszpanii. Zasłuchaliśmy się tak, że obudziłem Tomka na wachtę 20 minut później. Tomek nie może znaleźć swojej latarki. Pożyczam mu swoją, którą on po wachcie porzuca na deku. Pomimo tropiku na wachcie jest tak chłodno, że trzeba ubrać się w ciepłe dresy, kalosze, czapkę i ocieplaną kurtkę. 34. dnia (28.05.1973) Henryk budzi mnie bardzo późno o godzinie 08.10. Spałem jak zabity. Po śniadaniu stawiamy grot poziomo. Lik dolny staje się likiem przednim, a lik przedni dolnym, z głowy żagla zaś robimy węzeł. Szoty takiego grota prowadzimy tak jak szoty apsla, oprócz dotychczasowych szotów z bomu. Żagiel stoi dość dobrze, ale górna część łopocze. Zrzucamy grot i zakładamy dodatkowy fał od oka refowego drugiego refu do masztu. Po postawieniu grot nie łopocze. Prędkość 5 węzłów. Jest już dobrze. Grot jest jednak mocno pomarszczony na wysokości kokpitu. Henryk proponuje przyszyć tam linkę wzdłuż banty i wybierać ją na fale apsla. Dobry pomysł. Pęka róg szotowy apsla, który pracował jako genua. Zrzucamy ten żagiel. Bez genuy kompletny dryf. Henio i Tomek przygotowują średni fok do poziomego postawienia. Na sztag lik dolny, a w dole dotychczasowy lik przedni i węzeł na dotychczasowym rogu fałowym. Przywiązałem ster i odszedłem na chwilę. Jacht zrobił przypadkowy zwrot przez sztag. Bez foka, w dryfie nie można zrobić zwrotu. Chcę zrzucić grot i zrobić zwrot na bezanie. Wszelkie manewry z naszym grotem są bardzo utrudnione. Wreszcie Tomek zgadza się zrzucić grot, ale nie tłumi płótna. Z trudem, na biegu wstecznym udaje mi się zrobić zwrot i postawić wszystkie żagle. Prędkość dochodzi do 2,5 węzła. Henio przyszywa linkę do grota, 59 60 Hubert Latoś a Tomek idzie do steru. Ja uzupełniam dzienniczek. Po przyszyciu linki i wybraniu jej na fale apsla żagiel jest bardziej płaski, ale nie daje to wyraźnego wzrostu prędkości. Henryk chciałby mieć jeszcze jeden fał (już czwarty) od grota do salingu bezana. Henio wchodzi na bezanmaszt i zakłada ten dodatkowy fał. Grot dość płaski, ale mało ciągnie, a oprócz tego tak nawiewa bezan, że ten w ogóle nie pracuje. Wypróbowaliśmy jeszcze poziomo postawioną genuę. Ładnie ciągnie, ale bez grota. Przy rogu fałowym duży węzeł. Robi się ciemno. Na noc zostawiamy łopoczący bezan, grot poziomy i średni fok postawiony poziomo z węzłem przy dawnym rogu fałowym. Na wachtę wychodzę w sztormance, bo trochę mży i nie jest za ciepło. 35. dnia (29.05.1973) na nocnej wachcie wymyśliłem, by załamać grot i go zeszyć tak, aby Grot postawiony poziomo z dodatkowymi szotami do powstał normalny trójkąt. W nocy kosza rufowego, przy sterze autor przekonałem już Tomka do tej koncepcji, a w czasie śniadania Henryka, który zgadza się na wypróbowanie tego rozwiązania. Po śniadaniu robię z Heniem szplajs na liku przednim genuy. Skorodowany zacisk puścił poprzedniego dnia podczas prób takielunku. Stawiamy genuę normalnie, ale z węzłami w górnej części. Jest bardzo głęboka, ale ciągnie. Będzie dobra na pełniejsze wiatry. Trochę pracuje i pęka szew na brycie. Genua w dół. Robimy to samo z dużym fokiem i koncepcja ta okazuje się bardzo udana. Mamy więc już fok na mały sztag. Teraz przystępujemy do prób z grotem. Próba załamania go bez zeszycia jest mało udana. Robi się duża kieszeń wypełniona wiatrem. Pomimo tego trasujemy i chcemy szyć. Henio mówi: – Po co szyć, spróbujemy klejenie butaprenem. Rejs non stop Buenos Aires–Hel Zbliża się pora obiadowa. Tomek zabiera się do robienia obiadu, my z Heniem do klejenia grota. Henryk dziś prawie cały dzień będzie przy sterze. Po obiedzie mamy sklejony grot. Teraz trzeba go postawić. Tomek jest zdecydowanym sceptykiem tej koncepcji, ale chyba doszedł już całkowicie do siebie: rozmawia, normalnie żartuje. Po postawieniu grota pozostaje nadmiar wolnego płótna. Co z nim zrobić? Najlepiej zrolować i przytroczyć do bomu, ale wtedy trzeba by w grocie zrobić otwory (remizki). Tego nie chcemy robić. Rozważamy różne koncepcje. Henio wpada na pomysł, by nadmiar nawinąć na spinakerbom i przytroczyć do bomu. Wykonujemy to i „grot staw”. Po drobnych poprawkach grot leży jak ulał. Gdy Henio zobaczył, że jacht idzie 4–5 węzłów, doszedł momentalnie do siebie. Na następny dzień zarządzono przerwę w pracach dostosowawczych żagli po awarii, gdyż trzy dni pracowaliśmy od świtu do nocy na pokładzie, a to przecież pełen tropik. Uzyskany efekt to przywrócenie jachtowi pełnej zdolności manewrowej przy obniżeniu prędkości o około 20 procent. Kolacja właściwie uroczysta: kawa, orzeszki, dobry nastrój i rozmowy. Wszyscy martwimy się (mniej lub więcej) o nasze rodziny. Henrykowi wpadła na pokład pierwsza ryba latająca. Chyba kiepsko widzą one w nocy, bo w locie wpadają na żagiel. 36. dnia (30.05.1973) znowu latająca ryba wpada na pokład. Ryby te wyskakują w powietrze w obronie przed drapieżnikami. Wykonują loty od 20 do 80 metrów i więcej. Przeważnie jest to lot w jednym kierunku, jak skok. Czasami jednak ryby zmieniają w powietrzu kierunek lotu pod kątem 90 stopni i lecą dalej. Jest to chyba jednak lot, a nie skok. Przebieg dobowy tylko 86 mil morskich. Nastrój nijaki. Po raz pierwszy zauważyliśmy ryby-żagle. Pochmurno i chłodno. Na wachtę trzeba wyjść co najmniej w dresie i ubraniu sztormowym. Aż wierzyć się nie chce, że to pełen tropik (130N). Na wachcie widziałem jeszcze Krzyż Południa i po raz pierwszy w tym rejsie zauważyłem już Gwiazdę Polarną. 37. dnia (31.05.1973) na śniadanie trzy smażone ryby latające, chleb ze smalcem i pasztet cielęcy. Jacht płynie samosterownie na wiatr. Z Heniem bierzemy się za przystosowanie genuy. Rozważamy rożne koncepcje wzmocnienia liku dolnego, tak aby mógł być likiem przednim. Przycinamy nawet płótno do obszycia, ale dochodzimy do wniosku, że w istniejącą kieszeń likową wciągniemy stalówkę, a dla ochrony przed przecieraniem się okleimy go płótnem. Henio do obiadu ceruje rozpruty bryt genuy. Tomek ma opuchnięte lewe oko. Twierdzi, że to odnawiające się zatoki. Bierze antybiotyki i mówi, że może pełnić wachtę. Odradzam antybiotyki na rzecz sulfonamidów, ale on wie swoje, wszak jest lekarzem. 61 62 Hubert Latoś Stan morza 50B. Kołysze. Razem z Henrykiem wychodzimy na kulminację słońca, na dwa sekstanty. Otrzymujemy solidną porcję bryzgów – Tomek przy sterze. Sekstanty zalane, a za dwie minuty ma być kulminacja. Przeczyszczamy sekstanty pod dekiem i ponownie wyskakujemy. Jest kulminacja, a może właściwie już nieco po niej. Różnica pozycji określonych przez nas w takich warunkach wynosi 4 mile. Lusterko ruchome nowego sekstantu zostało zaatakowane przez postępującą korozję. Z dnia na dzień zmniejszała się powierzchnia odblaskowa lusterka. Po wysuszeniu sekstantów biorę się wreszcie za naprawę lusterka. Rozbieram je, usuwam warstwę skorodowaną, czyszczę dokładnie z rdzy i smaruję oliwą. Przy odkręcaniu ukręciła się skorodowana śrubka przytrzymująca sprężynkę dociskową. Robię nową sprężynkę z agrafki i sekstant gotowy. Dokładne oczyszczenie z rdzy oraz zakonserwowanie pozostałego kawałka lusterka skutecznie powstrzymało korozję. Po tej naprawie zauważyliśmy, że rzeczywisty błąd indeksu +19’ był mniejszy niż ten, który uwzględnialiśmy w obliczeniach +23’ (czyli dla kulminacji różnica 4 mile). Wczoraj stwierdziłem, że oprawka świetlna w kambuzie „gryzie”, ale tylko w miejsca skaleczone. Dziś mówię o tym Heniowi. Nie chce wierzyć. Sprawdza swoim skaleczeniem i też go „gryzie”. To znaczy, że następuje ubytek prądu z akumulatorów. Henryk wyczytał w starym dzienniku jachtowym, że Olek zakładał do aldisa żarówki o napięciu 12 V i mocy 5 W. Żarówki 5 W należy zostawić do oświetlenia kompasu, ale tam jest inna oprawka. Trzeba ją przerobić. Odkładamy tę pracę do jutra. Ten układ akumulatorów i tak szybko się wyładuje. Po zamianie akumulatorów, które oszczędzaliśmy do uruchomienia silnika w pasie ciszy równikowej, kompas oświetlamy tylko ręcznymi latarkami. Mamy mało baterii do latarek do takiego stosowania. Na wyjściu z Buenos Aires mieliśmy tylko 28 sztuk. Wprowadzamy ograniczenia w stosowaniu latarek. Pod pokładem używamy świeczki. Na ostatnim wyjściu mieliśmy sześć sztuk polskich i otrzymanych 100 sztuk świeczek argentyńskich, które są cieńsze i wypalają się szybciej. Są z gorszego wosku, który nie wypala się tak jak w polskich, ale topi się i spływa. Aż wierzyć się nie chce, że w żegludze na wiatr ze złamanym masztem uzyskaliśmy ponad 100 mil morskich przebiegu na dobę, ale to prawda. Byle był wiatr 50B. Jak tak dalej pójdzie, to wejście do Vigo stanie się aktualne. Przy tym kołysaniu wychodzimy na wachty w pasach bezpieczeństwa. 38. dnia (01.06.1973) na śniadanie chleb ze smalcem i pasztetem cielęcym. Duża puszka na trzy osoby, reszta za burtę. Henio na swojej nocnej wachcie złapał jedną rybę latającą. Smażę ją. Przygotowuję mu Rejs non stop Buenos Aires–Hel śniadanie: chleb ze smalcem i cebulą oraz usmażona ryba, bo nie chce pasztetu. Kilka razy wołam: „Heniu Lewandowski” – a on nie wstaje z koi. Nagle odzywa się: – Jak jeszcze raz powiesz „Heniu Lewandowski”, to możesz to swoje śniadanie wyrzucić za burtę! Po chwili wstaje. Jest zaspany. Podaję śniadanie. Stawia gdzieś talerz z jedzeniem, który leci mu na podłogę. Nie chce jeść ryby. Ja też nie mam na nią apetytu. Nikt jej nie chce zjeść. Dopiero około godziny 10.00 Henryk zjada ją z apetytem. Po śniadaniu do roboty. Henio i Tomek do przeróbki genuy, a ja do steru. Nie bardzo wiemy, czy coś z tego wyjdzie, ale Henryk bardzo na to liczy, że doda to nam prędkości. W południe robię splot na stalówce wciągniętej w lik dolny genuy. Henio i Tomek przyszywają raksy. Obiad robi Tomek. Jest jakaś dziwna cisza na jachcie. Tak jakby nikt nie wierzył w to, że jego praca przyniesie jakieś pozytywne rezultaty. Henryk także nie ma humoru. Po śniadaniu sam zakłada antenę na masztach. Po zakończeniu szplajsu mam szyć apsel, ale trzeba to miejsce trochę wysuszyć. Jest chwila, gdy nie mam co robić, ale jacht jest za mały, aby gdzieś się zadekować. Stawiamy wreszcie upragnioną przez Henryka genuę. Robimy węzły na płótnie przy rogu szotowym dla jej skrócenia. Poprawiamy dwa razy. Przez nieuwagę otrzymuję dwa uderzenia bomem: w tył głowy i w plecy. Genua jest bardzo głęboka, dlatego albo łopocze, albo po wybraniu pracuje tak, że grot nie chce pracować. Henryk nie może uwierzyć w to, że głęboka genua jest dobra na pełniejszych kursach, a nie na bardzo ostrych. Po poprawkach, gdy widzę, że z tego nic nie będzie, Henryk dalej każe poprawiać: zmieniać położenie kipów, podnosić na fale itp. Udaje mi się zejść z pokładu do formesy, do szycia apsla. Wreszcie na deku rezygnują. Genua w dół, fok w górę, czyli wszystko tak jak było, a było dobrze. Cały dzień roboty na nic. Zeszyłem 10–15 cm apsla, a tu słyszę: „bezan w dół”. Tomek zrzuca bezan. Idzie mu to dość wolno. Prawa wanta bezana idąca od salingu pękła tuż przy zacisku i kauszy. Dziwne. Przecież jest ona grubsza od pozostałych want i nawet nie była w planie do wymiany. Trudno. Wyciągamy stalówkę. Bierzemy już stalówki z niepotrzebnych fałów foka. Robię splot. Henio jedzie na maszt założyć ją jeszcze za dnia. Drugi splot przy pokładzie robię już po ciemku przy świetle latarki. W tym czasie Tomek i Henio kleją płótno bezana. W trzy godziny awaria wanty całkowicie usunięta. Trochę boimy się o wytrzymałość bezanmasztu. Najpierw będziemy wymieniać olinowanie bezanmasztu, a dopiero później zajmiemy się cerowaniem apsla. Henryk chce jeszcze przeszyć ręcznie stary fok na fok przystosowany do naszego sztagu. Roboty bardzo dużo. Nie ma kiedy 63 64 Hubert Latoś odpocząć. Dlatego na razie wybijam mu to z głowy, twierdząc, że ten żagiel to próchno, a my potrzebujemy silnego żagla. Dziś Henryk potraktował nas jak dzieci. Mówi, że wszystko od nas zależy, że jak będziemy dobrze przystosowywać nowe ożaglowanie, w ogóle będziemy robić cuda z ożaglowaniem, by jacht szedł szybko, to wejdziemy do Vigo, a jeśli tego nie zrobimy, to do Vigo nie wejdziemy. Uważam, że błędem było, iż nie weszliśmy do jakiegoś portu Brazylii. Takie bawienie się w kotka i myszkę nic nie da. Henio jest mocno podłamany, Tomek także. Wynika to chyba z tego, że Tomek nie znajduje wewnętrznej aprobaty dla poczynań Henryka, zarówno co do trasy rejsu, jak i operacji przy żaglach. Henio dziwi się, że mnie to nic nie obchodzi, tzn. nie przejmuję się naszą sytuacją. Twierdzi, że chyba mam skórę grubą na 10 cm lub żelazne nerwy. Wydaje mi się, że ani jedno, ani drugie, a moje zachowanie (tak mi się tam wydawało) wynika z analizy i zrozumienia naszej sytuacji. Mnie także nie jest łatwo. O domu lepiej nie myśleć, bo to tylko człowieka rozkłada, rozkleja i trudniej wtedy te dni przeżyć. Dziś na nocnej wachcie widziałem pod mniej więcej tym samym kątem około 160 zarówno Gwiazdę Polarną, jak i wierzchołek Krzyża Południa. 39. dnia (02.06.1973) zaczynamy sukcesywnie wykonywać i zakładać nowe olinowanie bezanmasztu. Mamy zwój liny stalowej otrzymanej jeszcze w Buenos Aires ze statku „Hugo Kołłątaj”. Była to normalna stalówka (nie nierdzewna), lecz o za małej trochę średnicy jak na wanty bezanmasztu, dlatego zakładaliśmy ją podwójnie. Henio szyje apsel, a ja robię dwa sploty na stalówce. Wciągamy Henia na bezanmaszt, gdzie zakłada dwie prawe wanty od topu oraz nową flaglinkę. Nie bardzo wiadomo, jak zaczepić te podwójne wanty od strony pokładu. Gdyby były zaciski, to można by wyregulować naciągi nowych want z jednocześnie pracującymi starymi wantami. Zakładam nowy ściągacz, ale to mi się nie podoba. Na razie nie robię na dole szplajsów, chcę czekać do następnego dnia, może wpadnie jakiś pomysł. Przed siódmą wieczorem Henryk zaczyna wyrzekać w sposób bezosobowy, ale odnosi się to do przerwanej pracy przy wantach, więc biorę to do siebie. – Zawsze odkładamy robotę, czekamy na awarię. Można by postawić apsel, a tak znowu będzie dzień żeglugi bez apsla – narzeka. Wymieniamy kilka zdań w dość ostrym tonie. Wreszcie mówię: – To żaden problem, mogę założyć tę wantę tak jak jest. – Za późno, bo zachodzi już słońce – mówi Henryk. Wychodzę na dek, robię szplajs i przed ciemnościami zakładam tylną topwantę. Za parę minut jest wszystko w porządku. Trochę pozostaję Rejs non stop Buenos Aires–Hel na pokładzie i rozmawiamy o kształcie niepełnego księżyca, następnie idę zdrzemnąć się przed wachtą. Budzę się sam i wychodzę na pokład. Jest godzina 00.15, czyli już po mojej wachcie. Jacht szedł samosterownie całą wachtę. Pełnił ją Henryk i nie obudził mnie. W tym czasie był w nawigacyjnej i pisał. Mówi, że pisze książkę z astronawigacji. 40. dzień (03.06.1973). Jak zwykle przed śniadaniem wyciągam smalec z zęzy. Kończy się gaz w butli, więc wymieniam na pełną butlę. Dziś do stałego śniadania, jakim jest chleb ze smalcem i najczęściej jakiś pasztet, smażę siedem ryb latających. Do picia Tomek po raz drugi (dzień po dniu) poleca zrobić mleko z puszki z miodem. Dobry to napój, ale całkowicie nie pasuje do tego śniadania. Henio i Henryk trochę protestują. Oprócz mleka robię im herbatę. Tomek od dwóch dni na śniadanie pije tylko mleko, a właściwe śniadanie je później popijając kawą naturalną. Od kilku dni o świcie wychodzi na rufę z kocem i zeszytem. Rozkłada koc, a z zeszytu czyta jakieś ćwiczenia i je wykonuje. Chyba to ćwiczenia jogi, bo po przeczytaniu każdego ćwiczenia przyjmuje jakąś pozycję i w niej zastyga. Po śniadaniu robię splot u dołu na stenwancie bezana i na końcu posiadanego zwoju stalówki. Na drugim końcu zwoju stalówki szplajs wykonuje Henio, w ramach nauki szplajsowania. Po kulminacji stawiamy wreszcie apsel. Idziemy nieco pełniej, ale i prędzej. Teraz jest dużo czasu i każdy może zająć się swoimi sprawami. 41. dzień (04.06.1973). Na śniadanie chleb ze smalcem i smażone oraz konserwowe ryby. Tomek wstaje i pyta mnie: – Dlaczego nie zrobiłeś na śniadanie mleka z miodem? – Nie było mleka, a oprócz tego to nie pasuje do ryb. Wczoraj musiałem dorobić herbaty – odpowiadam. – Na śniadanie ma być mleko z miodem – mówi Tomek. – Nie można robić tylko tak, jak jest dobrze dla ciebie, ale trzeba uwzględnić apetyty wszystkich pozostałych – mówię. – Jak im nie smakuje, to niech nie jedzą – odpowiada Tomek. Wypija herbatę i kładzie się spać. Ryby jak zwykle zjada później, popijając prawdziwą kawą. Poprzedniego dnia Henio i Henryk źle się poczuli po śniadaniu i uważają, że to mleko z miodem do ryb spowodowało, że ich trochę muliło. Henryk mówi do mnie: – Dlaczego nie odpowiedziałeś mu, że to on jest tu dla nas, a nie my dla niego, i jak my nie będziemy mogli jeść tych jego zestawów, to się go po prostu pozbawi pełnienia funkcji drugiego oficera. 65 66 Hubert Latoś Na wachcie przyjemny wiatr. Jacht idzie 4–5 węzłów. W ciągu doby robimy 100 mil morskich. Tuż po dwunastej w południe łapie się nam – pierwsza od Valparaiso – ryba złapana na ciągniony błysk. Złowił ją Tomek na szerokości geograficznej 20 0N. Jest to piękna złocista ryba długości 50 cm o granatowych płetwach. Nie ma jej w Atlasie ryb atlantyckich, ale najbardziej zbliżone są ryby z rodziny ostroboków. Był dobry obiad. 42. dnia (05.06.1973) po śniadaniu Henio klei stary apsel. Tomek wydaje po puszce toniku Paso de los Toros. Henryk chce pepsi colę, ale boi się zwrócić o to do Tomka, aby nie zadrażniać sprawy. Mówi mi, abym ja to zrobił. Ja też nie mam ochoty narażać się i ryzykować kłótni na jachcie. Henryk zauważył, że jakieś ryby towarzyszą jachtowi. Trzymają się tuż przy burcie pod rufą. Zastanawiamy się, jak je łowić. Do rozmowy włącza się Tomek, który Piękna złocista ryba złowiona przez Tomka akurat jest przy sterze: – Nie wolno ich łowić! Towarzyszą nam już od tygodnia i oczyszczają jacht. Znalazły sobie wieloryba! Wypowiedział to głośno i ostro i przestał się odzywać, mimo że próbowaliśmy nawiązać z nim dyskusję na ten temat. Na wachcie Henryka trzy rybki same wpadają do jachtu. Przy przechyle na fali „Euros” nabierał burtą wodę na pokład od strony zawietrznej, razem z rybami. Są to salpy z rodziny prażmowatych, bardzo smaczne ryby poszukiwane w basenie Morza Śródziemnego i na wybrzeżach Afryki Zachodniej. Żywią się skorupiakami, którymi obrastał już kadłub „Eurosa”. Były to najsmaczniejsze ryby, jakie jadłem od Valparaiso. Rejs non stop Buenos Aires–Hel 43. dnia (06.06.1973) mijamy słońce. Od teraz będzie ono na południe od nas. Pomimo że mamy słońce w zenicie, nie jest gorąco. Na noc wychodzimy ciepło ubrani. Ja w dresie i sztormance, pozostali w swetrach. 44. dnia (07.06.1973) na śniadanie podgrzewam bardzo dobry bigos zrobiony poprzedniego dnia przez Henia. Henryk doszedł do wniosku, że zbyt trudno jest mu dogadać się z Tomkiem w sprawie płynów, ponieważ Tomek z nim nie rozmawia. Dlatego dzisiaj mnie przekazuje administrowanie płynami w puszkach. Przed południem robimy spis płynów z natury. Mamy jeszcze na pokładzie: 96 puszek piwa (0,37 l), 97 puszek oranżady Teem, 83 puszki pepsi coli, 57 puszek toniku Paso de los Toros. Po południu wykonuję oścień z drutu do przepychania otworów ściekowych w zęzie. Próba polowania ościeniem na salpy jest nieudana. Gdy się wychylam za burtę, ryby chowają się głębiej. Dzisiaj jest ich znacznie mniej. Jestem przeziębiony, boli mnie głowa i mam katar. 45. dzień (08.06.1973) rozpoczyna się kompletną flautą w nocy. Czyżby to już symptom „końskich szerokości”? Na obiad miała być golonka z brukselką i ziemniakami. Golonka była zepsuta, ale Tomek mówił, że dobra. Dopiero po jej zrobieniu, gdy miał pierwszy ją zjeść, zdecydował, aby wyrzucić za burtę, bo jest zepsuta. Fetor na całym jachcie. Po południu Henio zakłada na topie bezanmasztu lewą topwantę i stenwantę. Jest to dublowanie istniejących lin dla bezpieczeństwa. Robię dwa szplajsy na dole. W dalszym ciągu jestem przeziębiony i jest mi zimno. Nie chcę na razie żadnej pomocy od Tomka, bo mu nie wierzę. Na nocną wachtę wkładam zimową bieliznę, dresy i ocieplaną kurtkę. Nie jest mi za ciepło. 46. dzień (09.06.1973). Henio przesypia śniadanie, a Tomkowi robię tylko mleko. Coraz mniej roboty ze śniadaniami. Tomek i Henio też czują się dość źle. Czy my nie poprzeziębialiśmy się w ramach reaklimatyzacji ze strefy tropikalnej? Bardzo przyjemny wieczór. Mała fala, ciepło i rześko. Tak jakbyśmy się wybrali w sobotę na przejażdżkę po Zatoce Gdańskiej. Pokazuje się kilka ryb-żagli. Próbujemy je chwycić, ale na razie nam się to nie udaje. Z Heniem robimy remanent papierosowy. Z inwentaryzacji wychodzi, że możemy palić tylko jedną paczkę dziennie. Dotychczas paliłem paczkę dziennie, a Henio osiem sztuk dziennie (przed rejsem i w rejsie). Mniej więcej w tej proporcji zaopatrzyliśmy jacht w papierosy na rejs. Powinniśmy teraz obaj ograniczyć palenie. Henio ma do mnie pretensję, że nie dzielimy się papierosami po połowie. Nie rozumiem tej propozycji zmiany. 67 68 Hubert Latoś Autor złowił tzw. złotą rybę 47. dnia (10.06.1973) wokół jachtu pływa dużo roślinności wyglądającej jak małe krzaki. Jest to chyba roślinność z Wysp Kanaryjskich. Henryk sporo tego wyciąga do suszenia. Wiatry słabe zmienne. Mamy w planie ominąć Azory. Znowu ciekawe miejsce turystyczne, którego nie zobaczymy. Na wieczornej wachcie łowię na wędkę z rufy tzw. złotą rybę, żywiącą się głównie latającymi rybami (według przypadkowo zabranego na jacht czasopisma, opisującego przygody wędkarskie u wybrzeży Australii). Brak jej w Atlasie ryb atlantyckich. Nie jest smaczna. 48. dnia (11.06.1973) ktoś zauważył, że salpy od czasu do czasu opuszczają żerowisko na kadłubie jachtu i płyną do wodorostów niesionych prądami od Wysp Zielonego Przylądka. Po wyciągnięciu wiadrem tych wodorostów na pokład okazało się, że są w nich nie tylko małe zielone kraby, ale także różnego rodzaju, kształtu i barwy małe rybki. Piękne byłyby w akwarium, ale jak je dowieźć i potem zapewnić środowisko do życia. Henryk o raczkach wspominał już od dwóch dni, ale jakoś umknęło to naszej uwadze. Teraz zakłada na wędkę raczka i jest ryba złowiona spod jachtu na wędkę. Za chwilę następna. Jak się okazało, trudność polegała na znalezieniu odpowiedniej przynęty. Henio, który przejął wędkę od Hen- Rejs non stop Buenos Aires–Hel Salpy na pokładzie „Eurosa” ryka, złowił jeszcze sześć sztuk. W dniu tym złowiliśmy 13 salp. Tomek cały czas przegląda coś u siebie w papierach i pisze. Od pewnego czasu kompletnie nie włącza się w życie na jachcie. Odbębnia wachty i kolacje oraz wystawia puszki na obiad i to wszystko. 49. dnia rejsu (12.06.1973) wchodzimy w pas ciszy średnich szerokości zwanych też „końskimi szerokościami” (31030’N). Rano Henio wyłowił żeglarka portugalskiego za pomocą wiadra. Upał. Niebo bezchmurne. Kiedyś statkom przewożącym konie przy długotrwałych ciszach niekiedy brakowało wody pitnej. Wyrzucano wtedy konie za burtę. Stąd nazwa „końskie szerokości”. Cisze mogą być tu większe i dłuższe niż w pasie ciszy równikowej. Słabe wiatry przychodzą o dowolnej porze, mogą być z różnych kierunków i trwają na ogół krótko 2–3 godziny. Dla jachtów czas ten jest wystarczający do ustawienia się do wiatru i żeglugi w pożądanym kierunku. Duże statki żaglowe bez silnika mogły mieć kłopot, aby w tak krótkim czasie ustawić się właściwie do wiatru, zanim znowu nastąpi cisza. Przed kolacją zakładam nowy reling i robię dwa sploty na nowe lewe wanty bezanmasztu. Po kolacji Henio jedzie na maszt założyć te wanty. Przy okazji poprawia mocowanie szyny dla liku przedniego bezana. Ostat- 69 70 Hubert Latoś nio bezan haczył się tam przy zrzucaniu. Henio przy schodzeniu z masztu chciał podać młotek na dół. Było to w połowie drogi do salingu. Tomek mówi: rzuć. Henio ociąga się z tym. Tomek powtarza: rzuć, złapię. Henio upuszcza młotek, Tomek dostaje nim w palec i młotek spada za burtę. Jakoś nie mogą się nauczyć, że na pokładzie niczego się nie rzuca, tylko podaje z ręki do ręki. Na nocnej wachcie absolutna cisza. Żagle zrzucone. Leżę na śródokręciu, na apslu, oparty o nadbudówkę. Do piwa palę fajkę, bo papierosy trzeba oszczędzać. Maszt ze złamanym salingiem kreśli łagodne łuki na rozgwieżWyłowiony żeglarek portugalski w stanie złożonego ża- dżonym niebie. Jednak jest, chociaż bardzo delikatna, ledwo gla, z wlotu do pęcherza pławnego zwisają parzydełka zauważalna martwa fala. W tych warunkach wydaje się jakby jacht był ponad wodą. Bajkowa sceneria. Flauty też mają swoje uroki. 50. dnia (13.06.1973) po obiedzie zakładamy wymyślone przez Henryka baksztagi bezana. Z nierdzewnej stalówki wykonuję opaski pomiędzy stójką kosza rufowego a częścią półkluzy przykręconej do falszburty. Henio jedzie na maszt i zakłada podwójnie zapasową topenantę grota jako baksztag bezana. Wykonuję szplajsy na baksztagach dla ich przedłużenia liną roślinną. Stawiamy apsel. Prędkość wzrosła z 5 do 7 węzłów. Bezanmaszt stoi jak wryty, baksztag bezana jest napięty, pracuje. Jacht – zda się – leci jak ptak, bez wstrząsów, przy stanie morza 50B. Wcześniej poprosiłem Tomka, żeby w miarę możliwości czasowych zrobił bilans naszych zapasów żywności, licząc posiłkami. Wszyscy chętnie zaznajomiliby się z tym stanem. Nie jest to bardzo pilne, ale będzie potrzebne. Tomek zrobił zestawienie posiłków, z którego wynika, że mamy dość tłuszczów i węglowodanów. Mamy zabezpieczenie na 45 śniadań, kolacji i zup do obiadu, obiadów zaś tylko 20 mięsnych plus 10 kombinowanych bezmięsnych. Na razie bilans konserw wskazuje, że nie ma problemów z bra- Rejs non stop Buenos Aires–Hel kiem żywności. Niestety zawartość nie wszystkich puszek nadaje się jeszcze do pełnego spożycia. Na przykład: ziemniaki z puszek są bardzo gorzkie i niesmaczne, pasztety zmieniają barwę (dobra barwa jest tylko w środku puszki), golonki właściwie do wyrzucenia itp. Przed krajem dobrze byłoby zgodnie z planem nieco uzupełnić żywność o świeżą i dobrą. 51. dzień (14.06.1973). Idziemy ostrym baksztagiem i jachtem dość mocno kiwa. Gdy wychodzę na ranną wachtę, Henryk mówi mi, że zmienił kurs, bo Henio chce płynąć na wyspę Flores na Azorach. Podobno wybrał ją sobie. Dziwi mnie trochę ta argumentacja, bo jest to kurs zostawiający Azory po prawej burcie i definitywne zrezygnowanie z Vigo. Moim zdaniem, teraz powinniśmy iść tak, aby mieć po lewej burcie wyspy Pico i Terceirę z archipelagu Azorów. Wiatr wciska nas na ten kurs. Myślę, że Henryk już podjął decyzję, iż nie idziemy do Vigo. Płyniemy kursem takim, aby już nie opłacało się wracać do Vigo. Wcześniej już oświadczył, że do Anglii nie będzie wchodził, a ewentualnie tylko do Vigo. Henryk coraz częściej mówi o wyczynie długiego przebywania na morzu, i to ze złamanym masztem. Dla naszej trójki rejs z Buenos Aires jest odprowadzaniem jachtu połączonym z turystyką, a nie rejsem wyczynowym. 52. dnia (15.06.1973) spotykamy płaszczkę o średnicy wyraźnie ponad metr, nieruchomą tuż pod powierzchnią prawie spokojnego oceanu. Wiatr 10B. Staję jachtem przy płaszczce. Tomek wyciąga swój harpun wykonany z rury stalowej o średnicy około 25 mm i długości nieco ponad metr. Przywiązuje go podwójną linką ratowniczą do kadłuba jachtu i z zamachem wbija harpun w płaszczkę. Harpun wchodzi w środek ryby bez oporu. Płaszczka zaczyna, bardzo powoli, pionowo zagłębiać się w oceanie. Napręża się jedna linka przywiązana do harpuna i pęka. Następnie napina się druga linka i także pęka. Płaszczka zagłębia się dalej powoli w oceanie z tą samą prędkością, tak jakby nie zauważyła, że po drodze kolejno zerwała dwie linki przymocowane do harpuna. Tak pozbyliśmy się płaszczki będącej w naszym zasięgu, a Tomek stracił harpun specjalnie przygotowany na taką okazję. Obok płaszczki jest jednak sporo ryb i pływający plastykowy ażurowy pojemnik z powierzchnią zabrudzoną jakimś tłuszczem. Ryby podpływają do pojemnika i próbują zjadać z niego tłuszcz. Próbujemy zarzucać wędki. Biorą na wszystko – nawet na nakrętki, które były obciążnikami wędek. Nie można ich jednak wyciągnąć na nakrętkę na pokład, bo po wyciągnięciu ich na powierzchnię puszczają nakrętkę i wpadają do wody. Pomimo zrzuconych żagli i braku wiatru po pewnym czasie jacht oddala się od pojemnika, przy którym są ryby, na taką odległość, że nie można 71 72 Hubert Latoś do nich dorzucić wędki. Jest to moja wachta. Muszę postawić żagiel i mozolnie manewrując sterem i żaglem, przy niewielkim rozkołysie oceanu, zbliżać się znowu do pojemnika, przy którym są ryby. Przy drugim takim manewrze postanawiam przywiązać pojemnik do rufy jachtu za pomocą końcówki szota zastępującego linę holowniczą. Teraz jacht dryfuje razem z pojemnikiem i rybami – nie potrzeba wykonywać dalszych manewrów. Po wykonaniu tego manewru położyłem się na rufie, aby kontemplować ciszę na oceanie i obserwować ryby koło pojemnika. Na niewielkim rozkołysie i małej długości holu od czasu do czasu pojemnik koziołkuje w wodzie. Gdy cały jego brzeg od strony załadowczej wystaje nad powierzchnię wody, niekiedy więzi on przez chwilę ryby, do następnego koziołkowania. Postanawiam to wykorzystać do nietypowego odłowienia. Gdy ryby są w pojemniku, a jego otwór załadowczy jest nad powierzchnią wody, wybieram linę holowniczą i wyciągam pojemnik z rybami na pokład. Początkowo udawało się wyciągać po kilka ryb naraz. Później było coraz gorzej, a pod koniec połowu, gdy było już mało ryb w wodzie, nie chciały wpływać do wnętrza pojemnika. Musiałem zastosować przynęty zamocowane na drucie wewnątrz pojemnika. Przynętą były kawałki wcześniej złowionych ryb. W sumie łowimy 80 ryb, z czego 42 zostały złowione sposobem wyciągania pojemnika. Złowione ryby miały zrogowaciałą skórę i były wielkości dłoni dorosłego człowieka. W Atlasie ryb atlantyckich najbardziej zbliżone do nich były rożce. Według atlasu niektóre gatunki rożców są niejadalne lub trujące. Podczas zagrożenia potrafią postawić na sztorc płetwę grzbietową, a jej pierwsza zrogowaciała ość potrafi się zablokować, imitując mocny róg grzbietowy. Niektóre gatunki potrafią poprzez tę ość wydzielać truciznę. Początkowo oprawianie ryb przychodzi nam z dużą trudnością. Zrogowaciałą skórę bardzo trudno jest przeciąć, a oprócz tego jest ona bardzo silnie związana z tkanką mięśniową ryb. Opanowujemy to poprzez odcięcie łebka i ściągnięcie skóry kombinerkami tak, jak otwiera się niektóre konserwy, sposobem nawijania paska metalu na specjalny klucz do otwierania konserw. Kombinerki spełniały funkcję takiego specjalnego klucza. Każda z ryb ma bardzo małe wnętrzności i stosunkowo dużo mięśni. Po oprawieniu tuszki wyglądają bardzo zachęcająco. Tomek preparuje jedną z nich, próbując znaleźć ewentualny pęcherzyk z trucizną. Henio jedną z nich smaży na patelni. Tomek próbuje smaku usmażonej tuszki. Wypluwa ją i mówi, że jest kwaśna, a jeżeli zatrujemy się, to nie wiadomo, czym nas odtruwać. Następuje próbna konsumpcja. Połowę zjada Henryk, resztę my z Heniem. Ryba jest pyszna. Odczekujemy pół godziny. Żadnych sen- Rejs non stop Buenos Aires–Hel sacji zdrowotnych. Wszystko kończy się dobrze. Jesteśmy już prawie dwa miesiące na morzu, a tu tyle dobrego świeżego białka pochodzenia zwierzęcego i to na kilka dni. Stoimy bez żagli do wieczora. Brak wiatru. Wyrzucone za burtę odpadki po oprawieniu ryb ściągają w pobliże jachtu rekiny. Tomek poluje dwiema kuszami na jednego wybranego rekina. Trafia go kilka razy, ale za słabo. Rekin lekko krwawi i chowa się pod kadłub. Będzie tam szedł z nami przez kilka dni. W dzień oddala się spod kadłuba na kilka metrów, w nocy chowa się bliżej kadłuba. Ktoś nadaje mu imię Stach. 53. dnia (16.06.1973) z rana Henio bierze się za smażenie i marynowanie ryb w occie. Zrobił tego trzy pełne puszki po sucharach szalupowych, no i dodatkowo na dzisiejszy obiad. Tomek chce, bym przywiązał mu hak do bosaka. Na ten czas zastępuje mnie przy sterze. Przed przywiązaniem ostrzę ten hak i widzę w odległości około 60 metrów coś pływającego tak jak płaszczka na powierzchni. Okazuje się, że to żółw. Zawracamy, aby podejść do niego. Albo nie trafiliśmy na to miejsce, albo żółw nam uciekł. Wracamy na kurs. Wiatr południowo-zachodni, dlatego moim zdaniem powinniśmy na naszym kursie zmienić hals. Pytam Henryka, czy mogę zmienić kurs. Odpowiada: – Nie. Idziemy dobrze. Bardzo mi się to nie podoba, bo właściwie zamiast już odchylać się w kierunku Europy, odchylamy się w drugą stronę, na zachód, co może nam niepotrzebnie wydłużyć rejs. Płyniemy na zachód, aby wejść na trasę oceaniczną według dużego „S”. Dotychczas znajdowaliśmy się pomiędzy trasami „s” i „S”. Po południu nie mogę zasnąć. Zdenerwowałem się tym. Przed nocną wachtą trochę rozmawiam z Tomkiem i Heniem na temat naszej nowej trasy. 54. dzień (17.06.1973). Zdenerwowanie z dnia poprzedniego już niemal minęło, czuję się prawie dobrze. Pozycja z kulminacji wykazuje odchylenie na zachód ponad pół stopnia. Rozmowa z Henrykiem jednak mi się nie klei. Pomimo że zdaję sobie sprawę ze swej bezsilności, bo on jest tu kapitanem i wolno mu płynąć, gdzie się jemu podoba, mówię mu o tej stracie. Odpowiada: – Dobrze idziemy. Przed kolacją z Heniem przesztauowujemy wodę pitną z koi w mesie. Część do kanistrów, deszczówka w workach do pomieszczeń zęzowych. Koja w mesie jest wolna. Tomek proponuje mi partię szachów. Odkładamy to do jutra. Brak stołu ostatnio był już bardzo uciążliwy, tym bardziej że stół w nawigacyjnej był całymi dniami okupowany przez Henryka. 55. dnia (18.06.1973) budzę się już w dobrym humorze. Idziemy z prędkością 0,5–1 węzła. Gdybyśmy nie chodzili pomiędzy trasami oce- 73 74 Hubert Latoś anicznymi, prawdopodobnie bylibyśmy już znacznie dalej. Henryk nie da sobie nic powiedzieć w zakresie nawigacji i meteorologii. Wydaje się być zadowolony z tej straty czasu, bo dłużej będziemy przebywać na oceanie, a o to mu teraz chodzi. Dziś jest bardzo ważny dzień rejsu. Można usiąść przy stole! Do tej pory nie można było nigdzie usiąść przy stole z powodu zapakowania przy nim na kojach worków z wodą pitną. Teraz zupełnie inne, lepsze życie: rozmowy przy stole, posiłki przy stole itp. Aż dziw bierze, że było to dla nas tak duże przeżycie. Świadczyło jednak o znacznym już psychicznym znużeniu rejsem. Po drzemce popołudniowej zapowiedziana partia szachów z Tomkiem. Wygrałem, chociaż właściwie w końcówce powinien być remis. Po kolacji dyskusja w mesie o bezsensie naszego rejsu bez zachodzenia do portów. Henryk słyszy naszą dyskusję i mówi, że robi to dla sportu, dla pasji. Może on w tym coś widzi, bo my nie widzimy sensu w omijaniu atrakcyjnych dla nas portów, koło których przechodzimy. 56. dzień (19.06.1973). Pod koniec mojej wachty o godzinie 11.20, idąc wolno baksztagiem, zauważyłem po stronie nawietrznej, w odległości około 1 kabla, coś w rodzaju brązowej dużej specyficznej belki, przez którą od czasu do czasu przelewa się woda. Podchodząc bliżej wydało mi się, że może to być jakaś masa wyrzucona ze statku. Dopiero bliżej okazuje się, że to coś przesuwa się powoli w wodzie i idzie nam na przecięcie kursu. Wołam, że jakiś potwór idzie nam na zderzenie, i zaczynam już ostrzyć, uważając, aby nie zderzyć się w trakcie ostrzenia. Wychodzi Henryk i krzyczy: – Odpadnij, zwrot przez rufę! Komendy tej nie wykonuję, bo musiałbym robić zwrot tuż przed głową wieloryba z żaglami na kontraszotach. Co by było, gdyby przyspieszył? Uczynił to za chwilę. Wyostrzyłem do bejdewindu, by po przejściu wieloryba odpaść znowu do baksztagu. Gdyby nie przyspieszył, musiałbym stanąć w dryfie. Po odpadnięciu wieloryb był od jachtu około 30–40 metrów. Dopiero teraz zaczął płynąć prędko i wykonał pierwszy wydech jak wieloryb. Miał co najmniej 20 metrów długości i płynął kursem na Gibraltar. Szerokość jego płetwy ogonowej porównywalna z szerokością jachtu. Po poobiedniej drzemce uzupełniamy wzajemnie z Tomkiem niektóre brakujące nam adresy. Znowu wygrana przeze mnie partia szachów z Tomkiem. Przed nocną wachtą przychodzi refleksja dotycząca spotkania z wielorybem: co by było, gdyby to była noc?... Przez następne dwie doby rozmowy na jachcie są sporadyczne – ten wieloryb... Rejs non stop Buenos Aires–Hel 57. dnia (20.06.1973) spotykamy wiatry zmienne i mżawki. Na wachcie chcę wymienić kiepsko pracującą genuę na mniejszą. Henryk nie pozwala. Mówi, abym tak zostawił, bo ten wiatr nie będzie trwał wiecznie. Faktycznie pogoda taka była jeszcze dwie doby. Przed kolacją dyskutujemy z Heniem i Tomkiem o naszym kapitanie, że on chyba już się nie zmieni, gdyż musi coś zawieźć do Przemyśla. My natomiast to omijanie portów traktujemy jako czasowe ograniczenie wolności, i to za własne pieniądze. 58. dzień (21.06.1973). Wychodzę na wachtę w mżawce (180C). Z Tomkiem zmieniamy wreszcie genuę na fok. Stawiamy grot, a apsel w dół. Jacht od razu idzie szybciej i ostrzej. Przed kolacją kładę kilka pasjansów. Pogodziłem się już prawie z myślą, że nigdzie nie wejdziemy. 59. dnia (22.06.1973) o godzinie 11.35 Tomek spostrzega żółwia. Zaczynam delikatne podejście jachtem tak, aby stanąć przy nim jak do podniesienia „człowieka zza burty”. Delikatny łopot żagli nie budzi żółwia. Po pierwszym spotkaniu żółwia moi koledzy obmyślali sposoby wyciągnięcia śpiących żółwi, a także przygotowywali różne sprzęty do założenia pętli na którąś z łap. Spotykane na oceanie żółwie miały średnice pancerza ponad pół metra. Indywidualnych pomysłów było wiele. Szczęśliwie nie musiałem w tym brać udziału, ponieważ działo się to na mojej wachcie. Teraz jesteśmy już przy żółwiu. Tomek próbuje go podhaczyć bosakiem. Próba nieudana. Odchodzę i podchodzę do niego po raz drugi. Tomek próbuje przygotować kuszę, ale nie zdążył. Przechodzimy całą długością burty pół metra od żółwia. Henryk robi kilka zdjęć żółwiowi. Podchodzę po raz trzeci. Kusza przygotowana, ale żółwia już nie ma. Przed kolacją Tomek proponuje szachy. Tym razem ja przegrywam. Przed północą odbieramy pierwszą prognozę pogody z BBC Radio, obejmującą także wody europejskie. A więc już prawie w domu, w Europie. 60. dzień (23.06.1973). W nocy zmarzłem w bieliźnie zimowej, pod jednym kocem. Na śniadanie Henio z Tomkiem wstają dopiero o 10.00. Po śniadaniu tym razem Henio zauważa żółwia na trawersie zawietrznej. Tomek wyskakuje z kuszami, a Henryk z aparatem fotograficznym. Henryk robi zdjęcie, a Tomek celuje z kuszy z odległości pół metra i nie strzela. Mówi, że nie był pewny celności strzału, a nie chciał tylko ranić. Podchodzę jachtem drugi raz, ale żółw zniknął. Po południu Henryk proponuje mi grę w karty, w „66” do 10 punktów. Gramy. Henryk wygrywa 10:9 i mówi, że więcej nie będzie grać, a chciał mi tylko tę grę przypomnieć, bym nauczył pozostałych. Z kim tu grać? Henio nie chce, a Tomek nie lubi kart tylko szachy. Ja umiem grać w szachy, ale nie lubię w nie grać. 75 76 Hubert Latoś Po kolacji Henio wyciągnął mi drugi koc i mówi, że na noc ubiera się ciepło do koi, bo marzł wcześniej ode mnie. Wiatry słabe do 10B. Wieczorem nasłuchujemy na fali bezpieczeństwa 2182 kHz, na naszej radiostacji RBM-1 o zasięgu kilkunastu kilometrów. Słychać tylko normalne pogawędki w języku rosyjskim. 61. dzień (24.06.1973). O godzinie 07.00 wreszcie przyszedł wiatr, i to z północno-północnego zachodu. Nie wiem, po co znowu wcześniej zmieniono fok na genuę. Po postawieniu genuy trzeba zrzucić grot. Idziemy więc pod genuą, apslem i bezanem. Wiatr tężeje do 30B. Pod koniec mojej wachty wiatr ustalił się na północno-zachodni. Pomimo poszukiwań nie trafiamy na żółwie. Po godzinie kolejnej wachty Tomek krzyczy od steru: żółw! Wyskakujemy wszyscy, nawet Henio, który nalewał nam zupę obiadową. Staję przy sterze. Zwrot raz nie wychodzi, ale drugi wychodzi. Apsel w dół i idziemy w kierunku żółwia. Tomek z wiadrem (jak?), Henryk z pętlą na listwie – przygotowani do łowów. Zasłaniają mi widoczność. Nakierowują mnie komendami: lewiej, prawiej. Wreszcie widzę żółwia. Jest parę metrów przed dziobem, a my mamy prędkość 2,5 węzła. Nakazuję Heniowi luzować żagle. Żółw chyba przestraszył się łopotu żagli i przepłynął na drugą stronę jachtu, tam gdzie nie było żagli. Henryk z pętlą pozostał na poprzedniej burcie. Tomek z wiadrem goni żółwia. Henio zabiera pętlę Henrykowi i sam już prawie zdążył założyć ją na głowę żółwia. W tym momencie Tomek rzuca wiadro z liną na żółwia (po co?), a żółw nurkuje i odpływa. Próbuję gonić go jachtem. Wtedy żółw zanurzył się w głębinę, a my wracamy na kurs. Brak koordynacji i możliwości współdziałania spowodował, że żadna z podejmowanych prób wyciągnięcia żółwia nie została zakończona sukcesem. Wśród łowców trwały także nierozstrzygnięte dyskusje, do kogo będzie należał pancerz wyciągniętego żółwia. Mnie to nie dotyczyło, bo zawsze byłem przy sterze. Przed kolacją grałem z Henrykiem w „66”. Przerywamy grę przy stanie 5:4 dla Henryka. Henryk chciałby, abym napisał protokół oględzin szekli, której pęknięcie spowodowało złamanie masztu. Mogę to zrobić, ale wszystko jest już opisane w dzienniku jachtowym. Na marginesie dyskusji dotyczącej protokołu i innych zagadnień prawnych stwierdziłem, że jacht na wyjściu z Buenos Aires właściwie nie miał zdolności żeglugowej, bo po poważnej awarii nie dokonano inspekcji jachtu lub co najmniej działań zastępujących inspekcję. Z tego powodu mogą być kłopoty z ubezpieczycielem. O 23.00 pęka linka sterowa. Zrzucam apsel i fok. Straszny łopot żagli. Nikt nie wychodzi. Po kilku minutach wychodzi Henryk. Wołam Henia, Rejs non stop Buenos Aires–Hel z którym nabyliśmy dużej wprawy w wymianach linki sterowej podczas poprzedniego etapu rejsu (wokół Hornu). Próbuję sam założyć rumpel awaryjny. Nie wchodzi na trzon steru. Dopiero Henio za pomocą dużego młotka wbija rumpel na trzon. Z Heniem usunęliśmy awarię w ciągu trzech godzin. 62. dzień (25.06.1973). Wychodzę na wachtę i widzę, że wiatr skręcił i będzie dalej kręcił. Powinniśmy iść kursem 0750, a mogę iść tylko 1100. Trzeba wymienić genuę na fok i apsel na grot. Henryk nie zgadza się na to. Pod koniec wachty, już bez pytania, dokonuję tej zmiany i mogę iść kursem 0800. Piwo stało się pieniądzem jachtowym. Za piwo Henio kupił od Tomka pięć paczek papierosów „Carmen”, a Tomek od Henryka film małoobrazkowy na slajdy za cztery piwa. Dziś Henryk wygląda bardzo zmęczony. Awaria i chyba jeszcze coś nie pozwoliło mu w nocy spać. Po wachcie Henryk proponuje mi dokończenie partii „66”. Wygrywam 10:8. Na kolację w zupie mlecznej z makaronem znajduję małego robaka. Nic nie mówię, usuwam go i jem dalej. Ciekawe w czym one są: w mleku w proszku czy w makaronie. 63. dnia (26.06.1973) ruszył wreszcie dobry wiatr z dobrego kierunku południowo-zachodniego. Wzrasta prędkość jachtu. Pochmurno i ponuro. Idziemy coraz szybciej. Podobno nad ranem mieliśmy spotkanie z wielorybem, który zanurkował pod jacht, aby nie zderzyć się z nami. W tym czasie wszyscy spali z wyjątkiem Henia, który prowadził jacht i rano, mocno roztrzęsiony, opowiedział nam o tym incydencie. Mówi, że jak to zobaczył, to go zupełnie sparaliżowało. 64. dzień (27.06.1973). Około godziny 01.30 Tomek wywołuje mnie na pokład. Wydawało mu się, że widział szybko zbliżające się do nas pojedyncze białe światło. Po 10 minutach pokazuje się nieco niżej drugie światło. Jest to statek. Czekam na pokładzie do jego minięcia w odległości 1 mili morskiej. Cały czas zimno i przelotne opady. Przemarznięty wracam do koi. W południe znajdujemy koło ratunkowe. Nazwy nie można odczytać. Chyba długo leżało w wodzie, bo bardzo dokładnie obrośnięte warstwą kaczenic. Henio od dziś bierze jakiś preparat na wątrobę. Czyżby to miało związek z nieświeżą żywnością? Ja także odczuwam wątrobę i nerki. Chyba po tym jedzeniu. Zawartość części puszek zjadanych przez nas jest już lekko nadpsuta. Nic takiego nie odczuwa Henryk. On ma nawet trudności w odróżnieniu smaku herbaty yunan od miętowej. Na kolację nie wychodzę z koi. Boli mnie głowa i jestem ogólnie rozbity. Prawdopodobnie to efekt nocnego przemarznięcia. Tomek proponuje, że mnie osłucha. Osłuchuje mnie i nie znajduje zmian. 77 78 Hubert Latoś Przed południem Henryk znalazł na mapie dwa błędy. Jeden mój i jeden Tomka. Tomek źle odczytał odległość, zamiast z bocznej ramki odczytał z górnej, a ja odłożyłem 11 mil zamiast 16. Henryk mówi mi, abym zwrócił Tomkowi uwagę na ten kardynalny błąd. W nocy przy nanoszeniu pozycji znajduję błąd Henryka. O 10 stopni pomylił się w wykreśleniu kursu. Nic mu nie mówię tylko poprawiam na mapie. 65. dnia (28.06.1973) po obiedzie zabieram się do konserwacji narzędzi Henia, bo nie mogę patrzeć, jak mocno są zardzewiałe. W przypadku awarii (tak było przy awarii steru) niektórych narzędzi, takich jak obcęgi, śruby, nakrętki itp. nie można uruchomić z powodu rdzy. Wyciągam skrzynkę narzędziową do kokpitu, stalową szczotką czyszczę narzędzia z rdzy i konserwuję je oliwą. Zrobiłem tak jedną półkę w skrzynce. Henio dłużej nie wytrzymuje. Bierze ode mnie szczotkę i dalej sam czyści narzędzia, ja zaś zajmuję się ich konserwacją. Henio czyści jednak mniej dokładnie, bo mówi, że i tak do zdania wypiaskuje je. Obiecuję mu jeszcze uruchomienie pordzewiałych szekli. Sporo szekli nie można ruszyć z powodu rdzy, a powinny być zakonserwowane. Przed odrdzewianiem szekli chcę się wziąć za generalne czyszczenie i konserwację rakietnicy, ale to już następnego dnia. Zajęcie się tymi sprawami dawało namiastkę powrotu do cywilizowanego życia. Chwilami zapominało się, że to się dzieje na jachcie, i to w trzecim miesiącu pobytu na oceanie. Był to znakomity relaks psychiczny dla mnie i dla Henia. Przed kolacją gram z Henrykiem w „66”. Przegrywam 10:1. Dziś na niego nie ma sił. Myślę, że jak jeszcze miesiąc pociągniemy bez świeżego pożywienia, to będziemy się nadawać do leczenia. Tomek mówi, że każdy lekarz po naszym rejsie da nam zwolnienie lekarskie na pobyt w sanatorium, a same sanatoria to on już dla nas wszystkich załatwił. Henio mówi, że jeżeli nie zwariuje na jachcie, to będzie miał po powrocie znowu mocno opuchniętą twarz, tzw. koński łeb. Henryk zupełnie niepotrzebnie codziennie przed obiadem dyskutuje z Heniem o dacie powrotu do Górek Zachodnich. To skłania Henia do rozmyślań o domu, a do tego nie potrzeba go dopingować. Utrudnia to mu zachowywanie dobrej kondycji psychicznej podczas rejsu. Na nocnej wachcie piękna fluorescencja morza. Wokół od grzywaczy fal tworzą się łuny. W pierwszej chwili wygląda to tak jak łuny statków na widnokręgu, ale za chwilę wszystko ściemnia się, by łuny wystąpiły w innych miejscach widnokręgu. 66. dzień (29.06.1973). Gdybyśmy szli trasą do Vigo, dziś prawdopodobnie wychodzilibyśmy z tego portu zaopatrzeni w świeże produkty. Na Rejs non stop Buenos Aires–Hel śniadanie robię makaron podsmażany na smalcu. Nie lubię makaronu. Jem chleb ze smalcem i cebulą. Dobry wiatr 60B od rufy. Pochmurno, ale nie pada. W czasie mojej wachty dwa „dziady” weszły na rufę. Znowu przed obiadem dyskusja Henryka z Heniem na temat daty powrotu do Górek Zachodnich. Ustalają, że 23 lipca br. Po co te ciągłe dyskusje na ten temat. Po zejściu Henia z wachty zastaję go w koi mocno zamyślonego. Próbuję go trochę rozruszać rozmową na inne tematy (Brazylia, żółwie itp.). Przed kolacją konserwuję rakietnicę. Henryk od steru wywołuje Henia do pękającej genuy. Żagiel idzie w dół. Henryk woła dalej, że jeszcze jeden jest potrzebny. Mówię do Tomka, że chyba ma ochotę poszyć sobie żagle. Odpowiada: – Co to za ochota? Jaka ochota? Na temat mojej ochoty mogę tylko ja powiedzieć. Mówię mu: – No to idź szyć żagiel, czy masz na to ochotę, czy nie. Wychodzi. Za chwilę okazuje się, że jest także trzecie miejsce do szycia. Wychodzę do szycia. Każdy z nas szyje po około 20–25 cm. Nie rozumiem, po co Henryk tak męczy tę genuę, a i apsel na silnych wiatrach? Mamy dwa małe foki, a genuę i apsel po jednym. Genua pracuje tylko z apslem i bezanem. Grota nie można stawiać, bo nie pracuje, jest nawiewany przez genuę. W większości przypadków jednakowo dobrze pracują: mniejszy fok z grotem i bezanem. Z Henrykiem przeprowadziłem wiele rozmów na ten temat, ale nic do niego nie trafia. 67. dzień rejsu (30.06.1973). W nocy jakiś statek zwolnił przy nas w odległości około pół mili. Lekki wiatr z polami mgły. Rano na zmianę wachty Henia z Henrykiem normalna praca przy żaglach. Na polecenie Henryka przeważnie stawiają genuę. Na zmianę wachty z Henrykiem zastaję genuę pracującą wstecz. Henryk proponuje zrzucić żagle i poczekać godzinę na ustalenie się nowego wiatru. Zrzucam bezan i na genui i grocie „na motyla” jacht dobrze idzie. Apsel podarł się w nocy. Henio naprawia go szyciem i klejeniem. Dziś skończyła się nam woda zabrana w podwójnych workach plastykowych. Pozostała jeszcze w workach nałapana woda deszczowa, no i praktycznie pełne wbudowane zbiorniki. Z worków część wody wyciekła, gdyż trudno było szczelnie zawiązać podwójny worek plastykowy. Uzyskaliśmy jednak 360 litrów wody, co stanowiło nieco ponad połowę stanu początkowego. Przeprowadzona analiza wykazała, że łącznie z przejściem przez strefę tropikalną spożycie płynów (woda, kompoty, zupy itp.) na dobę było mniejsze niż 2,5 litra na osobę, przy czym nie robiliśmy żadnych ograniczeń w spożywaniu płynów. 79 80 Hubert Latoś Jest duży rozkołys w stosunku do wiatru. Henio prosi do obiadu. Kilka gwałtownych przechyłów jachtu i nie ma już zupy grochowej na obiad. Po obiedzie Henio wnosi podartą znowu genuę do mesy, do szycia. W trójkę szyjemy do zmroku. Niestety wielokrotnie niepotrzebnie niesiemy ten żagiel, który często tylko łopocze. Na wachcie Henryk złamał jedyny bosak, którego używał jako wytyku do foka. Pyta, z czego można by zrobić następny bosak do pracy jako wytyk. Myślę, że można by zrobić z desek, które kiedyś były ruchomymi ławkami w mesie. Nic jednak nie mówię, bo po co robić następny bosak do łamania. 68. dzień (01.07.1973). Około południa Henio z Tomkiem skombinowali skądś pół litra Smugglera (argentyńskiego). Dzisiaj są imieniny mamy Tomka oraz wszystkich Halin. Na ich zdrowie sączymy Smugglera z pepsi-colą. Dokonujemy kolejnej modyfikacji takielunku. Zdejmujmy przytroczony do bomu spinakerbom, na którym był nawinięty nadmiar płótna grota. Teraz ten nadmiar płótna grota będzie nawinięty na rozciągniętą linę, spinakerbom zaś będzie wykorzystany do wysunięcia genuy na kursach wolnych. Na kolację jak przeważnie: zupa mleczna z kaszą, z tym, że dziś mleko z proszku czuć stęchlizną, ale jeść chyba można. Na zmianę wachty w nocy, po raz pierwszy w tym rejsie, budzę Tomka wołaniem, gdyż warunki nie pozwalają mi odejść od steru. Mam wątpliwości, czy nie trzeba już zrzucić apsla, chociaż w baksztagu powinien jeszcze trochę wytrzymać. Dzielę się z Tomkiem tymi wątpliwościami, ale on nic nie odpowiada. Po kilkunastu minutach przychodzi silny szkwał z deszczem. Teraz Tomek mnie wywołuje. Wiem, że trzeba zrzucić apsel. Wyskakuję na śródokręcie do jego zbierania, a Tomek bierze się za zluzowanie fału. W czasie odknagowywania fału słyszę suchy trzask w pobliżu rufy i apsel opada. Klaruję go na śródokręciu. Tomek mówi: wanta pękła. Zerwała się oryginalna stalowa nawietrzna wanta bezana. Gdyby nie nowe, podwójne, wykonane w zasie rejsu olinowanie bezanmasztu, zwaliłby się nam na pokład. Tym razem mieliśmy szczęście w przewidywaniu. Na pokład wychodzi Henryk i staje przy sterze. Z Tomkiem zrzucamy i klarujemy bezan. Szkwał już przeszedł. Do rana zostajemy tylko z grotem i genuą, bez bezana. W dalszym ciągu wiatr z baksztagu. 69. dnia (02.07.1973) znaleźliśmy się na osi toru dla statków. Jest ich stosunkowo dużo. Płyną zarówno w kierunku Europy, jak i Ameryki. Nad ranem Henio uwiązał ster, założył na zerwaną wantę jedyny zacisk, który mamy, i postawił bezan. Bardzo ładnie. Duże brawa. Wiatr 60B. Przygotowałem śniadanie, ale tylko ja je konsumuję we właściwym czasie. Henryk chce zjeść po wachcie, a Tomek i Henio śpią. Od szeregu Rejs non stop Buenos Aires–Hel dni nie budzę ich na śniadanie – zjadają je po naturalnym przebudzeniu się. Tomkowi jak zwykle przygotowałem mleko z puszki, a pozostałym herbatę. Przygotowuję kanapki na talerzu i dzielę je dla Tomka i Henia. Wychodzę na wachtę. Od czasu do czasu zacina deszcz. Henryk odebrał końcówkę prognozy pogody, ale nie znamy siły wiatru i nie wiemy dla jakiego akwenu. Nagle z zejściówki wychyla się Tomek i w ostrych słowach robi mi wymówki, że ostatni raz myje po mnie naczynia ze śniadania. Odpowiadam mu też w ostrych słowach, że wszystko było czyste z wyjątkiem naczyń, na których śniadanie czekało na tych, którzy jedli je w terminie późniejszym. Mówię mu, aby zostawił te naczynia, a ja umyję je po swojej wachcie. Tomek nie przyjmuje tego do wiadomości i wciąż wyzywa. Trochę mnie to denerwuje, bo wydawało mi się, iż jest lepiej dla nich, że nie budzę ich na śniadanie, aby się lepiej wyspali – a tu taka reprymenda. Oświadczam, że od jutra będą budzeni na śniadanie i naczynia będą czyste. Widzę, że Tomek długo jeszcze nie może się uspokoić. Widzę jego prawą rękę, która chyba jeszcze przez pół godziny wykonuje takie ruchy, jakby grała na pianinie. Coś chyba z nim znowu gorzej, gdyż uważa, że w Anglii powinniśmy załadować jacht i siebie na statek i nie płynąć dalej jachtem. Na mojej wachcie przychodzi dość silny szkwał. Nie chcąc rozdrażniać Tomka, wywołuję Henryka, którego widzę w nawigacyjnej. Zrzucamy apsel. Prędkość spadła niewiele, a jacht idzie znacznie spokojniej. Po wachcie wychodzę znowu do steru, a Tomek z Heniem poprawiają „roladę” grota przytroczoną do bomu. 70. dzień (03.07.1973). Dziś wstaję wcześniej – o godzinie 07.00. Po wczorajszej scysji Henio czeka na śniadanie, mimo że jest śpiący po wachcie. Tomka budzę na śniadanie o godzinie 08.30. Odwraca się tylko i mówi, żeby zostawić mu śniadanie, on zje później. Mówię, że wtedy będą brudne naczynia. Odpowiada: to się je umyje. Dziwne – wczoraj prawie awantura, a dzisiaj się na to godzi. Po chwili jednak coś sobie chyba przypomniał, bo mówi: – Sprzątnij tylko dobrze kambuz i zlewozmywak z okruchów chleba. W rezultacie, po incydencie z Tomkiem źle wyszedł tylko Henio, bo zamiast spać, czekał na śniadanie. Pozostałym nic się nie zmieniło. Dziś otwieramy ostatnią paczkę papierosów „Sport”. Kulminacja wykazuje znakomity przebieg dobowy 156 mil morskich. Po obiedzie dogania nas statek, wykręca nieco i wyprzedza nas po zawietrznej. Był to statek zachodnioniemiecki „Renate Jacob” z Flensburga. Machają rękami i salutują nam banderą. Później mija nas statek norweski „Norse Carrier” z Oslo. Robią nam zdjęcia, pozdrawiają machaniem rąk. 81 82 Hubert Latoś Kapitan świadczy usługi fryzjerskie Po kolacji informuję Henryka, że rozpatruję wpisanie do dziennika prośby do kapitana o wejście do jakiegoś portu dla uzupełnienia naszych staży dotyczących portów pływowych i uzupełnienia żywności. Odpowiada, że nic jeszcze nie wiadomo, czy wejdziemy i gdzie. Po wachcie jednak nie wpisuję tego do dziennika. Na zmianie wachty Tomek mówi, że bardzo nadwerężamy nasze zdrowie jedząc nadpsutą żywność z puszek i dokarmiając się nielicznymi witaminami (tylko B i C). Część tabletek ma odbarwione pokrycia, ale Tomek mówi, że są dobre. Nie wszyscy mają leki osłaniające wątrobę. 71. dnia (04.07.1973) minęła 70. pełna doba pobytu non stop na morzu, czyli 10 tygodni lub dwa i pół miesiąca – jak kto woli. Z wyjątkiem Henryka wszyscy dość mocno schudli, oceniamy że po 5–7 kg. Tomek dzisiaj wyrzucił dużo konserw za burtę, bo były zepsute. Wpisał to do dziennika jachtowego. Henryk trochę boczy się na mnie, gdyż niesłusznie podejrzewa, że to z mojej inspiracji. O godzinie 00.35 Henio zrzucił żagle, bo nie było wiatru. Zeszył bezan i wziął się za przegląd lamp pozycyjnych. Walczył z nimi całe przedpołudnie. W lampach naftowych, produkcji bydgoskiego FAMOR-u, rozchodzą się połączenia lutowane. Z jakiegoś powodu, związanego z warunkami Rejs non stop Buenos Aires–Hel rejsu, znikało lutowie. Nafta wycieka ze zbiorników. Henio do zbiorniczków na naftę wkłada woreczki plastykowe, do których leje naftę. Brzeg woreczka musi być przytrzymywany gwintem. Nie za każdym razem mu się ta operacja udaje. Niekiedy trzeba ją powtarzać dwa, a nawet trzy razy. Będzie to już od teraz uciążliwa codzienna praca z lampami. Ostatni akumulator już prawie w ogóle nie daje światła. W czasie wachty stawiam fok, grot i bezan. Można iść kursem około 0 100 , i to samosterownie. To dobrze. Na widnokręgu spostrzegam jakiś żagiel. Jest to pierwszy żagiel zauważony na pełnym morzu od wyjścia z Valparaiso. W pobliżu łowi jakiś rybak, a na wodzie siedzi stado ptaków podobnych do kaczek. Są to znaki wskazujące, że do lądu już niezbyt daleko. W nocy, przy gładkim morzu, obserwujemy ciekawe zjawiska fluorescencyjne pod powierzchnią wody. Widzialność co najmniej kilkanaście metrów w głąb wody. Punkty świetlne są różnej wielkości i zagęszczenia. Tam gdzie są skupiska, coś się dzieje. Raz, ukośnie do kursu, przecinałem świecący pod wodą dywan świetlny, znacznie dłuższy i nieco szerszy od jachtu. Podejrzewam, że była to jakaś ławica ryb, bo można było niekiedy odróżnić pojedyncze punkty. 72. dnia (05.07.1973) wstałem przed siódmą. Jacht idzie bardzo wolno, jak zwykle z mocno przebranym apslem. Wczoraj skończyły się papierosy „Klubowe”. Henryk w dalszym ciągu objawia bardzo zły nastrój w stosunku do mnie, natomiast w rozmowie z Heniem zachowuje się normalnie. Około 10.00, gdy zacząłem iść z prędkością 3 węzłów, czyli bardzo dużo w tych warunkach, nastrój mu się wyraźnie poprawił. Henio w dalszym ciągu przygotowuje lampy, dzisiaj kotwiczną i awaryjne. Nie możemy znaleźć knota do lamp otrzymanego z „Hugo Kołłątaja”. Myślę, że Henio przypadkowo wyrzucił go za burtę, razem z cuchnącą naftą gazetą. Suszymy się z wilgoci. Przed obiadem Henio bardzo zły. Chciał dziś ogłosić strajk, jeśli Tomek da mu znowu brudne puszki do przyrządzenia obiadu. Nie strajkuje. Tomek robi dziury w zardzewiałych konserwach, aby zobaczyć, co tam jest. Ponieważ puszki nie są czyste, po wykonaniu otworu ich zawartość czasami przechodzi zapachem zęzy. Dzisiaj Henio znowu otrzymał dziurawe brudne puszki. Mówi do mnie: – Trzeba by powiedzieć Henrykowi, aby zwrócił Tomkowi uwagę, ale nie ma co mówić, bo Henryk nie rozmawia z Tomkiem. Po kolacji nie chce mi się pisać dzienniczka. Biorę się za rozwiązywanie krzyżówek. Pomaga mi w tym Henio. Pod koniec włącza się także Tomek. 83 84 Hubert Latoś Henryk sam zakłada spinakerbom jako wytyk foka. Piętę spinakerbomu opiera jednak nie o maszt, lecz o pokład i leżący na nim kawałek ułamanego masztu. Na takim ożaglowaniu idę do północy, mocno telepiąc się. 73. dnia rejsu (06.07.1973) Henio zakłada dwa reflektory radarowe Henryka. Po śniadaniu przed wachtą nanoszę na mapę czasy wysokiej wody w Devonport, bo potem nie dostanę się do kabiny nawigacyjnej. Henryk okupuje ją od rana do nocy z przerwą na wachtę od 18.00 do 21.00. Henryk opowiada mi, że w dzień nie odzywa się do Tomka (to wiemy). W nocy natomiast pytał Tomka, jaki kurs, a on mu nie odpowiedział. Potem mówił mu kilka razy: „Trzymać 0850!”, a Tomek nie odpowiadał. Wreszcie Tomek powiedział: „Przecież słyszę”. Henryk zwraca się do mnie, bym pouczył Tomka, bo jak nie będzie mu w nocy odpowiadał, to będzie mnie budził, abym przekazywał informację Tomkowi. Przekazałem to Tomkowi. Tomek żachnął się i powiedział: „Przecież nie jestem na rejsie szkoleniowym, no ale będę odpowiadał”. Po południu przychodzi wiatr 50B, półwiatr lewego halsu. Prędkość 7 węzłów. Henryk poleca mi nanosić prądy pływowe na mapie, na mojej i Tomka wachcie. Wachty jeszcze jednoosobowe, tylko gdyby przyszła mgła, to będziemy wywoływać drugiego. Henryk w nawigacyjnej wciąż pisze na maszynie. Wiatr 70B, i tak do rana. W dalszym ciągu nie mamy rozpisanych alarmów i ról alarmowych. O godzinie 21.10 zauważamy pierwsze światło na widnokręgu, na lądzie w 73. dobie pobytu na oceanie. Jest to latarnia Lizard w Kornwalii. Powinniśmy nosić światła pozycyjne. Wystawiamy naftowe światła pozycyjne. 74. dnia (07.07.1973) w nocy jachtem targa krótka prądowa fala. Kiepskie spanie. Około godziny 06.00 Henio woła: „Batory” nas mija! Wychodzimy z Henrykiem. Chyba jednak „Batory”. Henryk nie włącza radiostacji. Idę dalej spać. Po godzinie zrywa się linka sterowa. Nikt mnie nie wywołuje. Henio sam naprawił w ciągu godziny i 15 minut. W tym czasie jacht idzie na rumplu awaryjnym pod fokiem i bezanem, bez apsla. Z Heniem wyciągamy trzy małe kanistry wody z forpiku. Przy okazji znajdujemy tam 24 puszki ziemniaków. Z zewnątrz puszki są w dobrym stanie, a potem okazało się, że znajdujące się w nich ziemniaki w smaku są znośne. Wiatr słabnie. Henryk wychodzi z kartką na trap i oznajmia, że dziś jest dużo pracy do zrobienia: – Henio założy reflektory radarowe i światła pozycyjne, przygotuje toporek do tratwy oraz przygotuje drzwi do zamknięcia; – Hubert rozda kapoki, napisze i przećwiczy alarmy; – Tomek sklaruje genuę do worka. Rejs non stop Buenos Aires–Hel Przelewam wodę pitną z małych kanistrów do dużych, a w małych chcę każdemu rozdać po 5 litrów deszczówki do mycia i ewentualnego prania. 75. dzień (08.07.1973). Podobno dwa razy mnie budzono i nie wstałem. Nie pamiętam żadnego budzenia. Budzę się bardzo późno, o godzinie 09.00. Jacht idzie samosterownie, a na pokładzie zastępuje mnie Henio. Wiatr kręci. Henio strzyże Henryka. Ostrzygł go w schodki, ale mówi, że po paru dniach to się wyrówna. Po obiedzie chcę nanieść na mapę pozycję Tomka i prądy. Henryk mówi, że zrobi to sam. Idę spać. Wieczorem znowu stoimy. Prognoza przewiduje: wyż, wiatry z kierunków wschodnich 3–40B, potem wiatry zmienne. Stoimy około 8 mil od brzegów Anglii, około 40 mil od Portsmouth. Myślę, że jeżeli w nocy będzie wiatr, można by tam wejść i następnej nocy wyjść. Propozycję tę rozważam z Heniem i Tomkiem, zastanawiamy się, czy warto o tym mówić Henrykowi. Henio mówi, że tak jak jemu to chyba nikomu z nas nie zależy na ukończeniu już tego rejsu. Tak ma tego wszystkiego dość. Tych 40 mil na wschód może trwać całą dobę. Dlatego na razie nie mówię nic Henrykowi, bo to chyba nie ma sensu. Jednak po kolacji postanowiłem podzielić się z nim tą propozycją. Henryk nic nie odpowiedział. Około godziny 20.00 rusza słaby wiatr, dokładnie przeciwny do naszej trasy. Po godzinie 22.00 stawiam światła naftowe, a reflektory radarowe wiszą już cały czas. Podchodzi do nas jakiś kuter Marynarki Wojennej. Oświetla nas reflektorem. Idzie dalej i od dziobu znowu nas oświetla. Idzie dalej. Myślę, że musiał odbierać silne echo radarowe, niewspółmierne do wymiarów naszego jachtu. 76. dzień (09.07.1973). Prądy pływowe wożą nas do przodu i do tyłu. O godzinie 03.00 gasimy światła, bo jest jasno, a znajdujemy się 3 mile bardziej na zachód niż wczoraj o ������������������������������������ 17.00. ����������������������������� Henio nie idzie spać po wachcie. Z powodu flauty jest w bardzo kiepskim nastroju. Na mnie flauta nie robi wrażenia. O godzinie 08.30 przy maszcie siada gołąb pocztowy. Ma obrączki na obydwu łapkach. Henryk daje mu ryż i kaszę. Przez godzinę gołąb tylko odpoczywa. Po godzinie zaczyna zajadać ryż i pije. Około południa ożywia się na tyle, że chodzi po pokładzie od masztu do nadbudówki i zbiera ryż. Przed obiadem robię sobie generalne mycie, zużywając około trzech litrów słodkiej wody. Posuwamy się w kierunku kraju, po kilkanaście mil na dobę. Teraz wejście gdzieś do portu po świeży prowiant nie byłoby dużą stratą czasu. Tomek podejrzewa, że nic z tego nie będzie, bo Henryk przymierza się chyba do 100 dni bez portu. Wieczorem długo z Heniem rozmawiałem o kołodziejstwie. Jego ojciec z zawodu był kołodziejem. Jeszcze widać błyski latarni, którą widzieliśmy wczoraj – to Anvil Point. Oprócz 85 86 Hubert Latoś niej błyska także na południowym cyplu Isle of Wight latarnia Santa Catherine’s Point. Poprzedniego dnia przez kilka godzin widzieliśmy tę wyspę za lekką mgiełką. 77. dnia (10.07.1973) rano wiatr zaczyna tężeć do 20B. Wciąż na lewym trawersie Isle of Wight. W południe wyprzedza nas w wynurzeniu radziecki okręt podwodny. Salutujemy banderą i długo machamy rękoma z wzajemnością. Dziś Tomek wydał ostatni słoik cukierków szalupowych. Zaczynamy się martwić o rodziny z powodu braku jakiejkolwiek wiadomości od nas. U mnie dodatkowo mogą odczuwać brak środków do życia. Po obiedzie czekam do godziny 15.00, aby nanieść na mapę prądy pływowe w czasie wachty Tomka, bo Henryk zakazał Tomkowi samodzielnie nanosić na mapę te dane. Chcę wejść do nawigacyjnej, aby to zrobić. Henryk nie wychodzi z nawigacyjnej i mówi, że zrobi to sam. Z jednej strony dobrze, ale z drugiej strony znając go, obawiam się, że może mi postawić zarzut, iż za mało interesowałem się nawigacją i że musiał to robić sam. Sytuacja nasza jako załogi dość mocno mnie denerwuje i przed kolacją nie mogę zasnąć. Henio mówi, że nasza sytuacja niczym nie różni się od pobytu w więzieniu. Dziś chyba Henryk podjął ostateczną decyzję co do dalszego przebiegu rejsu, w tym także decyzję co do wejścia do Dover. Nie mówi nam o tym, ale zachowuje się zupełnie inaczej. Zdecydowanie bardziej energicznie niż we wszystkich poprzednich dniach rejsu. Ze względu na duży ruch statków zostaję na nocnej wachcie Tomka do godziny 02.00. 78. dnia (11.07.1973) budzę się dopiero przed dziewiątą. Henio mówi, że wyjdzie za mnie na wachtę, a ja mam spokojnie zrobić śniadanie. Podchodzimy pod stawę Sovereign. Dawniej był tu latarniowiec. Teraz jest wysoki betonowy słup, na którym stoi platforma mieszkalna. Robimy zdjęcia. Za chwilę do stawy podchodzi statek i spuszcza szalupy. Odbywa się zaopatrzenie. Ze stawy machają nam rękoma. Z każdym mijanym statkiem pozdrawiamy się machaniem rąk. Widzialność dość kiepska, około 2,5 mili. Przed zmianą wachty z Tomkiem zmieniamy grot „na motyla”. Trzeba było to zrobić godzinę wcześniej, ale nie chciałem Tomkowi przerywać wypoczynku. Po obiedzie podchodzimy do Dungeness. Widzialność 2 mile. Widać wyraźnie stawę i dwie latarnie (starą i nową). Do Dover 20 mil morskich. Ciekawe, czy Henryk postanowił wejść, czy ominąć ten port. Brakuje nam chleba, warzyw i w ogóle świeżego jedzenia. Mamy wizy brytyjskie i środki na zakup prowiantu. Zmiana wachty, teraz steruje Henio. Henryk wyraźnie zaniepokojony, niewykluczone, że kiepską pogodą i bliskością Dover. Jeżeli nie zmienią się warunki, możemy tam być o godzinie 18.00. Idziemy wzdłuż brzegu angielskiego. Statków mało. Rejs non stop Buenos Aires–Hel Zaczyna się mocno chmurzyć i widzialność spada do 1 mili. Podchodzimy do Folkestone. O 17.00 Henryk wymienia Henia przy sterze. Czyżby mu nie dowierzał przy Dover? Interesuje mnie, czy wejdziemy tam. Od ostatniej rozmowy, gdy powiedział, że nie wie jeszcze, Henryk nie dał żadnej odpowiedzi. Henio schodzi pod pokład i mówi, że przed chwilą pytał o to Henryka i otrzymał odpowiedź, że nie wchodzimy. Na polecenie Henryka określam pozycję na godzinę 18.00. Jesteśmy dość blisko strefy statków, a daleko od brzegu. Tu są duże głębokości przy brzegu. Bezpieczniej byłoby trzymać się blisko brzegu, ze względu na możliwość pogorszenia widzialności i unikania toru statków. O godzinie 19.00 przychodzi na kilkanaście minut deszcz, w którym widzialność tylko 0,5–1 kabla. Potem widzialność znakomita. Wiatr coraz słabszy, a prądy niosą nas do Dover. W pobliżu samego portu nastała cisza. Ustał także prąd. Stoimy. Wywieszamy światła awaryjne i zaciemniamy pozycyjne. Pomimo że Henryk cały czas od przejęcia steru odchodził od portu, odległość od główek tylko 3,5 mili. Światła wejściowe widać jak na dłoni. Wokół pełno statków. Wreszcie po ponad dwóch godzinach pozostawania w dryfie u wejścia do portu, o godzinie 22.25 wiatr rusza, a wraz z nim uzyskujemy zdolność manewrową. Wiatr, z uwzględnieniem prądu, jest idealny do wejścia do portu, ale my coraz szybciej oddalamy się od niego. Przecinamy farwater „pod włos” idąc z prędkością 6 węzłów. Wyminęliśmy pięć statków idących farwaterem i jeden jacht w strefie rozdziału. Henryk opowiada mi, jak trudno wchodzi się do Dover ze względu na prądy w porcie. Okresowo port jest zamknięty z powodu dużego ruchu poduszkowców. Trzeba uzyskać zgodę na wejście. Duży ruch statków. Już trzeci dzień biorę od Tomka tabletki przeciwreumatyczne. 79. dnia (12.07.1973) widać już światła latarniowców Sandettie i Goodwin East. Widzialność idealna. Dziś zużyliśmy do śniadania ostatnią łyżeczkę cukru. Mamy jeszcze osiem małych słoików miodu. Idziemy na latarniowiec Sandettie. Widać latarniowiec Falls. W południe nie budzę Henryka, sam robię kulminację słońca. Po południu widać latarniowce West Hinder i Noord Hinder. Piękna pogoda, chociaż prawie bezwietrzna. Wieczorem na zmianę wachty Henryk informuje mnie, że w Argentynie Campora zrezygnował z fotela prezydenckiego, prawdopodobnie na rzecz Perona. Trochę dyskutujemy na ten temat. Od wieczora idziemy w kierunku na Noord Hinder. 80. dnia (13.07.1973) o godzinie 02.00 budzi mnie Tomek. Morze gładkie jak lustro. Kompletny brak wiatru. Jesteśmy na farwaterze przy latarniowcu. Chcę zrzucić żagle i wystawić światła awaryjne. Żagle zrzucamy, 87 88 Hubert Latoś światła awaryjne zaś przygotowujemy do wystawienia, czekając z ich wystawieniem do rzeczywistej potrzeby. Zmierzona odległość od latarniowca 0,97 mili. Zostaję na pokładzie, bo znosi nas na latarniowiec i jego pławy. Po dwóch godzinach jesteśmy pomiędzy pławą latarniowca Noord Hinder a samym latarniowcem, w odległości 15 metrów od pławy. Spowodowany prądami pływowymi znos ustaje. Po chwili postoju woda z nami rusza w drugą stronę, oddalając nas od latarniowca tak, że ledwo go widać na widnokręgu. Dopiero o 08.45 rusza wiatr, który zapewnia nam prędkość 1 węzła, w kierunku nieco odchylonym od latarniowca. W południe znowu jesteśmy w pobliżu latarniowca. Różnica pomiędzy pozycją z kulminacji i bezpośrednich namiarów na latarniowiec wynosi 1,4 mili. Z kulminacji pozycja jest bardziej na południe, czyli w kierunku słońca. Jestem z tego zadowolony, gdyż podczas kulminacji na Atlantyku moje pomiary przeważnie różniły się o 1–1,5 mili od pomiarów Henryka, i to w tym samym kierunku co teraz. Naniosłem ołówkiem pozycję z obserwacji latarniowca na mapę. Po pewnym czasie Henryk pozycję tę usunął z mapy. Po obiedzie Tomek kilka razy wywołuje mnie dla sprawdzenia, czy przechodzący statek nie jest statkiem polskim. Widzę, że nie podoba się to Henrykowi, ale przecież ja miałem opiekować się wachtą Tomka. Wreszcie Tomek woła: – Hubert, chodź! Statek idzie na nas. Nie wychodzę, ale odpowiadam: – Nic nie robimy. Stoimy pod żaglami bez wiatru, jest znakomita widzialność. Możemy tylko czekać. Zaraz po tym Tomek mówi: – O! Już odchylił się trochę. Henryk wyskakuje na pokład. Był to statek norweski, w odległości około 3 mil. Po chwili Henryk zwraca się bezpośrednio do Tomka. Bezpośrednie zwrócenie się Henryka do Tomka było czymś nowym. Henryk nie zwracał się do Tomka od ponad dwóch miesięcy, Tomek do Henryka zaś tylko w sprawach wymaganych przez pełnienie funkcji. Henryk zadał Tomkowi pytanie: – Kolego Głuszko, kto jest waszym bezpośrednim przełożonym? – Starszy oficer Hubert – odpowiada Tomek. Na to Henryk: – Przełożonym wszystkich oficerów jest kapitan i jemu należy meldować o sytuacjach stanowiących niebezpieczeństwo dla żeglugi. Ponieważ sytuacja taka i wasze zachowanie nie zapewnia bezpieczeństwa żeglugi, zdejmuję was z funkcji drugiego oficera. Funkcję swoją przekażesz Hubertowi. Rejs non stop Buenos Aires–Hel Wychodzę na dek, by pełnić wachtę z Tomkiem. Do końca wachty pozostało 20 minut. Tomek coś tam jeszcze odpowiedział, ale nic obraźliwego. Wachta kończy się i schodzimy pod pokład. Jest zmieszany i mocno zmieniony. Mówię mu: – Nie przejmuj się. Henryk wpisuje coś do dziennika. Po chwili przychodzi do mnie i mówi: – Chodź, pogramy w karty, muszę się trochę uspokoić. Wychodzę z kartami na dek. Na rozłożonym na pokładzie kocu, przy opuszczonych żaglach, gramy w „66”. Wynik remisowy: 10:6 i 6:10. Jesteśmy na farwaterze. Z lewej i prawej burty mijają nas statki. Wreszcie zaczyna ruszać wiatr, na razie 0,50B. Trochę odczekujemy i stawiamy żagle. Wiatr znowu słabnie, ale udaje się płynąć z prędkością do pół węzła. Morze Północne wygląda jak śmietnik. Przy lekkich tchnieniach wiatru jacht rozpycha na boki opakowania plastykowe, deski, całe owoce, resztki owoców, papiery i inne nieczystości. Tak jest do wieczora. Po kolacji następuje wreszcie pojednanie się Tomka z Henrykiem, a było to tak. Tomek wychodzi na pokład i i wyciąga rękę do Henryka, mówiąc: – Witam się z tobą. – Widziałem się już dziś z tobą – odpowiada Henryk. – Witam się z tobą, bo nie wpisałeś do dziennika, że zdejmujesz mnie z funkcji drugiego oficera. Chciałbym cię przeprosić. – No to co, że nie wpisałem. – Gdybyś wpisał, to nie witałbym się z tobą. – Na wpis zawsze mam czas – mówi Henryk. Bez słowa usuwamy się z Heniem pod pokład. Początkowo wsłuchujemy się w dyskusję. Określono stanowiska wyjściowe do dyskusji. Stanowisko Henryka: – Morze nie jest szkołą, a kapitan nie jest niańką. Oficerowie są po to, by pomagać kapitanowi prowadzić rejs, a nie dla ich splendoru. Dwa miesiące ze mną nie rozmawiasz! Stanowisko Tomka: – W sprawach służbowych zawsze rozmawiałem, jeżeli uważałem, że mam się do ciebie zwrócić, i nigdy nie komunikowałem się przez osoby trzecie. To ty zawsze do mnie zwracałeś się przez Henia lub Huberta. Jest nieźle, na dalszą dyskusję już nie zwracamy uwagi. Finał tej dyskusji jest taki, że Henryk stwierdza: – No dobrze. Przywracam ci funkcję drugiego oficera. Dokonany wpis w dzienniku dotyczył przejścia od jutra na wachty dwuosobowe. W dzienniku jakoś to poprawię. 89 90 Hubert Latoś Na jachcie zapanowała nowa, od dawna nie znana, przyjemna atmosfera. Wychodzę na wachtę. Jesteśmy w północnej stronie farwateru ponad Noord Hinder. Bardzo dużo statków. Wystawiam światła pozycyjne. Nasze reflektory radarowe, które na taką okoliczność przygotował już w kraju Henryk, pracują bardzo dobrze. Statki na ogół wymijają nas wcześniej niż mogły zobaczyć nasze światła. Na dwadzieścia statków tylko dwa były trochę niebezpieczne. Przy jednym musiałem nieco wyostrzyć, a drugi sam odchylił się, ale dość blisko jachtu (0,5 mili). O 23.10 zostawiamy wreszcie za rufą światło latarniowca Noord Hinder. 81. dnia (14.07.1973) na wachcie świtowej Henia przechodzimy nad ławicą makreli. Tomek wziął się za wędkowanie. Wyciągnął 30 dużych makreli. Jak nagle przyszły, tak też nagle skończyły się. Dalsze wędkowanie do południa skończyło się złowieniem tylko dwóch makreli. Część ryb przeznaczona do obiadu i kolacji, a reszta do marynowania. Ciśnienie bardzo niskie. Po kolacji rozdmuchuje się. O północy wieje z siłą 5–60B. Wcześniej z Tomkiem wymieniliśmy genuę na fok marszowy. Jachtem zaczyna targać. Do spania muszę założyć sztormdeskę. 82. dzień (15.07.1973, niedziela). Kiepskie spanie, ale spałem chyba najlepiej ze wszystkich. Jacht idzie samosterownie przy 70B w lekkiej mgiełce. Henryk miał sześć godzin wachty non stop. Zmieniam go o 09.00 i też pełnię sześć godzin wachty na pokładzie. Składamy Heniowi życzenia imieninowe. Henryk w prezencie daje mu karton papierosów. Dziś palimy „King Size-Rothmans”. Właściwą biesiadę odkładamy na nieco spokojniejszy czas. Jachtem targa fala 60B. Tomek dziś jest nie do poznania: uprzejmy, nie pyskuje i ciężko pracuje. Robi obiad za Henia. Jesteśmy na Dogger Bank – trzeba uważać na kutry rybackie. Wiatr nie słabnie i wieje 6–70B. 83. dnia (16.07.1973) budzą mnie rano odgłosy z pokładu. Henio mówi, że mija nas polski statek. Nie wstaję, aby nie zrugano Henia, że melduje mnie a nie Henrykowi. Okazuje się, że był to polski statek PLO, który zastopował przy nas maszynę. Henryk nie wstał i nie próbował uruchomić radiostacji. Na mojej wachcie jacht idzie samosterownie. Nagle, oczom nie wierzę, jacht sam zmienił kurs z 0200 na 0600, czyli skręcił na znakomity dla nas kurs. Po tej zmianie wiatr siada do 20B. Można zacząć biesiadę imieninową. Henio wystawia butelkę London Dry Gin do poczęstunku. Popijamy to z pepsi-colą. Rozmowy toczą się na temat znaczenia naszego dość długiego rejsu, bez portu. Dziś obiadu nie robimy. Henryk mówi, że do Dover mógł wejść, ale jeszcze będziemy zadowoleni z tego, że nie wszedł do tego portu. Rejs non stop Buenos Aires–Hel 84. dnia (17.07.1973) wiatr od rufy zachodnio-południowo-zachodni 2 B, a według prognozy ma być południowy 2–40B. Dość silny rozkołys. Nok bomu często nurza się w wodzie. Henryk wylicza, że do Skagen mamy jeszcze tylko 200 mil morskich, a do kraju około ośmiu dni, biorąc pod uwagę naszą średnią z ostatnich dni. Po wczorajszej imprezie czujemy się z Heniem mocno osłabieni. Około 17.30 zbliża się do nas norweski kuter rybacki z Uksen. Ma wystawione bomy trałowe i trałuje. Podchodzi od rufy niebezpiecznie blisko. Henryk krzyczy coś do nich. Potem strzela białą rakietę. Zwijają trały. Widząc kikut naszego grotmasztu, pokazują, że chcą nas wziąć na hol. Nie zgadzamy się. Idą teraz z nami burta w burtę w odległości około pół kabla. Wiatr osłabł tak, że z ledwością utrzymujemy zdolność manewrową. Dają wstecz i znowu zbliżają się do nas. Henryk macha im ręką, aby odeszli. Heniowi ucieka na maszt fał apsla. Odchodzą. Po zrzuceniu bezana Henio wjeżdża na maszt, by założyć fał apsla. Widząc to kuter zawraca, podchodzi bliżej i wygląda na to, że chcą stanąć z nami burta w burtę. Henryk znowu krzyczy i pokazuje, aby sobie poszli. Próby nawiązania łączności radiowej zawodzą. Przy ich ponownym podchodzeniu wywiesiliśmy pionowo dwie czarne kule. Wreszcie szyper pyta: – Ist alles gut? Henryk odpowiada: – Gut, gut. Rybacy mają zawiedzione miny, szczególnie ci, którzy zachowywali się tak, jakby byli po dużym drinku. Wreszcie odchodzą. 85. dnia (18.07.1973) wchodzimy do Skagerraku. W nocy Tomek chciał sam postawić apsel i fał uciekł mu do góry. Na zmianie wachty z Heniem wyklarowali fał i postawili apsel, który po krótkiej pracy odwiązał się przy rogu halsowym, wpadł w łopot i pękł. Henio przystąpił do szycia. Robił to tak sprawnie, że jeszcze na swojej wachcie postawił apsel. Po kilku godzinach pracy, na mojej wachcie, pęka róg szotowy apsla. Żagiel w dół. Prędkość dobra 4–5 węzłów. We właściwym kierunku. Na śniadanie rozpoczynamy przedostatni bochenek chleba, a do kawy Tomek serwuje ostatnią paczkę herbatników. Ciastka są bardzo miękkie, ale smaczne. Po wachcie, przed obiadem stwierdzam, że nie mamy mapy Kattegatu i kawałka Bałtyku przy Sundzie. Będzie trzeba je namalować. Wiatr tężeje do 50B od rufy. Telepie fokiem. Staję przy sterze, a Henio zrzuca fok. Otrzymuję silny bryzg fali i jestem cały mokry. Aż nie do wiary, że przy tym stosunkowo słabym wietrze może się tu tworzyć taka duża fala, ale Skagerrak znany jest z tego. Wiatr tężeje do 6–70B. Już zaczynają się rozmowy na 0 91 92 Hubert Latoś temat sposobu zakończenia rejsu. Po mojej wachcie, w nocy, na podstawie Spisu świateł wykonuję mapę Kattegatu. 86. dnia (19.07.1973) jesteśmy w Kattegacie. Mamy dobry wiatr z prawego baksztagu. Płyniemy prędko 6–7 węzłów, oczywiście pod apslem. Widzialność raczej kiepska, ale nie zła. Kto może, ten wypoczywa. O północy jesteśmy 4 mile od Kullen, głównej latarni wejściowej do Sundu. Widać już także inne światła kierunkowe do Sundu: Kattegat-S i Nakkehoved. 87. dnia (20.07.1973) o świcie mijamy Kronborg w Öresundzie. Wiatr bardzo słaby i ograniczona widzialność, prąd północny. Podchodzimy pod brzeg i stajemy na kotwicy. Po godzinie stania mamy już dobry wiatr. W następnej godzinie poprawia się widzialność i schodzimy z kotwicy. Płyniemy wzdłuż brzegów, mijamy prawą burtą Middelgrunds Fort i następnie do Norde Røse. Po południu przychodzi silny szkwał, który podgania nas do Drogden. Tu spotykamy pierwszy na tych wodach polski statek PLO „Ciechocinek” ze Szczecina. Późnym wieczorem, po ciemku wychodzimy na Bałtyk w okolicy latarni Falsterborev. 88. dnia (21.07.1973) podchodzimy pod Bornholm. Widzimy cztery jachty niemieckie i jeden szwedzki; żadnego polskiego. 89. dnia (22.07.1973) osiągamy trawers Rozewia. Odcinek z Rozewia do Helu idziemy w ciszach prawie dobę. 90. dnia rejsu (23.07.1973) wchodzimy do Helu, aby przygotować się do wejścia do Gdańska, do Górek Zachodnich. Tu rozdzwoniły się telefony. Wróciliśmy. Niektórzy w czasie rejsu już uważali nas za zaginionych na morzu. Tu dowiadujemy się od kapitana, że rejs ten traktował jako sprawdzenie siebie i trening przed ewentualnym samotnym rejsem dookoła świata. Dlatego prawie do końca nie wiedział, czy wchodzić po drodze do portów, czy też wytrzymać bez zawijania do nich. Jednocześnie bał się, że możemy tego nie zrozumieć. Nie zrozumieliśmy, ale tego, że nam o tym nie powiedział przed wyjściem w morze, chociażby warunkowo. Być może sam o tym nie wiedział, a taki pomysł narodził się w czasie naszego rejsu. 91. dnia (24.07.1973) w godzinach południowych wchodzimy do basenu Jachtklubu Stoczni Gdańskiej w Górkach Zachodnich. Witają nas nasze rodziny, nasi koledzy z rejsu wokół Hornu, przedstawiciele władz i wielu innych przyjaciół zainteresowanych naszym rejsem. Następuje opuszczenie bandery i zejście z jachtu. Z tego dnia wryły mi się w pamięć niektóre znamienne migawki: – tuż po zacumowaniu podchodzi do jachtu Staszek Teliga i całuje wantę „Eurosa”; Rejs non stop Buenos Aires–Hel Czterotysięczna mila pod złamanym masztem 93 94 Hubert Latoś Nareszcie w Górkach Zachodnich Rejs non stop Buenos Aires–Hel – powitanie z członkami mojej rodziny – chodzę z pięcioletnią córką Izabelą na ręku; – postój na drodze w lesie, w podróży autokarowej do Bydgoszczy – nad nami jest coś ciemnego (korony drzew), co jednak nie wali się na nas w dół, jak było dotychczas z falami; a także niektóre dialogi z osobami zwiedzającymi nasz jacht: – Jak oni mogli pić taką śmierdzącą wodę? Odpowiedziałem: nie zauważyliśmy tego – nam ona nie śmierdziała. – Jak oni mogli jeść takie słone paluszki (miękkie, ponad dwa razy grubsze od oryginalnych i nie wszystkie czyste wewnątrz)? Odpowiedziałem: jedliśmy je tylko po ciemku, w nocy. Epilog W marcu 1974 roku opisany rejs został nagrodzony II nagrodą honorową Rejs Roku. Kapitan Henryk Jaskuła 12 czerwca 1979 roku wyruszył z Gdyni w swój wielki rejs na „Darze Przemyśla”. Po 344 dniach samotnej żeglugi dookoła świata bez zawijania do portu, z zachodu na wschód, przycumował do tego samego nabrzeża w Gdyni. Relację z tego rejsu opisał w książce Non stop dookoła świata, w serii: Sławni żeglarze, Wydawnictwo Morskie, Gdańsk, 1983. 95 Henryk Lewandowski (spisał Jacek Drozdowski) Horn na zawsze w pamięci Nigdy chyba bym nie pomyślał, że kiedyś będę żeglował, że będę miał zaszczyt i przyjemność pływać z takimi kapitanami jak Olek Kaszowski, Henio Jaskuła, Edzio Kunicki czy Hubert Latoś i Bronek Radliński. Z każdym z nich przeżyłem niezapomniane chwile, wspaniałe i niebezpieczne, ale ciekawe i dziś już historyczne rejsy. Każdy z nich na swój sposób zostanie w mojej pamięci do końca dni, kiedy pożegluję w ostatni swój rejs... Chłopak spod Strzelna Urodziłem się w 1930 roku w Strzelnie, ale wychowałem w Topoli koło Rojewa, skąd w 1945 roku moja rodzina przeniosła się do Bydgoszczy. To było pierwsze z tych zdarzeń, które w efekcie doprowadziły mnie na pokłady „Eurosa”, „Zentka” i „Solanusa”, pod ryczące czterdziestki i pięćdziesiątki Hornu, a potem lodowe pola Spitsbergenu i Grenlandii. Wtedy jednak jeszcze nawet nie wiedziałem, że istnieją takie miejsca. W Bydgoszczy chodziłem do trzyletniej szkoły zawodowej kolejowej i po jej ukończeniu złożyłem papiery do zaocznego Technikum Kolejowego. Dostałem jednak w lipcu powołanie do wojska i z dalszej nauki nic nie wyszło. Służyłem w Wojskach Ochrony Pogranicza na zachodniej granicy w Lubaniu Śląskim. Ponieważ siostra mamy wyjechała do Kanady i wyszło to na jaw, bo ciotka przysłała list, który nie trafił nawet do domu, tylko prosto do KBW, z WOP-u mnie „wymeldowali”, żebym przypadkiem nie uciekł za granicę. Po wyjściu do cywila podjąłem pracę w 1951 roku w Zakładach Naprawczych Taboru Kolejowego w Bydgoszczy. Z zawodu byłem ślusarzem Horn na zawsze w pamięci mechanikiem, przeszedłem prawie wszystkie działy; zaczynałem w wydziale samochodowym, pracowałem w narzędziowni, potem trafiłem do odlewni. I to były kolejne kroki w kierunku żeglarstwa, choć o tym wtedy, oczywiście, nawet nie miałem prawa wiedzieć i – mówiąc szczerze – nawet się zupełnie tym nie interesowałem. Początki „Eurosa” Pracowałem wówczas na wydziale mechanicznym budowy dźwigów kolejowych, które robiliśmy głównie dla ZSRR, gdy w zakładzie pojawił się pomysł budowy jachtu pełnomorskiego. Tego, oczywiście, wówczas nie wiedziałem. Czytelnicy mogą o tym poczytać w innych książkach, w skrócie warto jednak przypomnieć tamte wydarzenia. Wśród tych, którzy wówczas byli zaangażowani w realizację pomysłu (bo najpierw trzeba było opracować dokumentację techniczną), byli: Olek Kaszowski, ówczesny dyrektor techniczny zakładów, dyrektor naczelny Zygmunt Smok oraz Jurek Muszyński, który zaproponował – po rozmowie z kapitanem Wojciechem Orszulokiem – budowę jachtu z serii „J-80”. Wcześniejszy pomysł zakładał bowiem budowę kopii „Kismeta”, 10-metrowego jachtu, na którym Orszulok w 1965 roku dopłynął do Reykjaviku. To właśnie on trzy lata później poprowadził razem z Kaszowskim „Eurosa” ponownie na Islandię i jako pierwsi na świecie opłynęli wyspę. A jacht nie miał wtedy silnika, żagle zaś bawełniane! Z tym rejsem wiąże się zresztą pewna historyjka. Początkowo miałem też popłynąć w ten rejs, jednak na przeszkodzie stanęły sprawy rodzinne i moja kochana małżonka Regina. Miałem już wprawdzie zgodę na rejs, ale kiedyś wpadli do mnie do domu Olek ze Zbyszkiem Urbanyim i ten drugi, tak jak on potrafił, po męsku, ale z uśmiechem powiedział: „Co będziesz się baby pytał, baba do garów”. Renia w kuchni robiła coś do picia, usłyszała i wtedy uparła się stwierdzając: Jak tak, to nie płyniesz. Trochę żałuję tego rejsu, ale na szczęście los mi później sprzyjał i miałem możliwość popłynąć na kilka ważnych i ciekawych wypraw. Wróćmy jednak do „Eurosa”. Kiedy zaczęła się budowa jachtu, wśród ludzi, którzy ją rozpoczęli, był m.in. nieżyjący już Henio Bobnis, ówczesny kierownik wydziału konstrukcji stalowych. To on polecił Alego Schmita, który zajmował się konserwacją i naprawą drewnianych łodzi w klubach żeglarskich. Ali miał obiekcje, bo pracował tylko przy drewnianych łódkach, ale miał największe doświadczenie, bo choć Olek, Muszyński i Edzio Specjał 97 98 Henryk Lewandowski jako jedyni mieli patenty jachtowych sterników morskich, to nie znali się na budowie jachtów. Dla mnie to była „czarna magia”, ale pamiętam, powiedziałem wówczas, że choć nie wiem nawet co to jest jacht, to wystarczy mi, że Ali to wie. A dokumentację potrafiliśmy czytać. Wszyscy tak naprawdę uczyliśmy się wtedy budowania stalowej konstrukcji jachtowej. Z dźwigów na pokład O żeglowaniu, oczywiście, nie miałem też zielonego pojęcia, nawet bym chyba nie pomyślał, żeby wsiąść na taką łupinkę. Tak się jednak złożyło, i to chyba ten kolejny z przypadków, które zaprowadziły mnie na morza i oceany, że gdy rozpoczęła się budowa jachtu, my rozpoczęliśmy też w zakładach budowę dźwigów okrętowych, którą nadzorował zresztą Jurek Muszyński. Pracowaliśmy wówczas w Stoczni Północnej, zrobiłem ponad 100 dźwigów na hydrografach. Są to takie długie na ponad 100 metrów statki z dźwigami 5- i 7-tonowymi, których używano do wytyczania dróg morskich, stawiania boi itp. Dźwigi te robiliśmy też oczywiście dla Rosjan. Byłem wówczas brygadzistą i praktycznie mieszkałem na stałe w Gdańsku, przyjeżdżając do domu na weekendy. Wtedy miałem pierwszy kontakt z morzem, bo musieliśmy wypływać na redę. To wprawdzie nie żagle i nie mały jacht, jednak pierwszego obycia z wodą nabrałem. Pewnie stąd też nabrałem odwagi i ciekawości, jak to może być. Pierwszy rejs To było po wybudowaniu „Eurosa”, którego chrzest odbył się dość nietypowo, bo zamiast zsunąć się z pochylni do morza, został postawiony na specjalnie sprowadzonym wagonie towarowym w centralnym miejscu ZNTK. Tam została rozbita o burtę butelka szampana, ja miałem zaszczyt wciągnięcia na flagsztoku biało-czerwonej sportowej bandery. Jacht do Gdańska pojechał, jak by inaczej... po szynach na platformie ciągniętej przez parowóz. W tej pierwszej załodze byli: Ali, Jurek Muszyński, mój kolega ślusarz Jurek Ciesiółka i ja. Podróż do Stoczni Północnej trwała... cztery dni, tam dźwig posadził jacht na wodzie i wtedy postawiliśmy na nim maszty, bo „Euros”, tak jak potem także „Zentek” i „Solanus”, miał grot i bezan. Ponieważ nie mieliśmy silnika, motorówka doholowała nas do Twierdzy Wisłoujście, do Polskiego Klubu Morskiego. Horn na zawsze w pamięci Jeden z naszych pierwszych rejsów 22 lipca 1967 roku popłynęliśmy w dziewiczy rejs na Hel i do Ustki. Kapitanem był Stanisław Horecki, a w załodze oprócz naszej czwórki z „kolejowej podróży” jeszcze Olek z żoną, Edek Bagniewski, który podczas budowy rozwiązywał na bieżąco kłopoty konstrukcyjne, Edek Kunicki i wspomniany wcześniej Zbyszek Urbanyi. Był wówczas dziennikarzem sportowym w „Ilustrowanym Kurierze Polskim” i to on, razem z Tadeuszem Jabłońskim z „Dziennika Wieczornego”, rozpoczął kampanię prasową o zdobycie oceanicznego jachtu przez województwo bydgoskie. W 1964 roku mieli bowiem obaj okazję odbyć rejs na „Śmiałym”. Akcja trwała dwa lata, pieniędzy nie uzbierali wiele, ale właśnie w tamtym czasie do Bydgoszczy z Poznania trafił Olek i słyszał o ich akcji. Uznał wówczas, że czas podjąć wyzwanie, a nasz zakład poradzi sobie z budową jachtu. Zdołał zebrać odpowiednią grupę ludzi, miał poparcie dyrektora Smoka i tak to się zaczęło. Pamiętam też swój pierwszy rejs zagraniczny do Oslo w 1969 roku, gdy podchodząc w wąskim długim na 30 mil Sandefjordzie musieliśmy wykonać aż 44 halsy, tak nam wiatr nie sprzyjał. 99 100 Henryk Lewandowski Horn – z Gdyni na „Czackim” W 1972 roku „Euros” doczekał się silnika. Ponieważ nie stać było Kolejowego Klubu Sportowego „Brda”, który był armatorem jachtu, na zakup jakiegoś zachodniego cudeńka, Edek Kunicki wpadł na pomysł i kupił, chyba w Brodnicy, normalny, dwucylindrowy silnik Ursusa. Wstawili go podczas zimowego postoju w Jachtklubie Stoczni Gdańskiej w Górkach Zachodnich, które są portem morskim naszych „trzech w sztafecie” jachtów od pierwszego rejsu „Eurosa”. Od tego momentu otwiera się też nowa karta moich przygód, nie tylko z żeglowaniem, lecz także z ciężką, nieraz żmudną robotą, naprawami i remontami. Wtedy z Alim Schmitem dokonaliśmy też pierwszego po pięciu latach remontu. Przede wszystkim zniknęła stara, drewniana nadbudówka, zastąpiona wspawaną aluminiową, a we wnętrzu zamiast zwykłej sklejki pojawiło się drewno orzechowe. Jak wiadomo, w 1972 roku odbywała się olimpiada w Monachium, a jej żeglarska część w Kilonii. Tam też udało mi się popłynąć, choć największa przygoda żeglarska mojego życia była przede mną. I to niedługo... W planach sekcji było nie tylko pływanie po Bałtyku, ale poważne rejsy. Olek ze Zbyszkiem zawsze mieli różne pomysły, pozostali także. O Hornie nieraz rozmawialiśmy, ale kiedy okazało się, że Krzysztof Baranowski oraz załoga „Konstantego Maciejewicza” (nazwa jachtu pochodzi od nazwiska słynnego „Macaja”, ostatniego komendanta słynnego „Lwowa” i pierwszego komendanta „Daru Pomorza” – przyp. red.) planują opłynięcie „Nieprzejednanego”, klamka zapadła. Przygotowania do samego rejsu to jedna długa historia, ale została już opowiedziana. Ponieważ Kaszowski nie mógł sobie pozwolić na długi rejs z Gdyni przez Horn i z powrotem, po wielu dyskusjach zapadła decyzja, że „Euros” zostanie przetransportowany statkiem przez Atlantyk i Kanał Panamski do Valparaiso. Początkowo mieliśmy podróżować na „Chrobrym”, potem ostatecznie okazało się, że popłynęliśmy na „Czackim”, który miał oprócz załogi także pasażerów. To była szybka jednostka, można było taniej zabukować sobie miejsca na rejs do Ameryki Południowej. Warunki były całkiem przyzwoite, kajuty jak na normalnym statku pasażerskim, a bilety tańsze. Płynęła z nami wtedy jakaś grupa Niemców, chyba osiem osób. My mieliśmy podwójne kabiny, ja spałem z Hubertem Latosiem, „Stary” ze Zbyszkiem, a nasz lekarz Tomek Głuszko – z Heniem Jaskułą. Pierwsza część „rejsu” rozpoczęła się 3 grudnia, a Boże Narodzenie spędzaliśmy w Wenezueli. Pierwszego dnia Świąt stanęliśmy na redzie La Guairy, głównego portu Wenezueli, gdzie czekaliśmy... do 5 stycznia, by móc wpłynąć. To zwięk- Horn na zawsze w pamięci szyło nasze opóźnienie w stosunku do planów o kolejne dwa tygodnie, bo z Polski chcieliśmy wyjść 20 listopada, a startowaliśmy 3 grudnia. To była szczególnie denerwująca sytuacja dla Olka i Zbyszka, bo mieli mniej czasu niż nasza czwórka. Plan rejsu zakładał bowiem, że obaj po opłynięciu Hornu i dotarciu do Buenos Aires wrócą statkiem do Polski, a my pod wodzą Jaskuły popłyniemy do kraju. Podróż na „Czackim” generalnie była dość nudna, choć nie narzekaliśmy na brak obowiązków. W drodze przez Atlantyk był sztorm, baliśmy się, czy jacht wytrzyma warunki transportu. Poza tym musieliśmy przygotować i oznakować około 500 puszek z prowiantem przeznaczonym na cały rejs. Trzeba było także przygotować sam jacht, skrobać i malować część podwodną, burty, pokład. W połowie stycznia przepłynęliśmy Kanał Panamski, 21 stycznia przeszliśmy chrzest równikowy, a po dwóch miesiącach od wypłynięcia z Polski stanęliśmy 6 lutego w Valparaiso, gdzie „Euros” został postawiony na wodzie i omasztowany na nowo. W czasie podróży do moich obowiązków należała także praca nad silnikiem. W tym czasie jednak ta robota „psu na budę” się przydała, bo to nie był silnik przystosowany do warunków morskich. Jak w Chile poszedł na wodę i dostał parę przechyłów, to się „zachłystywał” wodą, bo nie miał zabezpieczenia przeciwko nabieraniu wody. Żeby go odpalić czy od akumulatorów, które szybko się wyczerpywały, czy zakręceniem korbą (czy ktoś pamięta, że tak się też odpalało np. silnik samochodu „Warszawa”?), trzeba było głowice odkręcać, bo w cylindrach była woda, która nie miała po prostu ujścia. Dopiero po odkręceniu głowicy można ją było drugą stroną usunąć. Nie zawsze jednak dało się wypchnąć wodę korbą do zapalania, czasami podkładałem łyżkę do opon, żeby podnieść cylindry i wypompować wodę. Zapalał go ręcznie głównie Tomek Głuszko, który miał siłę w rękach; zakładał rękawice, ale ponieważ na „Eurosie” miejsca wiele nie było, korba wystawała poza zarys dennika i często ranił sobie ręce o obudowę. Musiał tak zapalać, gdy nie było prądu, a szybko go nie było. Przecież my jeszcze w tamtym rejsie używaliśmy na salingach lamp naftowych. Kiedy więc tylko było to możliwe, przygotowywaliśmy silnik, żeby był gotowy do zapalenia. To była katorga, nie pamiętam, ile razy trzeba było to robić. Przygody w Valparaiso W tamtych latach nie było żadnych luksusów, w Polsce nie można było normalnie kupować dewiz, na rejsy zagraniczne przyznawał je Główny 101 102 Henryk Lewandowski Komitet Kultury Fizycznej i Turystyki. Nam początkowo nie chciano wyrazić zgody na rejs, tłumacząc, że nie ma odpowiedniej ilości dewiz. Dopiero, kiedy dzięki pomocy przyjaciół i znajomych udało się zdobyć zgodę na zakup po 100 dolarów na osobę, GKFFiT dał zgodę na rejs. Tymczasem w Valparaiso musieliśmy płacić po 10 dolarów za dobę od osoby, a staliśmy w sumie trzy dni. Musieliśmy zapłacić więc w sumie za naszą szóstkę 180 dolarów. Na dodatek kiedy zabraliśmy się za klarowanie jachtu, to jeszcze zażądano od nas 120 dolarów za kolejne dwie doby, więc Olek się „wkurzył” i podjął decyzję, że wypływamy z portu i będziemy klarować jacht na oceanie. W Chile, tak jak i u nas, były wtedy dwa kursy dolara – czarnorynkowy i bankowy. I oczywiście Do żeglugi wokół Hornu trzeba było jacht dobrze przy- ten pierwszy był korzystniejszy, gotować bo gdy zjedliśmy zupę rybną na dworcu, to wyszło nam, że po bankowym kursie zapłacilibyśmy tyle samo co za trzy dni postoju! Smak tej zupy pamiętam zresztą do dziś. Czekaliśmy na nią chyba godzinę, kucharz przyniósł sześć ogromnych talerzy, jak miednica, patelnię i gotował „na naszych oczach”. W tej zupie były różne „świństwa”, kawałki ryb, małże, ale tak smakowała, że się od miski oderwać nie można było. Z dewizami też była przygoda, taka trochę nieprzyjemna, szczególnie dla załogi „Czackiego”. Mojej żonie koleżanki z pracy zazdrościły, że mąż tak dobrze zarabia, bo pływa, a przecież my byliśmy żeglarzami i tych pieniążków wiele nie było, a przede wszystkim my nie zarabialiśmy. Więc jak się dało, to można było pohandlować. W Hamburgu kupiłem w tym celu radio tranzystorowe. Jeszcze przed wpłynięciem do Kanału Panamskiego, w jednym z portów podpłynął miejscowy „umyślny” – bo handel w portach to normalna rzecz – i zabrał to, co marynarze i nasza załoga mieli do Horn na zawsze w pamięci sprzedania. Wieczorem przypłynął kurier, przywiózł pieniądze i wszyscy cieszyli się, że zrobili dobry interes. Okazało się jednak, że banknoty były fałszywe. Jaskuła, który trzynaście lat mieszkał w Argentynie i świetnie znał język, jakoś to wszystko załagodził. Był w banku, na policji i jakoś załatwił sprawę, tak że nie wyszły z tego kłopoty. Niektórzy wtedy sporo stracili; pamiętam małżeństwo – ona była stewardesą, a on głównym mechanikiem – które straciło chyba trzy tysiące dolarów, sumę na tamte czasy sporą. Pieniądze były tak dobrze podrobione, że nawet w banku mieli problemy z ich odróżnieniem. Ja kupiłem za nie dwa poncha, nie wiedząc jeszcze, że to są fałszywki, ale po paru godzinach przyszedł Indianin, od którego kupiłem, położył pieniądze bez słowa na stole i oddałem mu rzeczy. Sprzedałem wówczas radio, trochę grzybów, kompot wiśniowy, jakieś mydło i miałem z tego około 15–20 dolarów, ale dobrych, i kupiłem w końcu to poncho dla córki Lidki. Potem w Bydgoszczy ktoś je pożyczył, żeby pokazać w domu, i jak wziął, to już nie przyniósł. Żonie przywiozłem natomiast kupiony już w Valparaiso sweterek, w takim kolorze różowofioletowym, którego u nas się nie spotykało. I do dziś ma go jeszcze nasza córka Lidka. Horn – zagryzanie śliwek O Hornie niewiele wiedziałem, tyle co z opowieści czy książek Zbyszka, chłonąłem te informacje, byłem oczywiście ciekaw, ale w tym gronie byłem jeszcze nowicjuszem. Olek odbył samotny rejs do Skagen przez cieśniny duńskie, gdzie ruch jest jak na autostradzie, ze Zbyszkiem mieli pierwsze na świecie opłynięcie Islandii w 1968 roku, a także dwa lata później pierwsze polskie przejście Pentland Firth – przesmyku między Orkadami i Szkocją – nocą! A oba rejsy bez silnika, na żaglach. Gdzie mnie więc się do nich równać. Nie zdawałem sobie sprawy, co mnie czeka. Co innego czytać i słuchać, a co innego przeżyć na własnej skórze – to są nieporównywalne sprawy. To nawet trudno sobie wyobrazić. Trzeba pamiętać, że wtedy nie było GPS, nie mieliśmy radia, tylko zwykłą UKF-kę, która działała na zasadzie: „jak mnie widzisz, to mnie słyszysz”. Silnik był w zasadzie nieprzydatny, a praca na żaglach w takich warunkach jest niewyobrażalna. 17 lutego „pożegnaliśmy” się z silnikiem, który od tego momentu miał służyć do ewentualnych manewrów. Od 19 lutego, pięć dni po przekroczeniu czterdziestego równoleżnika, barometr zaczął spadać i zaczęło się... „Wyjące pięćdziesiątki” powitały nas takim uderze- 103 104 Henryk Lewandowski niem wiatru i fal, że jacht położył się na burcie, masztami w dół. Drugie uderzenie mogło spowodować, że byśmy się nie podnieśli. Do 27 lutego, dnia przejścia Hornu, płynęliśmy przy wietrze 12 stopni w skali Beauforta. Fale sięgały powyżej grotmasztu. Co godzinę robiliśmy zmiany przy sterze, jedynie „Stary”, czyli Olek, nie wychodził, choć jak było bardzo ciężko, to i on był na pokładzie. Jacht zamknięty, klapy zamknięte, a w środku i tak pełno wody. Sternicy przywiązywali się linami, by nie wypaść za burtę. To jest trudne do opisania, do opowiedzenia, jeśli ktoś sam tego nie przeżył. Bez mycia, kąpania się, bez możliwości normalnego załatwienia się. „Na mokro” można jeszcze na zewnątrz, ale „na twardo” to już pod pokładem w puszkę po konserwach, a potem za burtę. W czasie tej godziny przerwy byliśmy zamknięci na dole. Nie było żadnego kontaktu ze sternikiem na pokładzie. Jedynie można było walić pięścią w klapę zejściówki. Nie wiedziałem, że tak polubię śliwki. Mieliśmy suszone na pokładzie i w tych nerwach podczas wachty brałem je do ust i to mnie uspokajało. I nie wiedziałem, że tak je przygryzałem, że sobie usta kaleczyłem. Po godzinie na pokładzie schodziłem na dół i miałem usta we krwi. W jednej chwili jesteś na szczycie fali, za chwilę jazda w dół, ściana wody i nic poza nią nie widać. Koniec. Jak niektórzy mówią, że się ustawia jacht 5 stopni w lewo czy 15 stopni w prawo, czy ustawiać się pod fale, to są bzdury. Tak to można tylko sobie wyobrażać. Tylko pilnować, żeby jacht nie stał bokiem do fali, żeby się nie odwracał, nie przewrócił, bo może się nie podnieść. Tak normalnie nie mieliśmy nic do powiedzenia, był tylko wystawiony fok dla stabilności jachtu i może 3–4 metry bezana, albo tylko sam bezan, żeby jakoś utrzymać sterowność, nie pozwolić, żeby jacht wykonał zwrot... To, co było tam, upewniało nas, że jeśli jacht tyle wytrzymał, zniósł, to już inne wody są dla niego pestką. Jachty stalowe to są mocne jednostki, potrafią sporo znieść, takielunek dobry, stalowe wanty, to nie ma o czym gadać, wszystko wytrzyma. Czym się różnił ten rejs na Horn od innych? On cię cementuje, scala z tymi, z którymi płynąłeś, wzbogaca psychicznie. Wyboru wielkiego nie masz, natura tam działa, wbija cię na całe życie, fale, to co się dzieje z wodą, z wiatrem – to trzeba po prostu przeżyć. Opowiedzieć może się da, ale zrozumieć? Myślę, że nie... Mam to wszystko przed oczami do dziś, jak tylko je zamknę... Każdy, kto przeżył taki ciężki rejs albo trudny – nie rozmawia o tym, nie ma tematu. Nie ma o czym mówić. Godzina mija, wracasz pod pokład i nie ma rozmów. Więcej na górze nie dało się wytrzymać, tak ciężkie było sterowanie jachtem. A pod pokładem wody prawie po kolana, w jednym dniu poleciało nam całe okno, uderzyła fala i po prostu Horn na zawsze w pamięci wepchnęło bulaj do środka. Zakleiliśmy to sklejką, ale siedząc pod pokładem patrzyliśmy, jak woda się sączyła. Co cztery godziny wychodziliśmy na wachty, ale czas leciał szybko, bo siedząc na dole, miałem w myślach to samo co u góry. Jak twój czas przychodził, to wychodziłeś jednak bez zastanowienia. Z kolei na górze z utęsknieniem czekało się na zmiennika. Bo gdyby coś miało się wydarzyć, to stałoby się na dole i u góry. A jeszcze były dni, gdy oprócz wiatru, wody, przenikliwego zimna, wszechogarniającej wilgoci walił grad. Kiedy mijaliśmy Horn 27 lutego (1973 roku – przyp. red.), wiatr ucichł, jakby wody Cieśniny Drake’a i natura uznały, że nie dadzą nam rady, że pokonaliśmy je. Przejaśniło się, zobaczyliśmy wyspy Diego Ramirez i Olek podjął decyzję, że przejdziemy pomiędzy nimi. To było rano, a przed północą minęliśmy Horn w odległości niespełna 40 mil i nawet go nie widzieliśmy. Ale ostatni tydzień, podczas którego zbliżaliśmy się do niego, i ten moment osiągnięcia południka przylądka Horn pozwolił nam odczuć wielkość chwili. A przecież – o czym dowiedzieliśmy się później – cztery dni wcześniej pokonał go Baranowski, a w marcu – „Maciejewicz”. Takiego wyczynu w historii polskiego żeglarstwa nikt nie powtórzył. I my byliśmy jego częścią. Horn jednak nie do końca pogodził się z tą „porażką”. Po kilku dniach zaczęło znowu wiać, przeciwny sztorm na Atlantyku o sile 90B zaczął rosnąć. Przy „dziesiątce” Olek ze Zbyszkiem, którzy zdejmowali grot, nagle znaleźli się poza jachtem wisząc na częściowo zrzuconym żaglu, bo oślepiony wichurą i ulewą Henio wykonał niezamierzony zwrot przez rufę. Stracił na chwilę orientację, ale Hubert, który usłyszał łomot, wyskoczył na pokład, zrobił kontrolowany zwrot i obaj „wisielcy” razem z bomem wrócili na pokład. To był na szczęście ostatni taki sztorm. 90 dni non stop do Helu Przygody jednak się nie skończyły. W drodze do Buenos Aires straciliśmy część grotmasztu, bo nie wytrzymała nowa stenwanta. Silnika nie było, pompy zęzowe nie działały. Udało się to wszystko jakoś połatać, na szczęście dwa dni później zaczęło wiać, ruszyliśmy szybciej i po 40 dniach od wypłynięcia z Valparaiso stanęliśmy w stolicy Argentyny. Stamtąd Olek i Zbyszek ruszyli do kraju na pokładzie „Gałczyńskiego” – bliźniaczej jednostki „Czackiego”. Dowództwo jachtu przejął Jaskuła i cała nasza czwórka zajęła się naprawą silnika i masztu. Zajęło nam to ponad miesiąc, zanim mogliśmy ruszyć w drogę do domu. 105 106 Henryk Lewandowski Łatwo nie było. Olek założył, że po Hornie popłyniemy turystycznie, zawiniemy do paru portów, na Azory, do Vigo w Hiszpanii. Tymczasem Jaskuła, który planował samotny rejs dookoła świata, po wypłynięciu postanowił, że lecimy non stop do Gdyni. Po drodze spotkaliśmy polski masowiec „Ziemia Lubelska”. Marynarze podpłynęli do nas szalupą, popilnowali jachtu, a my po 18 dniach żeglowania skorzystaliśmy z możliwości kąpieli, dostaliśmy też trochę świeżych warzyw i chleba. Po miesiącu od wypłynięcia z Buenos Aires znów złamał się maszt. Szkutnik, który go naprawiał, wydłużył coś i musieliśmy dosztukować wanty. Tego dnia nie było nawet mocnego wiatru, tylko okazało się, że zawleczka szekli, której użyliśmy do łączenia przedłużonych want, była kuta, miała zgorzelinę i w tym miejscu pękła. Początkowo nic nie robiliśmy, czekaliśmy, jaki pomysł przyjdzie nam do głowy. Jaskuła był trochę podłamany, ale w końcu jakoś pokleiliśmy to butaprenem, umocnili, co się dało, i na tym złamanym grocie ruszyliśmy dalej. Co prawda jacht przy większych wiatrach robił Wędrówki na maszt co chciał i ciężko było utrzymać sterowność, ale z każdym dniem zbliżaliśmy się do domu. Strasznie dłużyła się ta droga powrotna, bez zawijania do portu, z tymi samymi ludźmi, to było ciężkie i nużące. Tu się nie da wyjść do innego pokoju czy wyjść z mieszkania i pójść na spacer, siedzi się w jednej puszce. Ale jakoś wytrzymaliśmy. Każdy miał trochę swojego świata – Głuszko uprawiał jogę, Jaskuła sporą część spędzał w nawigacyjnej, a ja tak jakoś się usadowiłem pomiędzy nim a pozostałą dwójką. Zainteresowało mnie gotowanie w kambuzie, jedzenia wiele nie było, to znaczy część trzeba było po drodze wyrzucić, popsuła nam się część parówek w puszkach, chleb pleśniał, woda zieleniała, więc jakoś trzeba było kombinować. Staraliśmy się zbierać wodę deszczową, łapać ryby. Latające to same nam wpadały na pokład lub żagle, jak jakiś drapieżnik na nie polował. Jak były spore ławice, to czasami udawało się złapać 10–15 sztuk. Horn na zawsze w pamięci Po miesiącu już się przyzwyczailiśmy, wiedzieliśmy, że musimy to wspólnie przejść, żeby wrócić do domu. I udało się. Jednak im bliżej, tym więcej też musieliśmy uważać, bo w choćby w cieśninach duńskich większy ruch był. Ulga i satysfakcja była, duma też. Jacht był zniszczony, nie mieliśmy farby, żeby go pomalować, było więc widać po nim Atlantyk. To spory „śmietnik”, sporo skorupiaków przykleiło się do poszycia, mam nawet do dziś ich trochę na pamiątkę. Podobnie jak łuskę ryby latającej... Ta podróż trwała 90 dni. 24 lipca zameldowaliśmy się w porcie w Górkach Zachodnich. Rejs zapamiętam też dlatego, że po moim powrocie córka Lidka wychodziła za mąż, czekali ze ślubem na mój powrót... „Tuptacz polarny” i wędzarnia chleba O następnym rejsie nie myśli się od razu po powrocie, bardziej chce się pobyć w domu. Trzeba przywyknąć do domowego ogniska, by znów po jakimś czasie poczuć zew morza. Tak jak po kilku dniach rejsu człowiek już się przyzwyczai do bujania, tak gdy staje na twardym lądzie, też go buja. Przyzwyczaja się i znów w morzu przez jakiś czas „choruje”. My zresztą na brak zajęć przy jachcie nie mogliśmy narzekać. Po rejsie „Euros” został przetransportowany Wisłą na specjalnym promie do Brdyujścia, gdzie z Alim Schmitem przeprowadziliśmy solidny remont, podczas którego został zamontowany m.in. nowy „Ursus” z nowym sprzęgłem. Jacht wrócił do Górek Zachodnich na początku maja 1974 roku. Dwa następne rejsy, które były najważniejsze w mojej żeglarskiej „karierze”, to był Spitsbergen oraz Narwik z Lofotami. Oba miały jeden wspólny mianownik – nasz silnik, który dał nam się wtedy nieźle we znaki. Ale po kolei. W 1977 roku, na dziesięciolecie „Eurosa”, Olek Kaszowski i Zbyszek Urbanyi – bo któż by inny – wpadli na pomysł uczczenia rocznicy kolejną poważną wyprawą. Myśleli o Ziemi Franciszka Józefa, ale Rosjanie, którzy mieli tam tajne stocznie budujące okręty atomowe, w ogóle nie odpowiadali na żadne pisma. Norwegia też była dla nas wtedy zamknięta, co dziś młodym ludziom może się wydawać dziwne. My jednak należeliśmy do Układu Warszawskiego, a oni do NATO i nie było szans, by tam popłynąć. Udało się 15 lat później, ale o tym w innym miejscu. Ostatecznie stanęło na tym, że popłyniemy na Spitsbergen. Jacht przyjechał po raz drugi do Bydgoszczy, tym razem transportem samochodowym, gdzie przeszedł gruntowny remont, a co najważniejsze – dostał 107 108 Henryk Lewandowski Chwila oddechu na pokładzie nowy silnik, z nowym sprzęgłem, które... nawaliło po kilku dniach żeglugi podczas wchodzenia do Göteborga, gdzie zostało naprawione. Jak się jednak później miało okazać, ten remont na niewiele się zdał. Namęczyliśmy się z nim okrutnie, szczególnie po dopłynięciu do Spitsbergenu, gdzie w Barentsburgu Rosjanie bardzo nam pomogli, naprawiając sprzęgło po raz drugi. Odradzano nam wówczas zdecydowanie opłynięcie Svalbardu ze względu na lód na północy, chcieliśmy więc spróbować podejść jak najbliżej do koła podbiegunowego. Niestety, naprawione sprzęgło zamiast wytrzymać sto godzin, nawaliło po dwóch. Powrót do Barentsburga zajął nam ponad dobę, ale Rosjanie, choć zdziwieni, nie odmówili po raz kolejny pomocy. Silnik ważący około 100 kilogramów został wymontowany, skrzynia sprzęgłowa przetransportowana do świetnie wyposażonych warsztatów należących do kopalni węgla. Tam przy pomocy rosyjskiego tokarza zbudowaliśmy nowe sprzęgło, a cała operacja z demontażem, budową i zamontowaniem na powrót silnika zajęła 17 godzin. Niestety, po Horn na zawsze w pamięci jakichś 8–9 godzinach silnik zaczął zwalniać, w końcu stanął. Sprzęgło zostało całkowicie zmielone, a – jak się później okazało – przyczyną nie były jego wady, także poprzednich „wersji”, tylko fakt, że oś sprzęgła w stosunku do osi silnika była przesunięta o 3 milimetry. Moglibyśmy naprawiać i budować nowe sprzęgła w nieskończoność... Ostatecznie zapadła decyzja o powrocie do Polski. Opowiadać nie ma co za dużo, zresztą Zbyszek z Olkiem świetnie tę wyprawę opisali w książce Sztormy, lody i powroty, a zainteresowanych wyprawą na Horn odsyłam do innej ich książki o prostym tytule „Eurosem” na Horn. Z wyprawy na Spitsbergen wzięło się natomiast drugie po „Złotej rączce” moje przezwisko – „Tuptacz”, które wymyślił wcześniej Zbyszek. Bo ja musiałem zawsze coś robić, nie umiałem usiedzieć na miejscu i zawsze sobie jakąś robotę znalazłem, czy to się komuś podobało, czy nie. Ale nie to, że „przelewałem wodę z miejsca na miejsce”. Zawsze coś na jachcie jest do roboty, czy to do kambuza wejść coś upichcić, czy przy czysto żeglarskich sprawach, gdzieś coś przykręcić, sprawdzić, poprawić. Jeśli tylko oczywiście była pogoda i można było spokojniej wyjść na pokład. A wtedy na wyprawie na Spitsbergen pierwszy raz przechodziłem północne koło podbiegunowe i chrzest polarny. To na nim właśnie dostałem imię „Tuptacza”. Tragiczny koniec „Eurosa” „Euros”, niestety, w 1984 roku zatonął i to w kuriozalnych okolicznościach. Po tylu wspaniałych rejsach, ponad 90 tysiącach mil morskich, gdzie przetrwał potężne sztormy i walące jak taran fale, wychodząc z Górek Zachodnich na skutek ewidentnego błędu kapitana Tomczaka z Ostrowa Wielkopolskiego, który zresztą już na nim wcześniej pływał, wszedł na kamienie przy głowicy falochronu, doznał poważnych uszkodzeń i zatonął. Został po dwóch dniach podniesiony, przetransportowany do Bydgoszczy, ale po oględzinach okazało się, że jego wyeksploatowanie po 17 latach jest zbyt duże. Wiosną 1985 roku został pocięty na złom... Jego rufa oraz tablice chwały były częścią stałej ekspozycji Bractwa Kaphornowców, która znajdowała się na międzypokładzie statku-muzeum czyli „Daru Pomorza” w Gdyni. Strata „Eurosa” była bardzo bolesna, byłem bardzo szybko w Gdańsku, jacht był już wyciągnięty z wody, pogruchotany, nie będę ukrywał, że się popłakałem, w końcu budowałem go, powstawał na moich oczach, 109 110 Henryk Lewandowski „Zentek” pozostawał w cieniu „Eurosa” a później był naszym drugim domem na morzu, który chronił nas od burz i wichrów i zawsze bezpiecznie doprowadzał z powrotem, do portu, do domu... Od pięciu lat pływał już wprawdzie drugi jacht bydgoski – „Zentek”, ale on zawsze był w cieniu „Eurosa”. Zbudował go Henio Bobnis, jednak nie dopuszczał nikogo z nas, nie słuchał rad i w efekcie już po pierwszym rejsie okazało się, że jacht ma sporo wad i trzeba było dokonać przeróbek i udoskonaleń. Potem zresztą jeszcze raz w 1983 roku został ponownie zmodernizowany już pod kierunkiem Edka Kunickiego. Kupił go później Tomek Głuszko, nasz towarzysz z Hornu, a potem sprzedał go gdzieś na Karaiby. Pilotowałem remont i przeróbki przed zdaniem jachtu Tomkowi. On był lekarzem wojskowym, niestety, też już nie żyje. Zginął chyba tragicznie, dzwoniłem wtedy do jego żony Bogusi, ale nie mogłem się nic dowiedzieć. To drugi obok Zbyszka członek załogi „Eurosa” z Hornu, który, niestety, odpłynął na ostatnią wachtę... „Solanusem” do Narwiku, na Islandię i Grenlandię Na kolejną poważną wyprawę, tym razem pod dowództwem trzeciego kapitana w „mojej sztafecie”, Edka Kunickiego, wybrałem się w 1992 roku już na zwodowanym tego roku „Solanusie”, dla którego był to dziewiczy i od razu poważny rejs. Popłynął z nami także m.in. nieoceniony gawędziarz i świetny kompan Zbyszek Urbanyi. Zresztą mówiono o nas „wachta dziadków”, bo lubiliśmy razem pełnić obowiązki podczas zmian. Miałem w nim wielkiego przyjaciela i serdecznego kumpla. Wybraliśmy się tym razem do Norwegii, która w końcu otworzyła się dla polskich żeglarzy. Plany nawigacyjne opracowywał oczywiście kapitan, ale główny pomysł wyszedł tradycyjnie od Zbyszka, który zaproponował połączyć wyczyn żeglarski z programem patriotyczno-historycznym. Mieliśmy więc popłynąć do samego Narwiku, niezamarzającego portu, Horn na zawsze w pamięci leżącego 240 km za kołem polarnym, by uczcić pamięć polskich żołnierzy z Brygady Podhalańskiej, którzy tam walczyli podczas drugiej wojny światowej, a po drodze także pokłonić się w miejscach wiecznego spoczynku niszczyciela „Grom” i transatlantyka „Chrobry”. Ten rejs dał się nam mocno we znaki z powodu... a jakże, znów silnika i kompasu. Ten drugi już na pierwszych milach zaczął wskazywać dziwne kursy, a kiedy zamontowaliśmy drugi, zapasowy na rufie, okazało się, że różnice we wskazaniach dochodzą do 60 stopni. Potem okazało się, że silnik „gubi” w zatrważającym tempie olej, uszkodził się też mechanizm zmiany kierunku obrotów. Miałem więc od początku znów kupę roboty. Oczywiście nie wszystko robiłem „ja siam”, ale do moich obowiązków jako bosmana-mechanika należała opieka nad naszą maszyną. Zawsze też w portach mogliśmy liczyć na pomoc, bo taka jest niepisana zasada w żeglarstwie, że wszyscy sobie nawzajem pomagają. To jednak nie był koniec kłopotów z „Perkinsem”, bo „Solanus” otrzymał właśnie tej marki silnik. W szóstym dniu rejsu pękł kompensator drgań na rurze wydechowej i zaczęło się „wędzenie”. Pierwszej naprawy usterek dokonaliśmy w Skagen, ale nie udało nam się to do końca tak, jak byśmy chcieli. Pierwszym historycznym miejscem postoju było Lillesand. Początkowo nie było go w planach, ale musieliśmy zwyczajowo zgłosić do ambasady polskiej w Oslo trasę rejsu i cel. A wtedy attaché wojskowym był ppłk Marek Dukaczewski, późniejszy generał brygady i szef Wojskowych Służb Informacyjnych. Zaprosił nas niejako do Lillesand, bo kilka miesięcy wcześniej odsłonięto tam pomnik ku czci naszego słynnego okrętu podwodnego „Orzeł”. Zatopił on w okolicach tego portu „Rio de Janeiro” – niemiecki transportowiec wchodzący w skład floty inwazyjnej. Wieńców mieliśmy zresztą więcej. Kolejny spoczął na wodach Vestfjordu, gdzie spoczywa transatlantyk „Chrobry” zatopiony bombami, a następny już po dopłynięciu do Narwiku, w wodach fiordu Rombaken, gdzie spoczywa niszczyciel „Grom”. W Narwiku złożyliśmy też ostatni wieniec, na cmentarzu Haakvik, gdzie znajdują się kwatery polskich „podhalańczyków”, ale także Ślązaków i Pomorzan wcielonych siłą do niemieckiej armii i walczących w Wehrmachcie. Tam też koleją, najwyższą w Europie, wożącą wysokiej klasy rudę żelaza do Szwecji, pojechali wszyscy z wyjątkiem mnie, załoganta i pierwszego oficera, bo musiałem dopilnować tankowania paliwa i kapitan kazał mi zostać. Trochę tego żałuję, bo każdy, kto przejechał tą koleją, dostawał specjalny dokument to potwierdzający. 111 112 Henryk Lewandowski W rejsie na wody północne Gdy opuszczaliśmy port kilka dni później, szalała śnieżyca, a potem drogę zastawił na spadowy wiatr, pod który trzeba było się przebijać, by po południu zacumować przy królewskim nabrzeżu Svolvær – stolicy Lofotów. Byliśmy pierwszym polskim jachtem, który tam zawinął. Kolejny ważny dla mnie rejs to także kolejny w „sztafecie” czwarty kapitan, czyli Hubert Latoś, towarzysz spod Hornu. Z nim i – jakżeby inaczej – Zbyszkiem popłynęliśmy w 1995 roku, przechodząc dwukrotnie cieśninę Pentland Firth ze wschodu na zachód i z zachodu na wschód. Potem była przerwa w „wyczynie”, tak jak w poprzednich okresach też przeplatana rejsami po Bałtyku, dla posmakowania żeglowania. Wreszcie w ostatni niezwykle ważny rejs popłynąłem z piątym kapitanem – Bronkiem Radlińskim, który rozpoczynał terminowanie jeszcze na „Eurosie”, potem na „Zentku” i wreszcie po pewnym czasie samodzielnie objął kapitańskie stery na „Solanusie”. To była Grenlandia w 2003 roku, rejs nieporównywalny do innych, bo... każdy z nich był inny. Taka ciekawostka to choćby fakt, że Horn na zawsze w pamięci Do brzegów Grenlandii płynąłem z kapitanem Bronkiem Radlińskim 30 lat wcześniej na Horn płynęliśmy bez porządnego radia, GPS-a, którego wtedy nie było, gdy wysiadły akumulatory, pod pokładem używaliśmy świeczek, a na „Solanusie” mieliśmy prowizoryczne ogrzewanie i… telefon satelitarny, dzięki któremu mogliśmy od czasu do czasu porozmawiać z rodzinami. Żeglarstwo to szkoła życia Kończąc szkołę zawodową, idąc do pracy w ZNTK i potem jeszcze kiedy w 1967 roku powstawał „Euros”, nigdy bym nie przypuszczał, że moje życie tak się potoczy, że zobaczę tyle świata, przeżyję tyle przygód i będę miał zaszczyt i szczęście brać udział w tak historycznych dla żeglarstwa polskiego i naszego w regionie rejsach. Poznałem przez te ponad 40 lat wielu wspaniałych życzliwych ludzi, nie tylko w Bydgoszczy, ale wszędzie, gdzie dopłynęliśmy. Na Spitsbergenie, w Longyearbyen, spotkaliśmy polskiego studenta Wojtka Pałkę, który popłynął z nami z powrotem, a po skończeniu Wyższej 113 114 Henryk Lewandowski Szkoły Morskiej został kapitanem żeglugi wielkiej i pływał w Polskich Liniach Oceanicznych. Tam też doświadczyliśmy wielkiej pomocy od Rosjan. W Narwiku pierwszą osobą, która nas przywitała, była Polka z Włocławka, pani Elżbieta Borgsö, kustosz muzeum, pilnująca polskich tradycji i historii. Tam też nasi „bracia kolejarze” pomogli nam naprawić wszystkie usterki silnika i jeszcze dostarczyli 400 litrów paliwa, a wszystko za darmo. Jestem z pokolenia, które pamięta wojnę. Dlatego w Narwiku na pewno odczuwaliśmy dumę z tego, że jesteśmy Polakami. W rejsie do Norwegii, w Stamnes poznaliśmy rodzinę polskich lekarzy, państwa Rasińskich, u których po zaproszeniu mogliśmy skorzystać z gorącej kąpieli, dostaliśmy też torbę ze świeżymi warzywami i co najważniejsze – chlebkiem, bo ten, który mieliśmy, się „zaczadził” i trzeba było go wyrzucić. Jak bardzo można liczyć na pomoc, przekonaliśmy się po opuszczeniu Lillesand, gdzie w niewyjaśnionych okolicznościach (prawdopodobnie była kradzież, gdy byliśmy w łaźni) straciliśmy jachtową kasę w wysokości 2 tysięcy dolarów, którą w specjalnym woreczku nosił drugi oficer. Brak środków na zakup paliwa, oleju, na dokonywanie opłat portowych mógł pokrzyżować plany. I wtedy po zrzutce z osobistych środków, w Bessaker, mieścinie złożonej z kilkunastu rozrzuconych domków rybaków, jednego sklepiku i kilkunastu domków turystycznych, spotkaliśmy krajana z... Chojnic, Leona Heltę, który spędzał tam wędkarskie wakacje. Dwa dni później wracał do kraju i pożyczył nam resztę swoich pieniędzy. Oczywiście po powrocie pożyczka została zwrócona. W przystani promowej Tjotta otrzymaliśmy pomoc od mechanika z miejscowego promu, który był kilka razy w Gdyni i widząc polską flagę przyszedł pogadać. W drodze powrotnej, w Kristiansundzie, gdzie za resztkę pieniążków chcieliśmy kupić chleb i paliwo, padł rozrusznik w silniku. Próbowaliśmy go naprawiać, ale bezskutecznie, czas nas gonił, a finansów brak. Wtedy dowiedzieliśmy się, że niedaleko mieszka... Polak Jan Stawowski, trener norweskich zapaśników. On też pożyczył nam pieniądze na zakup rozrusznika, który wzięliśmy z jakiegoś mercedesa ciężarowego, prawie nowy, po regeneracji. I na butlę gazową, bo naszej, nietypowej, w Norwegii nie mogliśmy napełnić. Życie na jachcie musi się składać z dobroci i serdeczności, a nie zadrażnień. Nie wolno się na siebie obrażać, bo kiedy zmieniają się warunki, robi się niebezpieczna woda, trzeba się skupić na współpracy, a nie myśleć o tym, co było. Od nas zależy przecież bezpieczeństwo jachtu i ludzi. A każdy w jakimś momencie potrafi być uciążliwy. Wypłynięcie w rejs było pozostawieniem tego, co na lądzie, swoistą ucieczką do innej rzeczywisto- Horn na zawsze w pamięci ści, ukojeniem, mimo świadomości niebezpieczeństwa, trudności takiego jednostajnego nieraz bytowania w zimnie, wilgoci, ciężkich warunkach. Ważne jednak – może nawet najważniejsze – było to, z kim się płynęło. Z pewnością najbardziej zbliżyłem się z Olkiem i Zbyszkiem. Przy Hornie, gdy jacht dostał potężne uderzenie ogromnej fali, wypadł bulaj, a do środka zaczęła się wdzierać woda, życie stanęło nam wszystkim przed oczami. Łatwiej jest tak bliskim ludziom zapomnieć jakieś zadry, nieporozumienia, bo te w trudnych warunkach zawsze się muszą zdarzyć. Ktoś na kogoś warknie: pociągnij to tak, zrób tak i nieraz ktoś z nas walnął pięścią w stół. Ja się dość szybko adaptowałem, lubiłem generalnie wszystkich, z którymi pływałem, nie odczuwałem też, żeby inni mnie nie lubili czy odtrącali lub dawali odczuć, że mnie nie akceptują. Zresztą wydaje mi się, że potrafiłem ludzi wysondować, zrozumieć, że jak on może pomóc mnie, to ja jemu. Byłem – myślę – taką spoiną, oliwą na wzburzone czasami morze, która łagodziła. Myślę, że dlatego wszyscy kapitanowie, z którymi pływałem, brali mnie do swoich załóg. Do takiego żeglowania jak nasze trzeba mieć pasję. To nie Karaiby czy Chorwacja, rejsiki od portu do portu. Skipper cię prowadzi, patrzy na prognozę pogody i decyduje, że dziś na przykład danego odcinka się nie da przepłynąć, czekamy na lepszą pogodę. Nasze rejsy nie są dla turystów, ja bym się nudził na takiej wyprawie z drinkiem w ręku. Oczywiście, u nas też był alkohol, trzeba było się rozgrzać, czasami odstresować. Kapitan zawsze dbał o to, by zapas był, choć nikt z załogi raczej nie wiedział, jak duży jest, ale musiał być. Do różnych celów. Choćby jako moneta przetargowa. Na przykład w rejsie na Lofoty i do Narwiku, gdy nie było wiatru, przepływający norweski rybak dostał połóweczkę i pociągnął nas do portu. Praca bosmana, zajmowanie się silnikiem do łatwych i przyjemnych nie należały. Mam stopień sternika morskiego, ale nigdy nie ciągnęło mnie, by zostać kapitanem. Rejs na Spitsbergen czy ten z 1992 roku były bardziej uciążliwe od Hornu. Jak nie ma wiatru, to bez silnika ciężko płynąć, a przecież terminy w każdym rejsie gonią, jest harmonogram, którego trzeba się jakoś trzymać. Jeżeli silnik jest sprawny, to są to rejsy wspaniałe. Pod warunkiem jednak, że większość czasu płynie się na żaglach, a maszyny używa się tylko z konieczności. Teraz jest mnóstwo takich rejsów, gdzie używa się przez większość czasu silnika, ale to już nie jest rejs, stukot silnika jest męczący. Te kłopoty, które przeżywaliśmy na rejsach z silnikami, oczywiście denerwowały nie tylko mnie, ale wszystkich. Mieliśmy jednak świado- 115 116 Henryk Lewandowski I takie góry lodowe oglądaliśmy z bliska mość, że nie stać nas, klubu, na lepszy. Robiliśmy, namęczyliśmy się, ale nieraz efektu nie było, jak choćby w wyprawie na Spitsbergen. Ale trzeba było robić, „jak się nająłeś za psa, to trzeba szczekać”. Nie można z góry założyć, że rejs będzie taki czy taki, dobry czy zły. W tym też jest ten urok. Poza tym jeśli koledzy przyjęli cię do załogi, do określonych zadań, to „nie ma zmiłuj”, trzeba robić swoje. Inni mogli się położyć, odpocząć, a ja swoje musiałem zrobić, to były moje obowiązki. Ale to, co zobaczyliśmy, przeżyliśmy i dokonaliśmy, rekompensowało te wszystkie niedogodności, użeranie się z silnikiem. To nie jest tak, że inne rejsy były gorsze czy coś podobnego. Były po prostu inne. Rejs wokół Hornu – patrząc na to z perspektywy czasu – był najcięższym i najważniejszym rejsem. Zostanie mi na zawsze w pamięci, siedzi we mnie najgłębiej. Nie jest też tak, że nie bałem się podczas innych wypraw. Bałem się, ale takiego piętna inne wyprawy we mnie nie wyryły. Żeglarstwo to dla mnie pasja zdobywania, zrobienia czegoś ważnego w życiu, zostawienia po sobie śladu. Nie tylko zobaczenia, ale przeżycia na własnej skórze. Jeśli masz „ciąg na wodę”, a ja go nabrałem, to nic ci nie przeszkadza. Nawet nie zastanawiasz się za następnym razem, czy to jest bezpieczne, czy nie. Było w tym też zawsze trochę ucieczki od codziennego Horn na zawsze w pamięci życia, ale nie dla przekory, dla swobody przede wszystkim, przestrzeni, to naturalna potrzeba człowieka, by być wolnym. To wciąga. A choroba morska? Każdy ją przechodzi na swój sposób, ja potrzebowałem około tygodnia, by traktować pokład jachtu jak stały ląd. Po kilku tygodniach na morzu, gdy się wychodzi w porcie, też „buja” i trzeba się przyzwyczaić. Kilka razy myślałem, czy nie zrobić patentu kapitańskiego. Sam jednak chyba sobie wytłumaczyłem, że miałbym tyle samo roboty. Pamiętam takiego kapitana ze Szczecina, z którym często spotykaliśmy się w Świnoujściu. Miał jacht w czarterze dla Niemców i ręce urobione po łokcie. I tak sobie wtedy pomyślałem, że chyba miałbym to samo; byłbym może dobrym kapitanem i ubabranym bosmanem... Teraz po latach, patrząc wstecz, myślę, że dla każdego z kapitanów, z którymi pływałem, czułem się potrzebny, miałem swoje obowiązki, satysfakcję, że doceniano moją pracę, moją osobę. Jako bosman, sternik morski miałem szacunek. I to mi wystarczało. Żeglarstwo to nie tylko przygoda, niebezpieczeństwo, dreszcz strachu czy emocji. To także przyjaźnie, poczucie i smak wolności. Zmienia się, oczywiście, tak jak wszystko. Nigdy nie wolno jednak być cwaniakiem na morzu, ono uczy pokory... Jest też zawsze sprawiedliwe... 117 Trasa wyprawy „Wiking” u Ocean Atlantycki k vi ja k ey 7. R 6 .0 1 gl Islandia Si f jö R h au rd f h ar ur öf n 7. .0 Szetlandy Orkady Wyspy Owcze 06 Lerwick Morze Norweskie Gdańsk 07.06.–12.08.1968 Edmund Kunicki Dookoła Islandii na s/y „Euros” „Było to wydarzenie bez precedensu. Nie tylko w historii polskiego żeglarstwa. Polscy żeglarze jako pierwsi w świecie opłynęli pod żaglami jachtu »Euros« Islandię. Rzecz stała się rewelacją dla ludzi morza i zdaje się, że do dzisiaj istnieją jeszcze niedowiarkowie, którzy nie mogą pojąć, że »Euros« ze swoją siedmioosobową załogą opłynął wyspę bez silnika...” Tak redakcja „Panoramy Północy” rozpoczęła relację Pawła Dzianisza z rejsu dookoła Islandii. A początek, jak wszystko co się wtedy działo, miał nietypowy przebieg. W głębi kraju, daleko od morza, powstaje pomysł budowy jachtu morskiego. Budowy dużego i kosztownego jachtu – bez pieniędzy w klubowej kasie. Inicjator budowy i animator społecznej aktywności potrafi rozpalić wyobraźnię kolegów i przekonać decydentów, że pomysł jest realny, a korzyści z posiadania własnego jachtu mają wymiar ponadregionalny. Działania zespołu inicjatywnego są szybkie i skuteczne, wyprzedzają w wielu wypadkach decyzje władz państwowych i związkowych. Tempo budowy niespotykane w budownictwie jachtowym. W listopadzie 1966 roku rozpoczęto budowę, a w końcu marca 1967 roku przekazano stolarzom gotowy kadłub do zabudowy wnętrza. 21 lipca 1967 roku jacht „Euros” wypływa z Gdańska w swój pierwszy rejs morski. Budowa jachtu trwała zaledwie dziewięć miesięcy, budząc powszechny podziw i zdumienie w światku żeglarskim. Ale nie tylko jacht rósł w oczach i dojrzewał do swojej roli. Także my, budowniczowie, stawaliśmy się coraz śmielsi w zakreślaniu marzeń i pragnień. W wyobraźni pływaliśmy już po Zatoce Gdańskiej, a co od- 120 Edmund Kunicki ważniejsi myśleli o rejsach po morzu. Równolegle z budową szkoliliśmy się na wieczorowych kursach żeglarskich. W przeddzień chrztu jachtu otrzymaliśmy książeczki żeglarskie i patenty żeglarza jachtowego. W ciągu trzech miesięcy sezonu żeglarskiego 1967 roku przez pokład „Eurosa” przewinęło się 126 żeglarzy w 12 rejsach zatokowych i pełnomorskich. Bydgoscy żeglarze wchodzili przebojem na morze z własnym nowoczesnym jachtem. Renomowane kluby żeglarskie środkowego wybrzeża rychło odczuły, że pojawił się mocny partner, i zostały zmuszone do zrobienia nam miejsca przy stole. Ten niewątpliwy wyczyn bydgoskich żeglarzy, spopularyzowany przez prasę, skłonił gdańskiego kapitana WojKapitan Wojciech Orszulok ciecha Orszuloka do skierowania jesienią 1967 roku pisma do Zarządu Kolejowego Klubu Sportowego „Brda”, armatora jachtu, z następującą propozycją: „Zwracam się do Waszego Klubu w następującej sprawie: Jestem kapitanem s/y »Kismet« z rejsu do Islandii w 1965 r. Proponuję w przyszłym roku poprowadzić rejs o podobnym charakterze na wody Islandii i Grenlandii ewentualnie pod proporczykiem Waszego Klubu na s/y »Euros«”. Propozycję kapitana Orszuloka rozpatrywał zarząd klubu i sekcji żeglarskiej. W odpowiedzi napisaliśmy: „Potwierdzamy otrzymanie Pana listu z dnia 8 października br. i dziękujemy za interesującą propozycję, która mieści się w naszych planach rejsowych (...)”. Tak rodził się rejs dookoła Islandii na jachcie żaglowym bez silnika. Potem wiele tygodni i miesięcy morderczej pracy dla zapewnienia jachtowi tego wszystkiego, co jest konieczne, by bezpiecznie płynąć i trafić do planowanych portów. Ale jacht to tylko połowa sukcesu. Drugą połowę stanowi dobrze dobrana załoga. Ten problem mógł rozwiązać tylko Olek, który znał nas z okresu budowy jachtu, a potem pływał z nami po morzu. Miał okazję poznać nasze możliwości fizyczne i psychiczne i wiedział, czego można od nas oczekiwać. Ostatecznie skompletował załogę w następującym składzie: j. kpt. m. Wojciech Orszulok – kapitan, j. st. m. Aleksander Kaszowski – pierwszy oficer, st. j. Edmund Bagniewski – drugi oficer, st. j. Zbigniew Urbanyi – trzeci oficer, st. j. Edmund Kunicki – bosman, st. j. Tadeusz Jabłoński – załoga, st. j. Władysław Rzeszutek – załoga. W ostatniej chwili, z przyczyn służbowych, z rejsu musiał zrezygnować j. kpt. m. Dariusz Bogucki. Tak dojrzewaliśmy do wielkiego rejsu. Dookoła Islandii na s/y „Euros” Rozpoczął się rejs W godzinach porannych 6 czerwca 1968 r. przybywamy do Jachtklubu Stoczni Gdańskiej w Górkach Zachodnich. Rozładowanie żywności, sprzętu, wyposażenia osobistego i jachtu. Jest tego tak wiele, że powstaje problem, gdzie to ulokować. Wieczorem przybywa kapitan z wiadomością, że „warszawa” nie zrobiła jeszcze paszportów, a bank nie wypłacił załodze dewiz*. Zostaję oddelegowany do Warszawy z poleceniem, bym nie wracał bez paszportów i dewiz w kieszeni. Z pomocą władz żeglarskich udaje mi się w ciągu dnia odebrać paszporty, a w banku dokonać wymiany złotówek na dolary. Wysyłam telegram, że wszystko załatwione i późnym wieczorem wracam do Gdańska. W rejs wychodzimy następnego dnia rano. Wczesna pobudka i śniadanie. Dopełnienie zbiorników wodą i odchodzimy z portu jachtowego. Po kilkunastu minutach cumujemy przy straży granicznej do kontroli paszportowej. Potem odwiedzenie Helu dla odprawy celnej i o 18.40 wychodzimy w morze. Morze gładkie, a wiaterek z północnego wschodu o sile 1–2°B sprzyja adaptacji do warunków morskich. Przez następne dni wiatry nadal z północnych ćwiartek o sile 2–4°B. Wciągnęliśmy na maszty największe płótna łącznie z genuą. Morze spokojne pozwala na dobrą prędkość 3–5 węzłów. Do pomiaru przebytej drogi wystawiliśmy mechaniczny log z propelerem na długiej linie. Gdy widać brzegi, oficerowie „celują” namiernikiem w latarnie morskie, a potem rysują na mapie linie, z których powstaje pozycja na morzu. Życie na jachcie reguluje rytm wacht. Ujawniają się pozażeglarskie talenty załogi. Pierwszy oficer nie lubi gotować, a kiedy musi, robi – jak twierdzi – proste ale pożywne dania. Najczęściej to zagęszczona zupa z puszki z dodatkiem wrzącej wody. Jego wachtowy Tadzio to antytalent gastronomiczny i na początku ostrzegł, że spożywanie jego posiłków może być niebezpieczne. Mój oficer bez pytania przelał swoje obowiązki kukowe na mnie. Czasami tylko dla poprawy – jak mawiał – smaku dodawał liście laurowe, ziele angielskie lub goździki. Niezawodnym gastronomem był Edzio. Bez względu na porę dnia, stan morza i siłę wiatru gotował autorskie zupy, które z czasem otrzymały nazwę „sztormzupki”. Były to zupy „wieloowocowe” i bardzo pożywne, w których każdy znalazł to, co najbardziej lubił. Kapitan był poza wachtami kukowymi, ale dbał, by * Zgodnie z ówczesnymi przepisami członek załogi na rejs zagraniczny (bez względu na czas rejsu) otrzymywał pięć dolarów USA „kieszonkowego”. 121 122 Edmund Kunicki posiłki jadano w mesie na stole nakrytym serwetkami z zachowaniem dobrych zwyczajów. Zbliżamy się do cieśnin duńskich. Dotychczas korzystne wiatry 12 czerwca zmieniają kierunek na wschodni, potem południowy, by o północy prawie zaniknąć. Prędkość jachtu maleje, utrzymanie kursu na ruchliwym szlaku wodnym coraz trudniejsze i żegluga staje się niebezpieczna. Schodzimy z toru i stajemy na kotwicy, by poczekać na wiatr. Po godzinie znowu płyniemy. Niebawem wiatr osiąga 5°B i tak trzyma przez kilka godzin. Potem gdzieś znika, by po godzinie znowu się pojawić i osiągnąć 6°B. Pierwsze kłopoty – odrywają się pełzacze i płótno największego żagla oddziela się od masztu. Wchodzimy na chwilę do Helsingør. W porcie spotykamy polski lugrotrawler „Drozd” i cumujemy do jego burty. Bierzemy się do obszywania żagla pełzaczami i do porządków w jachcie. Na zwiedzanie miasta i zamku Kronborg mamy kilka godzin. Piszemy listy, które „Drozd” zabierze do kraju. O 22.00 wychodzimy z portu. Kolejne trzy doby słabych wiatrów z różnych kierunków z przewagą cisz. Częste zmiany halsu, upalnie. Wykorzystujemy słoneczko do suszenia ubrań i żywności. W ciągu dnia przepływamy ledwie 40–50 mil. Dopiero 15 czerwca o dziewiątej rano cumujemy w małym porcie Hals. Tu mamy otrzymać radionamiernik – urządzenie do ustalania pozycji jachtu podczas mgły. A takich warunków spodziewamy się na dalekiej północy. Radionamiernik wymaga przestrojenia i to nas zatrzymuje w porcie dwa dni. Część załogi zwiedza pobliski Ålborg, a część woli moczyć się w basenie miejskiego parku. Niespodziewanie dla siebie stwierdzamy, że spacerowanie po duńskich miastach to znakomita forma ćwiczenia charakteru – w szczególności silnej woli. Gdy chodzimy po mieście i oglądamy sklepowe wystawy bezwstydnie zapełnione bogactwem towarów, to nic nie jest w stanie skusić nas do zakupów. Oczywiście, nosimy w kieszeni dolary (pięć), ale ciągle czekamy na szczególną okazję do ich wydania. Siedemnastego czerwca opuszczamy Hals przy dobrym wietrze i prędkości 5 węzłów. Przed nami wielki skok przez Kattegat i Skagerrak do Lerwick na Szetlandach. Cały następny dzień prześladują nas słabe wiatry z różnych kierunków i wiele godzin ciszy. Wydarzeniem, które odnotowaliśmy w dzienniku jachtowym, było minięcie latarni Skagen – wpłynęliśmy na wody Skagerraku. Kolejny dzień jest bardziej ciekawy. Od rana barometr zaczął spadać razem z naszymi nastrojami; czuliśmy, że coś się szykuje. O ósmej nadleciał niespodziewany wiatr, który przechylił jacht i lewa burta znalazła się wodzie. Alarmowo refujemy żagle, a potem zmieniamy je na mniejsze. Śniadania nie jemy, gdyż przygotowane w kambuzie do podania Dookoła Islandii na s/y „Euros” znalazło się na podłodze. Siła wiatru ciągle rośnie, o jedenastej osiąga 7°B i tak trzyma kilka godzin. Od osiemnastej stopniowy spadek siły wiatru, a o północy dmucha tylko czwórka. Nasze przekonanie, że poprzednie dnie pozwoliły nam „bezkonfliktowo” przejść adaptację do warunków morskich, okazało się złudne. Przygotowując posiłek w kambuzie nie zdążyłem wyjść na pokład i stało się. Zaniepokojony Zbyszek chciał wyjść na pokład, ale też nie zdążył. Teraz siedzę w kokpicie, patrzę na wodę płynącą przy burcie i cierpię – fizycznie i psychicznie. Prawdopodobnie litościwy Neptun uznał nasze cierpienia za spełnienie ofiary, gdyż następny dzień (20.06) był pogodny i z dobrymi wiatrami. Płyniemy w pobliżu Pierwszy oficer robi astropozycję południowych brzegów Norwegii, podziwiamy cudowne widoki gór zatopionych w morzu. Nawigatorzy mają pełne ręce roboty z ustaleniem pozycji jachtu. Od tego momentu będziemy coraz bardziej oddalać się od lądu wpływając na wody Morza Północnego. Czeka nas wielodniowa samotna żegluga aż do wysp szetlandzkich. W piątek (21.06) do godziny 16.00 nadal słabe wiatry, ale od 17.00 niebo zasnuło się chmurami i zaczyna dmuchać. O północy silny sztorm w pełnym wymiarze – w podmuchach 9°B. Zmniejszamy powierzchnię żagli. Potem zrzucamy grot i płyniemy na sztormowym foku i bezanie z trzema refami. Podniosła się duża fala, jacht jest zalewany wodą. Tej nocy wiele razy wywoływano nas na pokład. Pracujemy w ubraniach sztormowych z pasami bezpieczeństwa. Nie można ochronić się od wody. Już po chwili zimne strużki płyną mi po plecach, a w butach pełno wody. Dla wielu z nas to pierwszy sztorm w życiu. Godziny męczącego czuwania na siedząco w mesie, potem kładę się w ubraniu sztormowym do koi. Mam mokrą bieliznę i skarpety, trzęsę się z zimna. Ujawniają się nieszczelności drewnianego pokładu. W miejscach, gdzie drewno łączy się ze stalową kon- 123 124 Edmund Kunicki strukcją jachtu, woda przecieka do wnętrza mocząc koje. Także nieszczelne świetliki puszczają wodę z góry. A jacht wyczynia harce. Co jakiś czas „dziad” uderza w burtę i wstrząsa jachtem. Nie można zasnąć. Najgorsze to ciągła i bolesna praca mięśni, które reagują na chęć wyrzucenia mnie z koi na podłogę. Dopiero teraz mam czas na chwilę refleksji i zastanowienia się nad problemem: czy to jest to, czego chciałem? Czy jeszcze kocham morze? Potem zmęczenie mnie zwyciężyło i zasnąłem. Płyniemy z podziałem na trzy czterogodzinne wachty. Jestem w wachcie ze Zbyszkiem. W sobotę (22.06) mamy służbę w kambuzie, ale o zrobieniu śniadania nie ma mowy. Morze jest tak skotłoBosman Edmund Kunicki miał sporo zajęć wane, że trudno utrzymać się na nogach; zresztą nie mamy apetytu i nikt nie dopomina się posiłków – podgryzamy sucharki. Dopiero w południe następuje przesilenie. Siada wiatr i morze się uspokaja. Stawiamy żagle rejsowe i zaczyna się żegluga, jakiej oczekiwaliśmy. I chociaż niebo jest nadal pokryte chmurami i jest zimno (termometr pokazuje 10°C), to nastrój poprawia się, gdyż nawigatorzy powiedzieli, że Szetlandy są tuż, tuż za widnokręgiem. Na wcześniejszy obiad serwujemy krupnik z puszki, dodajemy wołowinę i zielony groszek. Jemy z razowym chlebem. Do picia woda z sokiem. Bagnieki (ksywa Edka Bagniewskiego) podwiesił pod bomem kiełbasy i boczek, by się suszyły. Na niektórych kiełbasach widać już tęczowe kolory. Wyniosłem worek ziemniaków i skrzynkę z cebulą na pokład i robię przegląd. Obok Zbyszek sprawdza chleb. To nie jest zwykły chleb; wypiekany w piekarni Marynarki Wojennej specjalnie opakowany ma podobno zachować świeżość przez wiele dni. Pod wieczór, w przerwach chmur, pokazało się słoneczko. Noc romantyczna i skłaniająca do marzeń; mrowie gwiazd, lekki wiaterek i gładkie jak lustro puste morze. O 04.00 przejmu- Dookoła Islandii na s/y „Euros” jemy wachtę. Zrobiłem log do pomiaru prędkości jachtu z butelki po piwie na sznurku. Wychodzi, że płyniemy z prędkością czterech węzłów. Wkrótce Zbyszek dostrzega coś ciemnego na horyzoncie. Po kilku minutach nie mamy wątpliwości – to ląd. Trafiliśmy w Szetlandy. Na dek wychodzi „nawigacyjne naczalstwo”, lustruje widnokrąg, a potem gratulują... sobie. Hmm... Wydaje się, że wyspy są tak wielkie, iż trudno byłoby je minąć niezauważenie. Wkrótce na deku jest cała załoga i oglądamy zbliżający się ląd. Trafiliśmy nie tylko w wyspy, ale – o dziwo – w środek cieśniny między wyspami Mainland i Bressay. W środku cieśniny leży stolica Szetlandów – Lerwick. Przed godziną 13.00 jesteśmy na wysokości basenów portowych i kapitan kieruje „Eurosa” do mniejszego z nich, w którym zwyczajowo cumują jachty i małe kutry rybackie. Basen maleńki, wymiarami przypomina port jachtowy w Górkach Zachodnich. Wchodzimy ciasnym wejściem i widzimy w basenie wielki tłok; nabrzeża zajęte. Zauważamy jakiegoś człowieka, który gestem zachęca do zwrotu i podejścia do jedynego wolnego miejsca. Manewry wykonujemy profesjonalnie i błyskawicznie. Jacht z żaglami w łopocie, tylko inercją zbliża się do kei. Stajemy na dłoń od nabrzeża. Po chwili pojawia się grupa żeglarzy z okolicznych jachtów. Oglądają jacht, a następnie gromadzą się przy rufie „Eurosa”. Wskazują na coś i żywo komentują. Szukają śruby napędowej – powiedział kapitan. Kapitan Orszulok zna Lerwick z poprzedniego pobytu jachtem „Kismet” w 1965 roku. Proponuje gorącą kąpiel w Domu Marynarza. Potem z Edkiem wybieramy się na spacer po mieście. Pierwsze wrażenie to szarość wszechobecnego kamienia. Z kamienia domy, mury, a nawet fragmenty skał w centrum miasta. Najciekawsze budowle to stary fort i budynek ratusza. Zwiedzamy kościółek na górce za miastem i obok maleńki bardzo stary cmentarz. Z trudnością czytamy wytarte przez czas napisy na płytach nagrobnych. Niektóre pochodzą z XIII wieku. Wiele grobów symbolicznych, gdyż ciała spoczywają w dalekich Indiach w „Perle Brytyjskiej Korony”. Wracamy do portu, gdzie spotyka nas niespodzianka. W sąsiedztwie zacumował lugrotrawler „Derkacz” i zostajemy zaproszeni na kolację. Na „Eurosie” są goście. Kapitan podejmuje, znanego z poprzedniego rejsu, komandora miejscowego klubu żeglarskiego pana Mallace’a z żoną. Nie przeszkadzając gościom wchodzimy przez luk do formesy, by się przebrać. Na kapitańskim stole kanapki i szklaneczki z whisky. Słyszymy strzępy rozmowy: Kapitan Orszulok: – Dzieli nas ogromne morze... Mister Mallace: – Tak. Ale dobrze schłodzone da się wypić… 125 126 Edmund Kunicki Wychodzimy na pokład. Na „Derkaczu” wesoło, są prawie wszyscy z „Eurosa”. Jemy ryby i wypijamy „morze toastów, choć też nie były dobrze schłodzone”. W poniedziałek (24.06) mieliśmy wyjść w morze. Ale w nocy rozpętał się sztorm i mamy dzień wolny. Idziemy z Edkiem do miasta. Tuż przy porcie główna ulica Lerwick – Esplanade, którą od basenów oddziela długi kamienny murek. Na murku, jak jaskółki na drucie, siedzą obok siebie szetlandzkie dziewczęta. Wszystkie jednakowe: w krótkich spódniczkach, wyraziście umalowane, z rudymi włosami, owalną twarzą z niezliczoną liczbą piegów – Takie ryby nam się trafiały jak na jajkach perliczki. Idziemy zobaczyć cmentarz z czasu drugiej wojny światowej. Wracając, już z daleka widzimy na redzie polskie lugrotrawlery z serii „ptaszki”. Sztorm wygonił ich z łowisk. W porcie zainteresowały nas małe kutry uzbrojone w działka z harpunami. To statki łowcze wielorybów. Nie byliśmy w stanie wysłuchać do końca opisu „techniki” zabijania tych zwierząt. To nieludzkie i potworne działanie. Postanowiliśmy z Edkiem nie brać nigdy do ust wielorybiego mięsa. Poprzedniego dnia zaprzyjaźniłem się z kukiem „Derkacza”, który częstował nas rosołem z ryb. Znakomita, smaczna zupa; obiecał dać przepis. Na „Derkaczu” kilku rybaków łowi ryby, a wśród nich nasz Władek. Kilka metrów żyłki z dowiązaną nakrętką M20 jako ciężarkiem, a na końcu solidny hak, na który nabija się kawał ryby – to „wędka”. Koniec żyłki nawija się na palec i wypuszcza resztę w toń tuż przy burcie kutra. Czas oczekiwania na rybę mierzy się w sekundach – coś niesamowitego! Na jacht zabraliśmy wiadra dorodnych czarniaków podobnych w kształcie i w smaku do dorsza. Nie ukrywam, że jestem pod silnym wrażeniem opowieści z mesy „Derkacza” o tym, co może nas spotkać na północy Islandii. Na dzień następny zapowiedziano wyjście w morze. Dookoła Islandii na s/y „Euros” Wtorek 25 czerwca powitał nas dobrą, żeglarską pogodą. Wiatr południowo-południowo-wschodni o sile 2–3°B dawał jachtowi prędkość 5 węzłów. Nawigatorzy po opuszczeniu Lerwick skierowali jacht na północ obchodząc szetlandzki archipelag od wschodu. Zaraz po wyjściu kapitan wpisał do dziennika jachtowego polecenie, że prace na pokładzie mamy wykonywać w zapiętych pasach bezpieczeństwa. Rozpięliśmy mocną linę od Atlantycka fala polera na dziobie do nadbudówki. Do niej będziemy wpinać swoje pasy. Wczorajsze horror stories opowiadane na „Derkaczu” i dzisiejsze przygotowania utwierdziły nas w przekonaniu, że ten rejs to poważne wyzwanie... Przez wiele godzin po lewej burcie przesuwają się monotonne szarozielone górzyste brzegi Szkocji. O 19.00 osiągnęliśmy północny kraniec Wielkiej Brytanii, a mianowicie małą skalistą wysepkę z latarnią na szczycie – Muckle Fluga. Zmieniamy kurs z północnego na zachodni. Od tego momentu będziemy się zbliżać do Islandii. Wiatr z południa przeszedł na południowo-wschodni i szefowie uznali, że trzeba postawić większe żagle. Stawiamy wielką genuę i apsel. Niesiemy teraz na masztach cztery żagle – to ponad 120 metrów kwadratowych płótna. Oceniamy, że prędkość jachtu przekroczyła siedem węzłów. Wykorzystując dobrą pogodę i małe falowanie morza niemal cały dzień smażymy ryby, robimy zaprawę z octu i zalewamy je w miednicy. W najbliższych dniach jemy tylko ryby. Smażone i zapiekane, na kwaśno, słodko i słono. Przyrządzone po polsku, szwedzku i… po japońsku – aż do znudzenia. Około osiemnastej napłynęły ciemne chmury i zakryły niebo, temperatura spadła do 6°C i nie wiadomo skąd pojawiła się długa atlantycka fala. Spodziewamy się sztormu, ale na szczęście nie nadchodzi. Natomiast coś dziwnego dzieje się z wiatrem. Jest nierówny – ciągle zmienia prędkość i kierunek, a to powoduje, że mamy dużo roboty przy żaglach. Jesteśmy na drodze niżów, które wędrując do Skandynawii tworzą takie pogodowe dziwy. Niestety nie mamy radia do odbioru meteo i musimy polegać na wiedzy oficerów. Po długich dywagacjach wyprowadzili wniosek, że za kilka, kilkanaście godzin czeka nas albo sztorm, albo sztil. Twierdzili, że ich prognoza jest trafna w 50 procentach i nie jest 127 128 Edmund Kunicki gorsza od prognoz warszawskiego Instytutu Meteorologii. Następne dni potwierdziły ich przewidywania. Cztery dni minęły prawie bez wiatru. Tylko lekkie podmuchy nadbiegały z rożnych kierunków. Wiele godzin jacht tkwił w bezruchu z opuszczonymi żaglami. Na niebie na przemian słońce, ciężkie chmury lub deszcz. Jak zwykle w takich chwilach Bagnieki zagonił nas do przeglądu żywności. Odkryliśmy, że z puszek z zagęszczoną zupą oraz warzywami odpadły papierowe nalepki rozmoczone wodą z zęzy. Czeka nas niespodzianka przy przygotowywaniu obiadu, a mianowicie czy w czterech puszkach jest ta sama zupa, czy w każdej inna. Od tego dnia zniknęły z jadłospisu tradycyjne nazwy jak zupa grochowa, kapuśniak czy krupnik, a pojawiło się nowe określenie: „zupa wieloowocowa z dominacją kapusty albo fasoli”. Interesującym przerywnikiem w tych nudnych dniach były imieniny Władka – lekarza załogi zwanego Moby Dickiem. Z tej okazji pierwszy oficer zamówił u mnie tort imieninowy. Nie wiem, jak ta informacja dotarła do Władka, gdyż w pewnym momencie podszedł do mnie i powiedział, że jeśli zrobię mu tort z ryby – a byliśmy po kilkudniowej konsumpcji ryb – to mi ten tort wsadzi na głowę. Też miałem dosyć ryb i tort zrobiłem z biszkoptów przekładanych masą czekoladową z budyniem i z wiśniowymi konfiturami. Władzio odwdzięczył się flaszką polskiego jarzębiaka. Ranek 29 czerwca zastał jacht w dryfie z opuszczonymi żaglami. Od czasu do czasu dmuchnie wiaterek, głównie ze wschodnich kierunków. Wtedy stawiamy żagle i przez chwilę płyniemy. Potem wiatr znika i żagle w dół. Tak bawimy się do wieczora. O dwudziestej wiatr stabilizuje się na kierunku wschodnio-południowo-wschodnim zaczyna dmuchać jedynka. Na morzu dotychczas spokojnym pojawiają się fale idące, o dziwo, z zupełnie innego kierunku niż wieje wiatr. Te zjawiska, dla nas jeszcze nie w pełni zrozumiałe, budzą niepokój nawigatorów tym bardziej uzasadniony, że wiatr rośnie i o północy dmucha już 50B. Zostajemy poderwani do zmiany żagli. Zamieniamy żagle rejsowe na sztormowe – małe ale z grubego płótna. Krok od tragedii Niedziela zapisała się w naszej pamięci jako „sztorm pod Dalatangi”. O 04.00 wiatr osiąga 70B, o 08.00 – 80, o 11.00 – 90, a od 13.00 w podmuchach powyżej 100B. W bardzo trudnych warunkach zrzucamy największy żagiel. Po lewej burcie jest wschodni brzeg Islandii, do którego powoli się zbliżamy. Dookoła Islandii na s/y „Euros” Dwa skrawki płótna na masztach nie są w stanie nadać jachtowi odpowiedniej prędkości, by uciec na północ. Mamy wielki dryf, gdyż huraganowy wschodni wiatr działając na żagle i powierzchnię prawej burty jachtu powoduje, że jacht płynie niejako bokiem, czyli dryfuje w kierunku skalistych brzegów wyspy. Wydaje się, że jesteśmy w pułapce bez wyjścia i gorzej nie może być. Ale morze ma nieprzebrany arsenał scenariuszy. Zsyła na nas mgłę, która szczelnie otula wszystko jak wata. Nic nie widać, a wszyscy wypatrywaliśmy brzegów. Teraz całym jestestwem zamieniamy się w słuch. Czekamy, kiedy pojawi się odgłos przyboju – rozbijania fal o skalisty brzeg. Kątem oka widzę, jak kapitan pakuje do plastykowego worka dokumenty jachtu i szczelnie go wiąże. Stoję ze Zbyszkiem przy sterze, mamy na sobie kamizelki i pasy ratunkowe, ale nikt się nie odzywa słowem. W takiej chwili każdy jest sam ze swymi myślami. Przypomniała mi się wówczas niedawna rozmowa z Olkiem, kiedy go pytałem, co zrobi, gdybym wypadł za burtę w atlantyckim sztormie. Wtedy Olek mi odpowiedział: „Stary. Stanąłbym na baczność i ci zasalutował”. Byłem wówczas tą odpowiedzią urażony, ale po jakimś czasie przyznałem mu rację. Szkoda tylko – pomyślałem – że dzisiaj nie będzie nikogo, kto mógłby mi zasalutować... Najbliżej jachtu jest półwysep o nazwie Dalatangi. Jest tam latarnia morska i radiolatarnia, czyli mały nadajnik radiowy wysyłający w eter ciąg kropek i kresek składających się na literę DA. To jakby imię i nazwisko tej radiolatarni. Kapitan wynosi na pokład maleńki radionamiernik i stara się zlokalizować kierunek, z którego biegnie sygnał radiowy. Niestety, radiolatarnia jest przed dziobem, a bardzo silny sygnał sugeruje, że brzeg jest tuż, tuż. I wtedy stało się coś, co w relacji Olka Kaszowskiego* wyglądało następująco: „Nagle targa nami potężny wstrząs. Sztormowy fok pracujący na prawym halsie przeleciał na drugą stronę. Wyskakujemy na pokład. Rzut oka na kompas. Tak! Zmienił się kierunek wiatru. Zaszedł na wschodni południo-wschód. Znaleźliśmy swoją szansę, łut żeglarskiego szczęścia. Luzować prawy foka szot, wybierać lewy! Do stawiania bezana sztormowego! Ster prawo! Jacht kieruje swój dziób na północ. Na bezpieczny kurs. Ocean darował nam tym razem”. Ten dar przyjęliśmy z pokorą. Płyniemy teraz na północ. Mamy większą prędkość i łatwiej się steruje. Po zwrocie jacht wystawił burtę na działanie fal. Wejście do jachtu zamknięte, ale wachta przy sterze jest zalewana * Aleksander Kaszowski, Zbigniew Urbanyi, „Eurosem” na Horn, Wydawnictwo Morskie, Gdańsk 1975, s. 73. 129 130 Edmund Kunicki wodą. Co któraś fala uderza z impetem w burtę, odbija się do góry, a potem hektolitry wody spadają na pokład. Wewnątrz jachtu potworny bałagan i… hałas. Wszystko, co nie zostało umocowane, lata w rytm przechyłów. Jacht drży od uderzeń „dziadów”, a w zęzie przelewa się woda od dziobu do rufy. Bagniewski szczęśliwie trafił na kilka puszek wołowiny, zmieszał je z rosołem i nazwał gulaszem. Kilku zdecydowało się na konsumpcję, reszta je suchary. Około 18.00 wiatromierz pokazuje spadek prędkości wiatru. O północy dmucha tylko czwórka. Ale Tak bywa na chrzcie polarnym fala jest wciąż wielka i uciążliwa, a mgła, która okryła nas przed Dalatangi, nadal nam towarzyszy. Tylko radionamiary wskazują, że płyniemy w dobrym kierunku. Ranek pierwszego lipca przynosi niespodziankę. Jest lekki wiaterek ze wschodu i znacznie spokojniejsze morze. Kapitan pozwolił wyspać się zmęczonej sztormem załodze i dopiero o ósmej, przy zmianie wachty, postawiliśmy rejsowe żagle. W dalszym ciągu jesteśmy otuleni mgłą, nie widać lądu, a pozycję jachtu wyznaczamy za pomocą namiarów na radiolatarnie, których tu sporo. Z nakresu na mapie widać, że przekroczyliśmy 66 stopień szerokości północnej i jesteśmy w pobliżu koła podbiegunowego. Ciekawi nas, co będzie „na kole”, i wielu z nas robi własne namiary. Niespodzianie dla wszystkich wpada jak bomba do mesy podniecony pierwszy i zwracając się do Tadka niemal krzyczy: – Słyszałeś? – Co? – pyta speszony Tadzio. – Uderzyliśmy kilem o koło podbiegunowe* – odpowiada Olek. To była prawda, gdyż za chwilę dały się słyszeć „dźwięki muszli”, a z głębin jachtu pojawił się Neptunus Rex. Chrzest neofitów odbył się z pełnym ceremoniałem. Była piekielna mikstura, golenie i pasowanie na morskiego żeglarza. Dostaliśmy morskie imiona i dyplomy. Korzystając z dobrego południowo-wschodniego wiatru (2–3°B) nadal płyniemy na północ, by ominąć półwysep Langanes, * Koło podbiegunowe przekroczyliśmy o godzinie 14.32 na długości 0140 36´ W. Dookoła Islandii na s/y „Euros” 131 wybiegający 28 mil w morze. Ten wąski pas ziemi w kształcie banana, wypukłością zwrócony ku północy, „zagarnia” liczne prądy morskie i tuląc do siebie zmusza je do ruchu po kole. Sam półwysep to skalisty grzbiet górski, od którego zboczy odbijają się wiatry, ciągle zmieniając kierunki. To bardzo niebezpieczne miejsce. Od kilku dni nie mamy dobrej pozycji. Ciągle towarzyszy nam mgła, a od czasu do czasu padają Trzecia wachta (Urbanyi i Kunicki) obiera ziemniaki na deszcze. Nie widać lądu i nie mo- obiad żemy uwiarygodnić miejsca, gdzie jesteśmy. To bardzo stresująca sytuacja. Wreszcie nawigatorzy uznają, że minęliśmy Langanes osiągając odpowiednią szerokość geograficzną i czas najwyższy wykonać zwrot na zachód – do Raufarhöfn. W nocy z pierwszego na drugiego lipca niespodziewanie dopada nas kolejny, gwałtowny sztorm. Prędkość wiatru w ciągu godziny rośnie z 2 do 6°B, a potem w porywach do 9°B – najpierw z zachodu, potem z północnego zachodu. Razem z wiatrem napływa zimno i termometr spada poniżej zera. W bardzo trudnych warunkach – w 30-stopniowym przechyle jachtu – załoga alarmowo zdejmuje żagle rejsowe i wciąga na maszt sztormowe. Ten sztorm, choć trwał tylko dwanaście godzin, był czasem „jedzenia niedźwiedziego mięsa”. Kiedy po manewrach skonani i mokrzy leżeliśmy w mesie na podłodze, byliśmy z siebie zadowoleni, że potrafimy. Sztorm jak szybko przyszedł, tak szybko odszedł. O 13.00 wieje jeszcze trójka, ale po godzinie tylko 2°B. Morze się uspokaja, mgła zostaje za nami, a między chmurami pojawia się słońce. Otwiera się panorama brzegów Islandii. Podziwiamy nieznane nam widoki, a nawigatorzy szukają opisanych w brytyjskiej locji charakterystycznych znaków na brzegu, by ustalić miejsce jachtu na morzu. Po chwili radosnego podniecenia pada wiadomość: jesteśmy w zatoce Bakkaflói pod Langanesem. Sztorm nas nie złamał, ale zepchnął jacht na południe i wcisnął w przeklętą przez marynarzy zatokę usianą licznymi wrakami statków. Chwila, kiedy świeciło słońce, a mgła była za jachtem, wystarczyła, by narysować na mapie punkt naszej pozycji. Potem mgła znowu nas okryła i wszystko wokół zginęło. Naszą szansą jest wiatr, by jacht mógł płynąć 132 Edmund Kunicki i wyrwać się z niebezpiecznych prądów morskich. Ale wiatr staje się niespokojny i coraz słabszy. Sądzimy, że to bliski brzeg Langanesu coraz bardziej zakłóca jego kierunek. W pewnym momencie, a jestem tego całkowicie pewny, widzę nad sobą błyski latarni morskiej. Tak blisko brzegów półwyspu byliśmy. Potem szukanie wiatru, niezliczone manewry i po kilku godzinach pełnych napięcia wydostajemy się z matni. To był popis wiedzy i zdolności przewidywania naszych nawigatorów, który da się porównać do jazdy samochodem kierowcy z zasłoniętymi oczami po maleńkiej wyspie na morzu, którą łączy z lądem jeden most. I znowu płyniemy na północ, by obejść przeklęty Langanes. Tym razem morze jest dla nas łaskawsze. Są nadal mgły, ale są także godziny dobrej widoczności i nie mamy kłopotów z nawigacją. Środa trzeciego lipca jest dniem północno-zachodnich wiatrów o sile 2–4°B. Jest mniej roboty przy żaglach, za to więcej w magazynie żywnościowym. Wysoka wilgotność w jachcie pustoszy wędliny. Wycinamy „zdrowe” kawałki boczku i kiełbas, podsmażamy i zatapiamy w gorącym smalcu. Na chlebie pęknięcia i pierwsze pleśnie, a woda zmieniła smak i kolor. Każda wachta, a teraz mamy dwie sześciogodzinne, na koniec służby usuwa wodę z zęzy. Są dnie, że wyciągamy ponad 180 „pompek”. To około 300 litrów wody lub 300 kilogramów dodatkowego balastu. Osiągnęliśmy duże szerokości geograficzne, o czym przekonuje pierwszy oficer robiąc astropozycje. Ostatnia z godziny 12.00 czwartego lipca wskazuje, że jesteśmy na 67°23´ szerokości północnej i 14°49´ długości zachodniej – daleko za kołem podbiegunowym. Tchnienie północy odczuwamy od kilku dni, kiedy temperatury spadły poniżej zera. Kapitan podejmuje decyzję zwrotu na zachód. Wytyczony kurs zaprowadzi nas do małego portu Raufarhöfn w zatoce Thistilfjördhur. Musimy napełnić wodą zbiorniki, które są prawie puste. Dla „pokrzepienia serc” robię na śniadanie racuszki z dżemem, co zostaje przyjęte nader przychylnie. Obiecałem na obiad następnego dnia pierogi z mięsem i kapustą. Żegluga do Raufarhöfn przebiega spokojnie przy zachodnich wiatrach o sile 2–3°B i spokojnym morzu. Pod wieczór jesteśmy w pobliżu wejścia do zatoki Thistilfjördhur, nad którą leży maleńkie Raufarhöfn. Niektórzy nawet dostrzegają domy osady. I wówczas Islandia po raz trzeci zadaje nam cios. Nim zdążyliśmy wejść w kanał portowy, wiatr osiągnął prędkość 6°B i wieje z kierunku portu – wzdłuż toru wodnego. W tej sytuacji żeglowanie przeciw wiatrowi jest wykluczone. Zdecydowano, że poczekamy w zatoce na poprawę pogody. Tymczasem z godziny na godzinę jest gorzej. O północy jest 7°B, o godzinie 03.00 Dookoła Islandii na s/y „Euros” – 8°B. Huraganowy wiatr powyżej 10°B pojawia się w południe i przez trzy godziny jest horror. Bóg Morza do ataku wprowadza nowy element w postaci zimna, przed którym nie ma schronienia. Lodowate strumienie wody biegnące poziomo boleśnie ranią ciało. Mokre rękawice nie chronią rąk; lepiej trzymać ręce wewnątrz rękawa. Jesteśmy przypięci pasem bezpieczeństwa do stalowego ucha w kokpicie i to ogranicza nam możliwości ruchu i ochrony przed lodowatą wodą. Już po kilkunastu minutach jesteśmy mokrzy i warunki stają się tak trudne, że nie można wytrzymać więcej niż kilkadziesiąt minut w kokpicie. W tej sytuacji kapitan zawiesza podział na wachty i ogłasza stan gotowości załogi. Wachtę przy sterze będziemy pełnić jednoosobowo przez godzinę, potem odpoczynek w mesie. Z wachty zostaje zwolniony bosman, który ma robić „dla pokrzepienia ducha” zadeklarowane poprzedniego dnia pierogi. Tymczasem pływamy na sztormowych żaglach półwiatrami w poprzek zatoki: 7–8 mil na północ i tyle samo na południe. Pływanie półwiatrami, czyli z wystawioną burtą na wiatr, ma to do siebie, że jacht ma wielki dryf – wiatr powoli wywiewa nas z zatoki na pełny ocean. A tam powstały już ogromne fale i żeglowanie będzie jeszcze trudniejsze – na granicy ludzkich możliwości. Prawdopodobnie cofniemy się znowu do Langanesu, a może jeszcze dalej na wschód. I wtedy postawiono nam pytanie: dacie radę dalej sztormować czy „lecimy” z wiatrem na Wyspy Owcze? Za dwie doby możemy być w Thorshawn lub na Szetlandach. Zapadła cisza. Po chwili odezwał się Zbyszek: Jesteśmy obici i zmarnowani, ale nie zwyciężeni – płyniemy dalej, kapitańciu. Na ogół mało rozmowny drugi złożył deklarację: Jak wylądujemy w Thorshawn, to wysiadam i idę paść owce, bo w Bydgoszczy nie pokażę się ze wstydu nikomu na oczy. Podobnie myśleliśmy wszyscy. Co więcej, byliśmy wtedy wściekli i zdeterminowani osiągnąć cel. O 15.00 notujemy przesilenie. Jest „tylko” 8–7°B, ale to może być zapowiedź końca mordęgi. Przez następne dziewięć godzin wiatr osiadł na 6°B, co pozwoliło nam odrobić trochę straconej wysokości i oddalić groźbę wydmuchania na ocean. Zbliżyliśmy się do wejścia na tor do Raufarhöfn i czatujemy na moment zmiany wiatru. Taka okazja nadarza się dopiero następnego dnia o 05.30. Wiatr zmienia kierunek na północno-wschodni, a my natychmiast wchodzimy na tor wodny, który pokonujemy w dwadzieścia minut. Za chwilę cumujemy „Eurosa” w Raufarhöfn. Jest szósty lipca 1968 roku godzina 05.50. Jesteśmy spragnieni lądu. Po jedenastu dniach w morzu marzymy, by poczuć grunt pod nogami. Port pusty. I bardzo dobrze, gdyby nas bowiem 133 134 Edmund Kunicki wtedy widziano, to by sądzono, że wracamy z całonocnej zabawy w barze. Tak ziemia kołysała się pod nogami. Chwila koniecznego relaksu i krótki spacer w najbliższym otoczeniu portu. To dzielnica przemysłowa z magazynami paliw, fabrykami konserw i mączki rybnej. Właściwe miasteczko jest kilometr dalej. Do portu wjeżdża samochód, z którego wysiada mężczyzna. Nawiązujemy rozmowę. Jest zaskoczony wiadomością, skąd przybywamy i w ogóle zdumiony naszym rejsem i tym, że pływamy tylko na żaglach. OkaRaufarhöfn. Wreszcie przerwa na ląd zuje się być właścicielem fabryki mączki rybnej, która ma teraz przestój z powodu... braku ryb. Zaprasza na gorącą kąpiel w budynku socjalnym. Po chwili gościmy na jachcie islandzkiego urzędnika. To celnik, policjant graniczny i ktoś tam jeszcze w jednej osobie. Odprawa trwa krótko w przyjaznej atmosferze. Otrzymujemy dokument pozwalający nam przebywać bez ograniczenia we wszystkich portach Islandii. Bierzemy się za robotę. Przede wszystkim musimy napełnić zbiorniki wodą i dokonać przeglądu olinowania jachtu i stanu żagli. Mokre materace lądują na pokładzie. Zdejmujemy „namioty”, to znaczy płachty folii rozpięte nad kojami, które chroniły nas przed wodą przeciekającą z pokładu. Klar jachtu i przegląd magazynku żywnościowego. Około południa odwiedza nas grupa młodzieży szkolnej. Gwar, śmiechy i pytania bez końca: kim jesteśmy, skąd przybywamy. Są ciekawi jachtu, gdzie śpimy, jak gotujemy, gdzie łazienka. Częstujemy małych Islandczyków słodyczami. Rozdajemy foldery o Bydgoszczy. Opiekunowie mają pełne ręce roboty z tłumaczeniem. Była to interesująca lekcja geografii dla obu stron. Po południu wpływa kabotażowiec o nazwie „Esja” i cumuje w pobliżu „Eurosa”. Z zaciekawieniem oglądamy mały statek, którego walory są aż nadto widoczne. Na dziobie wzmocnienia przeciwlodowe, a jego manewry pokazały, że jest bardzo zwrotny i ma silne maszyny. Nasi nawigatorzy meldują się na burcie statku i po chwili towarzystwo znika na „Esji”. Po powrocie kolegów dowiadujemy się, o czym rozmawiano. Główny temat rozmowy to Dookoła Islandii na s/y „Euros” oczywiście sytuacja lodowa – szczególnie w okolicach północnego Hornu. Dowiedzieli się, że na trasie rejsu możemy spotkać kry i góry lodowe, a na północno-zachodnim krańcu wyspy jest dryfujące pole lodowe, które pod wpływem wiatru może się zbliżyć do lądu i zamknąć jachtowi drogę. „Esja” w tym rejonie przecisnęła się wąskim przejściem. Ale „Esja” ma mocne maszyny i może manewrować do przodu i do tyłu, a napędem jachtu jest wiatr. Gdy go zabraknie, może być groźnie. Kiedy nasz „master” zapytał kapitana „Esji”, jakie mamy szanse, ten odpowiedział wprost: żadne. Będziemy jednak szukać swojej szansy – miał odpowiedzieć nasz kapitan. Siedzieliśmy w me- Po wyjściu z Raufarhöfn sie „Eurosa”, słuchaliśmy wywodów kapitana i Olka w zupełnej ciszy. Pobudzona wyobraźnia rysowała różne scenariusze wydarzeń i… nie były to wydarzenia optymistyczne. Świadomość niebezpieczeństwa była bliska, widoczna i realna. Po krótkiej wymianie zdań stwierdziliśmy, że nie można wykluczyć szansy na powodzenie. Aby ją znaleźć, trzeba płynąć. Po tej deklaracji spadł nam ciężar z serca – poczuliśmy się lżej. Ale i kapitanowi poprawił się humor, bo powiedział potem przy kawie: spodziewałem się tego po was; wasze zdrowie! Z moich zapisków wynika, że w tym dniu zjedliśmy, przygotowaną przez Edka, późną obiadokolację, na której podano rosół z kury, frytki z gotowanym kurczakiem (z puszek) i z czerwoną kapustą. Na deser prawdziwa kawa, biszkopty i szklaneczka jarzębiaku, którą postawił „master”. Z Raufarhöfn wyszliśmy w niedzielę po południu siódmego lipca. Było pochmurno i zimno – ledwie 3°C. Żegluga bez kłopotów. Wiatr 1–2°B z kierunku północno-wschodniego, morze spokojne. Płyniemy na północ, by obejść półwysep, na którym znajduje się Raufarhöfn. Prędkość jachtu mała i dopiero przed północą skierowaliśmy się na zachód. Następny dzień przynosi korzystne zmiany. Wiatr zmienił się na północno-zachodni i jego 135 136 Edmund Kunicki prędkość wzrosła do 5°B, niebo rozpogodziło się i temperatura osiągnęła w ciągu dnia 5°C. Zaczynamy płynąć po 6 mil na godzinę aż do następnego dnia do czwartej rano. Mijamy wyspę Grimsey, przez którą przebiega koło podbiegunowe. Wysepka mała, dwa na cztery kilometry, zamieszkała tylko przez kilkadziesiąt osób. Zbyszek twierdzi, że mała liczba mieszkańców wyspy jest skutkiem lenistwa ich pastora. A sprawa zaczęła się w XVIII wieku – mówił Zbyszek – kiedy zamieszkujący wyspę mężczyźni pewnego dnia wypłynęli na połów ryb i gwałtowny sztorm zatopił wszystkie łodzie. Na wyspie pozostał tylko pastor. I on podjął się trudnego zadania odbudowy populacji. Jak fama głosi, bardzo się starał, ale dzieła nie zdążył dokończyć, gdyż zmarł na serce. Przez dłuższą chwilę rozważaliśmy los pastora, aż konieczność zrzucenia żagli z powodu braku wiatru przerwała tę ciekawą dyskusję. Kolebiemy się na martwej fali cały dzień. Z nudów i złości próbowaliśmy różnych sposobów nadania prędkości jachtowi. W ruch poszły wiadra, bosak i wiosła. Na pokładzie, za grotmasztem, był odwrócony kilem do góry plastykowy bączek, a pod nim dwa wiosła. To one okazały się najskuteczniejszym „napędem” jachtu. Bezsilność i nudę wynagradzają przepiękne widoki północnej Islandii. Jest lipiec, ale znaczną część gór nadal pokrywa śnieg. W wielu miejscach widać wodospady, których wody z kilkusetmetrowej wysokości spadają prosto do morza. Od czasu do czasu pojawia się, nie wiadomo skąd, mały kuter rybacki, by po chwili zniknąć. Północne górzyste wybrzeże Islandii zawiera niezliczoną ilość fiordów, a w nich znajdują się małe i duże porty rybackie i handlowe. Największy port północnej Islandii – Akureyri – znajduje się w głębi Eyjafjördhur, ale by tam dotrzeć, trzeba przepłynąć cały fiord – 32 mile morskie. Nasi nawigatorzy wychodząc z Raufarhöfn mieli zamiar wejść do jeszcze jednego portu, by uzyskać najświeższe wiadomości o sytuacji lodowej. Rozważano Akureyri, ale jego położenie nie gwarantowało wiatrów. Zdecydowano się na Siglufjördhur – leży na trasie i jest blisko morza. Docieramy do portu na słabiutkich wiatrach 10 lipca o 07.50. Najważniejsza sprawa to wiadomości o lodach. Nawigatorzy niezwłocznie udają się do kapitanatu portu i tam omawiają aktualną sytuację lodową. Dziś jest trochę lepiej – mówił pan Thorstinson – niż wtedy, gdy przechodził kabotażowiec „Esja”. Lody odsunęły się na północ powiększając nieco szerokość przejścia. Nasz „master” mówił, że pan Thorstinson był szczerze zainteresowany naszymi planami, nie szczędził rad i troszczył się o nasze bezpieczeństwo. Zapowiedział wizytę po obiedzie z najnowszymi wiado- Dookoła Islandii na s/y „Euros” mościami. Nawiązujemy bliski kontakt z sympatycznym i życzliwym szyprem statku rybackiego „Oegri” panem Mathiasem Johansonem. Dzięki niemu zwiedziliśmy zakłady rybne „Siglo” i urocze Siglufjördhur. „Euros” stał się sensacją miasteczka i mamy niekończące się wizyty. Po obiedzie, zgodnie z zapowiedzią, gościmy kapitana portu Petera Thorstinsona i szypra Johansona. Rozmowa oczywiście o zagrożeniu lodowym. Ostatnie wiadomości mówią, że lody w zatoce Hunaflói „puściły” i kry są wynoszone prądem na północ na morze. Na pewno je spotkamy po drodze. Obaj Islandczycy twierdzą, że to one stanowią dla nas największe niebezpieczeństwo. Są niskie i mało widoczne. Kapitan Thorstinson wręcza załodze znaczki, jakie otrzymują marynarze i rybacy pływający po morzach arktycznych 25 lat. Na znaczkach wikingowski drakkar i napis „Sjomannadagurin”. Na koniec spotkania wznosimy toast za miłych gospodarzy i „za tych co na morzu”. Dzięki „naszemu” szyprowi z portu wyholuje nas kuter, który idzie na połów. Zostajemy sami. Kapitan ustala nowy podział wacht i zadań. Będziemy płynąć na dwie trzyosobowe wachty po sześć godzin. Edek, Zbyszek i ja stanowimy drugą wachtę. Podstawowe zadanie wachty to obserwacja wody i wypatrywanie lodu. O 19.30 podpływa kuter, podajemy hol i żegnamy gościnny port. O 20.00 mijamy po lewej latarnię Saudunes. Tu dziękujemy rybakom, stawiamy żagle i zaczynamy realizować najniebezpieczniejszy odcinek rejsu. Do Hunaflói 45 mil, a do przylądka Horn 85. Morze jest łaskawe, a wiatr północno-wschodni o sile 4–5°B daje jachtowi prędkość 6 węzłów. To napawa nadzieją, że szybko miniemy Hunaflói z jej lodami. Godzinę przed północą jesteśmy prawie w środku ujścia zatoki i wtedy zauważamy spadek prędkości wiatru, a o północy otula nas mgła. Płyniemy jak w mleku z coraz mniejszą prędkością i zaczynamy realizować jeden z najgorszych scenariuszy rejsu. Moja wachta kończy służbę o północy, nie widzimy kry i gór lodowych, ale czujemy ich obecność. Temperatura spadła do 3°C i zrobiło się lepkie zimno. Także opad mgły wiążemy z bliskim sąsiedztwem lodów. Od wyjścia z Siglufjördhur płyniemy średnim kursem 320° z zamiarem minięcia Hornu w odległości kilku mil. Gdy jest dobra widoczność, to wszystko jest OK. Gdy jest mgła, wtedy mamy przeciw sobie nieznaną dewiację kompasu, niewiadomy dryf i znos jachtu przez prąd morski. Nie możemy wówczas kontrolować drogi jachtu. Żegluga w takich warunkach, szczególnie w pobliżu lądu, dostarcza nawigatorom dodatkowych emocji, jakby ich było mało z powodu lodów na trasie. Do czwartej nad ranem pierwsza wachta nie wypatrzyła żadnego niebezpieczeństwa. Zanotowano jedynie dalszy spadek temperatury do 0°C i wiatru do 1°B. 137 138 Edmund Kunicki O godzinie 04.40 alarm stawia nas na nogi. Tadek wypatrzył górę lodową. Za woalem mgły widoczne zarysy góry. Oceniamy jej wysokość na 20–30 metrów. Ale nad wodą wystaje tylko część góry, reszta – 180 metrów – jest w wodzie. Wiatr stracił impet i zamienił się w podmuchy z różnych kierunków. Jacht ledwo, ledwo reaguje na ster, a jego prędkość jest bliska zeru. Obserwujemy górę i mamy wrażenie, że to my stoimy w miejscu, a góra jest w ruchu. Nie byliśmy pewni, czy to nasze manewry jachtem, czy prądy morskie niosące górę lodową pozwoliły na bezpieczne minięcie się. Przez kilkadziesiąt minut oglądamy ją z bliska. Góra „gada”: mlaska, szumi, huczy. Cały czas wydaje niesamowite odgłosy. Sprawiała wrażenie jakby jej lodowe granie były osadzone na dnie – była majestatyczna, groźna i nieruchoma. Tylko morze zatapiało ją na kilka metrów w rytm swojego oddechu. Stojąc w kokpicie czułem reakcję organizmu na zagrożenie, objawiającą się przyspieszonym biciem serca, wzrostem ciśnienia krwi, poceniem się itp. Nigdy więcej nie doznałem takich odczuć, choć minęliśmy jeszcze kilkanaście gór lodowych i niezliczoną ilość kry po obu burtach. Męczymy się do południa z powodu braku wiatru. Cały czas jesteśmy spięci, gdyż góry jak zjawy wyłaniają się z mgły. Wiemy już, w jakim kierunku płyną prądy morskie i dokąd popłyną lody i staramy się minąć je daleko. O 13.00 powstaje wiatr z południowego wschodu i przegania mgłę. Poprawiamy kurs jachtu bardziej na północ. Nasze położenie ulega znacznej poprawie. Wiatr osiągnął 3°B z dobrego kierunku południowo-zachodniego i zaczęliśmy prędko płynąć wyznaczonym kursem. O 21.30 pokazało się po prawej burcie białe pasmo lodu. Meldujemy pierwszemu oficerowi, że widać pole lodowe. Ta informacja wywołuje wszystkich na pokład. Widok fascynujący. Podchodzimy bliżej. Morze jest czyste, ponieważ wiatr przegonił krę aż pod barierę lodową. Z odległości dwóch mil widzimy, jak naciera ona na lód, o czym świadczą częste wytryski wody. Zaaferowani lodem nie zauważyliśmy, że wiatr stężał do 5°B i przesunął się na kierunek zachodniopołudniowo-zachodni, czyli na taki, jakim powinniśmy niebawem płynąć. Czeka nas długie halsowanie. Idziemy po swoją szansę O godzinie 22.00 nawigatorzy podejmują ważką decyzję. Polecono nam zmienić kurs jachtu na 270° – płyniemy na zachód. Ta decyzja oznaczała, że wchodzimy w długi „rękaw” ograniczony z jednej strony przez Dookoła Islandii na s/y „Euros” pole lodowe, a z drugiej przez postrzępiony, skalisty brzeg Islandii. Bezpieczna szerokość tego „rękawa” to zaledwie kilka mil. Na jego końcu znajdowała się nasza szansa. Przed północą zrzucamy największy żagiel, ponieważ wiatr osiągnął 7°B i nadal tężał. Zdążyliśmy się przyzwyczaić, że morze nie daje darmo niczego. To, że znowu zrywa się sztorm, nie zaskoczyło nas zbytnio jak również i to, że wiatr wieje w dziób i zmusza do wielokrotnego halsowania. Baliśmy się mgły, która by nas oślepiła w tak niebezpiecznym miejscu. Nawigatorzy przedstawili taktykę żeglowania w „rękawie”, przywołując przykład spod Raufarhöfn. Tam halsowaliśmy na żaglach sztormowych, o małej powierzchni, które nie zdołały oprzeć się nawałnicy, i wolno dryfowaliśmy z wiatrem. Tu nie ma miejsca na takie manewry. Musimy płynąć na dużych żaglach – foku i bezanie, które dobrze wybrane muszą dać jachtowi prędkość do przodu. W tym dniu praca na pokładzie była wyjątkowo trudna i pełna napięcia. Jacht bierze wodę na pokład i ma duże przechyły na obie burty. Płyniemy na północ pod barierę lodową, potem zwrot na południe i rejs pod islandzki brzeg. Zwroty, których zrobiliśmy bez liku, musiały być przeprowadzone bezbłędnie, co nie jest łatwe w sztormowym wietrze i dużej fali, a do wybierania szotów stawaliśmy we dwójkę. Czwartek 11 lipca kończy się pełnym sztormem, chociaż morze nie zdążyło się jeszcze rozkołysać. Nowy dzień to kontynuacja poprzedniego z tym, że od czwartej wieje już pełne 8°B, a fala urosła i z większą siłą atakuje jacht. Minęliśmy Horn i jesteśmy w pobliżu przylądka Straumnes, przy którym zmieniamy kurs bardziej na południe. Teraz południowo-zachodni wiatr dmucha nam prosto w twarz. Nadal pływamy halsami: na północ pod pole lodowe, a potem na południe aż przybój na skałach staje się widoczny. Potem znowu zwrot na północ. Dziesiątki halsów, mimo naszego wysiłku, ze zmiennym efektem. Straumnes mijamy kilka razy: o 15.25, drugi raz o 21.45, trzeci o 03.15 następnego dnia. Dwanaście godzin walki pod przylądkiem ze zmiennym szczęściem przypomina do złudzenia sytuację mocujących się siłaczy w bramie, z których jeden broni, a drugi atakuje wejście. Powstała sytuacja patowa. Na żaglach kolejno pękają pełzacze i płótno oddziela się od sztagu i bezanmasztu. W krańcowo trudnych warunkach dokonujemy naprawy. Nawigatorzy podejmują niezwykle ryzykowną decyzję wciągnięcia na maszt największego żagla. Kilkadziesiąt metrów kwadratowych płótna nada jachtowi większą prędkość i pozwoli wyrwać się z matni. Żeglarze wiedzą, co znaczy żeglować na dużych żaglach w warunkach sztormowych, kiedy Atlantyk serwuje ogromne fale. Wtedy całym sobą czuje się jacht, napięcie lin i ogromny wysiłek 139 140 Edmund Kunicki żagli, jakby były one integralną cząstką ciała żeglarza. Sztorm trwał 34 godziny i puścił dopiero 13 lipca o siódmej rano. Mgła, której tak baliśmy się wchodząc w „rękaw”, dosięgła nas, kiedy sztorm się kończył i emocje powoli słabły. I wtedy mogliśmy zakończyć rejs podobnie jak statek „Wigry”. Stałem przy sterze, gdy nagle rozległ się dramatyczny krzyk Zbyszka: Edek! Zwrot! Błyskawicznie zmieniamy hals. Po chwilowej emocji Zbyszek wskazał ręką na niebo i powiedział: latarnia nad nami. Była gęsta mgła, latarni i jej światła nie dostrzegłem. Przez pewien czas nawet sądziłem, że to były omamy wywołane zmęczeniem oczu. Ale po chwili zobaczyłem kilka błysków. Były zawieszone wysoko, jakby w próżni. Nie pamiętam, czy się spociłem, ale po raz kolejny w tym rejsie doznaTablica ku czci marynarzy „Wigier” na łem uczucia strachu. Byliśmy blisko, bardzo blicmentarzu Fossvogi w Reykjaviku sko brzegu i... końca rejsu. Potem było zwykłe pływanie i zwykła żeglarska robota. Minęliśmy latarnię Bjargtangar, podziwialiśmy pokryty lodowcem szczyt Snæfellsjökull. Przed wejściem do Faxaflói oddaliśmy hołd poległym marynarzom statku „Wigry”, który zatonął na tych wodach w sztormie 15 stycznia 1942 roku. We wtorek 16 lipca na redzie Reykjaviku podajemy hol na pilotówkę, która wprowadza nas do portu. Cumujemy o 10.20 do islandzkiego statku ochrony rybołówstwa „Thor”, a w dwadzieścia minut potem krótka odprawa władz portowych. Wykorzystaliśmy swoją szansę i osiągnęliśmy cel. Byliśmy w Reykjaviku. Spotkaliśmy tu wielu przyjaciół. Okazało się, że byliśmy pod dyskretną opieką morskich władz Islandii od chwili zawinięcia do Raufarhöfn aż do wejścia na redę portu w Reykjaviku, dokąd wysłano po nas pilotówkę. Wypełniono nam szczelnie program pobytu ciekawymi wycieczkami po kraju. W Reykjaviku staliśmy trzy dni. Ostatni dzień to przygotowanie jachtu do powrotu. Drobne naprawy, szycie żagli, tankowanie wody, pożegnalne wizyty. Byliśmy spóźnieni i postanowiliśmy płynąć do kraju bez zawijania do portów. W sobotę 20 lipca 1968 roku minutę po północy wybieramy cumy i wychodzimy z gościnnego portu. Pierwszych kilka dni to rejs z przewagą słabych wiatrów z różnych kierunków. Dopiero trzeciego dnia późnym wieczorem wiatr rozdmuchał się do 8°B i tak trzymał jede- Dookoła Islandii na s/y „Euros” 141 naście godzin. Płynęliśmy szybko z wypiętrzoną falą. Nieśliśmy fok i bezan. To była wspaniała żegluga pełnym wiatrem. Prędkość fali nieco większa od prędkości jachtu, przez co jacht przez dłuższy czas płynął na zboczu fali z dziobem celującym w niebo. Potem po przejściu czuba dziób pochylał się i płynęliśmy w ślizgu aż szumiał kilwater za rufą. Niestety, następny tydzień to wiele godzin ciszy i wiatrów od 1° do 2–3°B. Ale nie tylko cisze i słabe wiatry dawały się nam we znaki. Woda pobrana w Reykjaviku z nieznanych powodów uległa zepsuciu. Miała ohydny smak, fio- Po złożeniu wieńca na cmentarzu Fossvogi, od lewej: Edletowy kolor i pieniła się. Nie nada- mund Kunicki, Wojciech Orszulok, Władysław Rzeszuwała się do picia. Udało się ją nieco tek, Edmund Bagniewski, Zbigniew Urbanyi, Aleksan„odbarwić” przepuszczając przez der Kaszowski, Tadeusz Jabłoński zmielony węgiel (carbo medicinalis) z apteczki jachtowej. Smak poprawialiśmy dodając mleko w proszku. Rozpoczęliśmy limitowanie wody. Drugi problem był z chlebem. Mieliśmy duże zapasy chleba pieczonego w wojskowej piekarni dla marynarki wojennej. Ten chleb powinien zachować świeżość przed długi czas – jak długi, nie określono. Tymczasem byliśmy w rejsie ponad 45 dni i chlebek przechowywany w nie najlepszych warunkach zaczął schnąć, pękać i pleśnieć. Do konsumpcji nadawały się wykrojone małe kawałki. Po różnych eksperymentach odkryliśmy, że kawałki chleba poddane parowaniu odzyskiwały na krótki czas walory smakowe i dawały się zjeść. Wędzonych wędlin już nie mieliśmy. Asortyment potraw znacznie się skurczył. Wymyślano coraz dziwniejsze potrawy z pozostałych zapasów. Dreszczyk emocji towarzyszył przy otwieraniu puszek – co jest w środku. Nalepki dawno odpadły, a korozja też swoje zrobiła. Problemem był także gaz do kuchenki jachtowej. Obawialiśmy się, że może zabraknąć ciepłych potraw przed zakończeniem rejsu. Wprowadziliśmy ograniczenia zużycia gazu. Palacze mieli swoje problemy – wypalili wszystkie papierosy. Potem zużyli kilka paczek tytoniu fajkowego, na koniec korzystali z tytoniu Partagos. 142 Edmund Kunicki Był to kubański tytoń prasowany w tabliczki podobne do czekolady. Taki tytoń skrobali nożem i zawijali w gazetowy papier. Niekiedy „Partagosy” miały długość 15 centymetrów i grubość cygara. Mimo tych kłopotów życie na jachcie przebiegało bez problemów. Rytm dnia wyznaczał grafik wacht. W wolnych chwilach toczyliśmy niekończące się dyskusje na przeW Górkach Zachodnich po powrocie z rejsu różne tematy. Mieliśmy bowiem w załodze dziennikarzy, inżynierów i lekarza. Im bliżej domu, tym wyższe temperatury i częstsze okresy ciszy. W cieśninach duńskich jak zawsze wielki ruch. Szóstego sierpnia po południu spotykamy „Drozda”. Wymieniamy pozdrowienia i informacje. Prosimy o wodę. Uzgadniamy, że „Drozd” stanie na kotwicy na redzie Helsingør. Niekorzystny wiatr i silny prąd uniemożliwia nam jednak podejście. Na pomoc pospieszył m/t „Myszołów”, który podprowadził nas do burty „Drozda”. Jak zwykle polska gościnność, normalny obiad i... wypicie dużej ilości dobrej herbaty. Następnego dnia bardzo wcześnie „Drozd” idzie po zaopatrzenie, a my pół mili od południowych główek portu Helsingør rzucamy kotwicę. O 15.45 podchodzi „Drozd” i podaje hol, na którym płyniemy do 22.30. Na trawersie latarniowca Falsterborev żegnamy przyjaciół i na żaglach podejmujemy dalszą żeglugę. Wieje korzystny wschodni wiatr o sile 3–4°B. Dziesiątego i jedenastego sierpnia cisza. Zbyszek napisał w dzienniku: „kosmiczna flauta” – na wysokości Łeby. Przez kilka godzin słychać sygnał Łeby, a także przejeżdżające pociągi. W ciągu dnia gorąco – chodzimy w slipach. Do Helu weszliśmy 12 sierpnia o 05.10, a w Górkach Zachodnich cumowaliśmy tego samego dnia o 22.05. Większość załogi „Eurosa” w rejsie dookoła Islandii stanowili żeglarze o małym stażu, a część z nich spotkała w tym rejsie swój pierwszy sztorm. Tu poznaliśmy różne smaki morskiego żeglowania. Wróciliśmy do kraju po 66 dniach upojeni żeglarstwem, które lekarze psychiatrzy określają jako jeden z objawów morskiej psychozy. Szczegółowe definicje tej przypadłości mówią, że są to ciężkie stany chorobowe, które powodują u ludzi – zdrowych na początku – na krótszy lub dłuższy czas niechęć do normalnego życia w społeczeństwie. W naszym przypadku ten stan Dookoła Islandii na s/y „Euros” powstał na skutek udziału w długim rejsie morskim. Jego symptomem jest jedzenie byle czego, zamiłowanie do ciasnych i mokrych koi, stęchłego chleba, zepsutej wody i niechęć do mycia. A za wszystko trzeba jeszcze niemało zapłacić. Przekonaliśmy się, że leczenie takich stanów jest beznadziejne, a rokowania małe. Życie pokazało, że większość z nas dożyła już w tym stanie starości. 143 ������ Cape Wrath #�� " Tor Ness ��� " ���" ��� ����� � ���� ����� ������� ��� ���" ������ ��� ������ ������� ������������������� ��� ��� � � � � � ���� ��� � � � �� ���� ��� ��� ����� $�� " ���" " �� ������������������������� � 21.07.1970 godz. 00.03 &' �� " ���������!������! ��� " ����� �������� � �� �� �� � � �� �� � �� �� � Duncansby Head ��� �� � � � ���� �� � ��� �� Przejście „Eurosa” przez Pentland Firth ��� �� � � � ��� �� 20.07.1970 godz. 21.45 �" %� Aleksander Kaszowski Przejście Pentland Firth Przepłynąć Pentland Firth? Dlaczego nie. Przecież wiele jachtów pokonało tę cieśninę. Dlaczego mamy być gorsi? Jeśli silnik sprawny, prąd kwadraturowy i pogoda dobra, to z pewnością się uda. Kapitanowie z odpowiednią praktyką morską i na dobrych jachtach przechodzą tę cieśninę bez większych problemów. Tylko potem, w gronie rodziny lub przyjaciół rzucą od niechcenia: Jak przechodziłem Pentland to… Bo przejście Pentland Firth to ciągle jeszcze żeglarska nobilitacja. Gdy wracaliśmy z Islandii, kapitan Orszulok opowiadał o tej cieśninie rzeczy straszne; o czternastowęzłowych prądach, przeciwprądach, kipielach, bystrzach, wirach i skałach. W Kirkwall, gdzie weszli „Kismetem” w drodze powrotnej z Islandii, rozmawiał z twardymi ludźmi morza – szyprami, rybakami, kapitanami, marynarzami. Ich opowieści o cieśninie wiały grozą. Gdy pytał, czy jakiś jacht się z nią zmierzył, rozmówcy wzruszali ramionami i znacząco wznosili oczy do nieba. W latach siedemdziesiątych pływanie na najtrudniejszych akwenach, na pionierskich szlakach, zaczęto uznawać za wyczyn żeglarski. Rejsy wyczynowe pod polską banderą były coraz liczniejsze, a jachty i ich załogi wpisywały się na karty historii polskiego żeglarstwa. Kiedy zostałem jachtowym kapitanem żeglugi wielkiej, uznałem, że moja praktyka morska pozwala mi myśleć o zorganizowaniu poważnego rejsu. Zaplanowaliśmy, że w sezonie 1970 popłyniemy na Grenlandię, konkretnie do Godhavn na wyspie Disko na Morzu Baffina. Był to, na owe czasy, arcytrudny rejs wyczynowy, którego realizacja obliczona była na 100 dni. Te 100 dni stały się przeszkodą nie do pokonania. Oświadczono mi, że takiego urlopu, oczywiście w głównej mierze bezpłatnego, nie dostanę. Nasz plan legł w gruzach. Bo jaki rejs wyczynowy można zrealizować w 30 dni? 146 Aleksander Kaszowski Właśnie wtedy wpadł mi do głowy pomysł przepłynięcia Pentland Firth pod żaglami na jachcie bez silnika! „Euros” był mocny, dzielny, sprawdzony w najgorszych pogodach, ale silnika nadal nie miał. Poza kandydatami do załogi nikomu o celu wyprawy nawet nie pisnąłem. No bo, nie wspominając o locji, wystarczy, by zajrzeli do książki R.L. Carson Morze wokół nas i przeczytali: „(…) prąd przypływu idący na wschód z pełnego Atlantyku przeciska się na Morze Północne pomiędzy Orkadami i Szetlandami, odpływ zaś powraca przez to wąskie przejście. W pewnych okresach pływu wody te roją się od niebezpiecznych wirów, niezwykłych spiętrzeń wodnych lub od złowieszczych lejów i depresji. Nie zaleca się mniejszym statkom zapuszczać w wiry cieśniny Pentland Firth, nazywane Swilkie, nawet przy dobrej pogodzie (…) mogą stanowić poważne niebezpieczeństwo dla statków, które – jak podaje locja – jeśli raz ich doświadczyły, nie są skłonne ryzykować pochopnie drugiego takiego spotkania”. Może dlatego z tych, którym proponowaWody Pentland Firth pełne są niebezpiecz- łem udział w rejsie, pozostało czterech: Staszek nych wirów, spiętrzeń wodnych, złowiesz- Horecki, ten sam, który dowodził dziewiczym czych lejów rejsem „Eurosa”, a teraz będzie pierwszym oficerem i moim zastępcą, oraz Edek Bagniewski, Tadek Jabłoński i Zbyszek Urbanyi. Mało nas, ale wszyscy jesteśmy doświadczonymi żeglarzami. Nasz cel jest tak trudny do zrealizowania, że z obawy przed niepowodzeniem zgłaszamy, że chcemy płynąć na Wyspy Owcze. Wypływamy w dniu 2 lipca w nadziei, że u wrót Pentland znajdziemy się w czasie pływu kwadraturowego, kiedy prędkość prądu najmniejsza i te wszystkie wiry, spiętrzenia, przeciwprądy, leje i depresje mniej groźne. Ale jak na dawnych statkach żaglowych – a my na jachcie bez silnika jesteśmy w podobnej sytuacji – o datach lepiej nie mówić. Bo na morzu może się zdarzyć wszystko. Na Bałtyku dopadły nas przeciwne sztormy. Każda mila na zachód była męcząca, osiągnięta uporczywym halsowaniem i stratą czasu. Przez Sund, dla odmiany, wlekliśmy się we flautach, by na dodatek u wrót Kattegatu po- Przejście Pentland Firth nieść poważną stratę. Na martwej fali szoty przelatującego na drugą burtę grota wyrwały z obudowy kompas, który zniknął za burtą. Ledwo umocowaliśmy zapasowy, gdy przyszedł wiatr. Mocny korzystny wiatr. Jeszcze nie wszystko stracone, może zdążymy... Lecz to płonne nadzieje. Wiatr zmienia się na północno-zachodni i rośnie do siły sztormu. Spracowany fok drze się na strzępy. Na północ nie da się Dziś takich latarniowców już nie ma płynąć. Na dodatek na zawietrznej skały Niddingen są niebezpiecznie blisko. Decyduję się na wejście do fiordu Kungsbacka. Nim rzuciliśmy tam kotwicę, było emocjonujące wejście między wysepkami i skałami. Gdy staliśmy na kotwicy, nad nami w takielunku huczał sztorm, a wokół nas było spokojnie. Ale tylko do następnego ranka. Bo gdy „Euros” wyszedł na Kattegat, sztormowy wiatr, tylko trochę słabszy, huczał nieprzerwanie. Przebijanie się na północ było niezwykle wyczerpujące. We mnie rosło napięcie. Sztormy i niekorzystne wiatry opóźniały nas tak bardzo, że dojście do Pentland w czasie pływu kwadraturowego stało się niemożliwe. Mimo to forsujemy żagle. Na Skagerraku rozdmuchało się do 90B. Urywa się róg szotowy foka sztormowego. Stawiamy fok rejsowy. Jest nowy, może wytrzyma. Ale sztorm ponownie się nasila i rwie róg i tego żagla. Został nam ostatni stary fok. Ten będzie niezbędny w cieśninie, zatem w górę idzie naprawiony fok sztormowy. Ale na foku sztormowym żegluga pod wiatr nie zbliża nas do celu. Stawiamy więc ostatni fok. Idziemy żwawiej, ale żagiel nie wytrzymuje. Narasta poczucie bezsilności. Nieprzerwanie naprawiamy uszkodzone płótna. Palce obolałe od igieł, a tu Norddeich Radio zapowiada kolejny północno-zachodni sztorm. Groźba zdryfowania na jutlandzkie brzegi lub powrót do Skagen staje się coraz bardziej realna. Nie zdarzyło mi się dotąd spotkać takiego nasilenia i ogromu przeciwności. Czas, którego mamy tak mało, bezpowrotnie ucieka. Ponure myśli kłębią się w głowie. Jeżeli będziemy musieli schronić się w Skagen, to szansa sforsowania cieśniny zniknie bezpowrotnie. Jest beznadziejnie. I wtedy na prawym trawersie zauważamy znajome sylwetki statków. To nasze „ptaszki” – lugrotrawlery – „Grzywacz” i „Jemiołucha”. Robimy zwrot i podchodzimy bliżej. „Grzywaczem” dowodzi kapitan Bogusławski. 147 148 Aleksander Kaszowski Stary znajomy, którego dwukrotnie spotkaliśmy w Sundzie: w drodze na Islandię i gdy wracaliśmy non stop z Reykjaviku. Wówczas dowodził „Drozdem”. Poznaje nas i radośnie wita. Też zna prognozę i ani „Grzywacz”, ani „Jemiołucha” nie zamierzają się przebijać przez sztorm na szkockie wody. Idą schronić się do Manefiordu koło Mandal w Norwegii, by tam na spokojnej wodzie przeczekać złą pogodę. Obaj kapitanowie, Bogusławski i Walczak, który dowodzi „Jemiołuchą”, namawiają nas, by iść z nimi. Łatwo powiedzieć. Nie mieliśmy wiz, a w owym czasie Norwegowie się nie patyczkowali. Jeśli nie masz wiz, to bez chwili zwłoki masz wyjść w morze. Ale przecież teraz sytuacja jest inna. Za godzinę, może dwie dopadnie nas, zmęczonych i niewyspanych, sztorm. I co wtedy? Ulegamy namowom i za naszymi „rybakami” wchodzimy na zaciszne i spokojne wody fiordu. „Ptaszki” nie wchodzą do portu. Rzucają kotwicę w fiordzie, a my cumujemy do burty „Jemiołuchy”. Wreszcie było bezpiecznie i spokojnie. Bo na Skarerraku znów srożył się ciężki sztorm. Przed nocą przypłynęli Norwegowie. Po kontroli naszych paszportów nakazują natychmiastowe wyjście w morze. Nie docierają do nich żadne argumenty. Przecież nie wchodzimy do portu, nie chcemy zejść na ląd, chcemy tylko przeczekać sztorm. Idziemy do Szkocji, w tym sztormie nie damy rady. To wracajcie do Kopenhagi, tam już byliście. Nie macie wiz i nie możecie tu kotwiczyć. Zrezygnowani zaczęliśmy się gotować do wyjścia. Nie doceniliśmy jednak polskich rybaków. Kapitan Bogusławski zaprasza Norwegów na „Grzywacza”, a my pod okiem sterczącego w motorówce i trzymającego się naszego relingu Norwega klarujemy jacht do wyjścia, tyle że wolno, jak najwolniej. Jakich argumentów użyli kapitanowie naszych statków? Chyba rybackich, bo gdy Norwegowie wracali na motorówkę, już nie byli tacy stanowczy i tylko niewyraźnie bąkali: morgen, morgen, i odpłynęli. Czekaliśmy 40 godzin na lepszą pogodę. W tym czasie nie tylko korzystaliśmy z najserdeczniejszej gościnności rybaków, którzy wiele o pentlandzkich wodach wiedzieli, ale naprawiliśmy żagle, wyspaliśmy się i wypoczęli, a co najważniejsze – ponownie, w spokoju i świadomi, że u wrót cieśniny możemy być 20 lub 21 lipca, a więc w okresie prądu syzygijnego – ustaliliśmy, jak zamierzamy ją przejść. Byliśmy świadomi, że napotkamy prądy i przeciwprądy o największej prędkości, a bystrza, wiry i inne przeszkody w krańcowym natężeniu. Pentland Firth oddziela Orkady od Szkocji. Od wejścia atlantyckiego, które wyznacza linia łącząca urwisty cypel szkocki Dunnet Head z Tor Ness na południowo-zachodnim cyplu wyspy Hoy, do wschodniego wyjścia na Morze Północne, które wyznacza linia łącząca wysepki Pentland Skerries Przejście Pentland Firth i Duncansby Head na szkockim brzegu, liczy 14 mil. Tylko 14 mil i aż 14 mil. W środku cieśniny leżą dwie wyspy: usiana wrakami Swona i z wysokim klifowym brzegiem Stroma. Przejście między nimi szerokie na trzy mile i pięć kabli jest miejscem owianym grozą. Z powodu nagłego zwiększenia głębokości powstają tu ogromne wiry. Nazywają się Swilkie. Przejście między wyspami wyznaczają latarnie morskie na wyspach, ale to jedyna po- Sztorm przy latarni morskiej Pentland Firth ciecha. Są dwie drogi prowadzące przez Pentland: między wysepkami Swona i Stroma oraz ta wzdłuż szkockich brzegów. Obie były trudne, ale jeśli możliwe, należało iść pod brzegami Szkocji. Jeśli możliwe! Radio BBC przerwało program i nadało ostrzeżenie sztormowe na wody wokół Pentland. Mamy dwa wyjścia: zwrot i powrót przez Morze Północne do domu lub próba przejścia Pentland nocą. Między Swoną i Stromą, bo tę drogę wyznaczają latarnie morskie, a to ważniejsze niż wszelkie inne przeszkody. Jacht przygotowany. Luki zamknięte, drzwi wodoszczelne też, tratwa ratunkowa i kamizelki ratunkowe gotowe, dokumenty jachtowe spakowane. Zaczęło się o 21.45 wejściem w bystrze Merry men of Mey. Wpadamy w krótką stromą falę i tracimy sterowność. Zwrot! Wracamy i idziemy na południe. Może tam znajdziemy spokojniejsze wody. Wchodzimy w wielką rzekę prądu, który niesie nas na wąskie przejście między wysepkami. I wtedy przed dziobem pojawiają się michy wirów, a obok, niedaleko wyraźne rzeki przeciwprądów. Coraz trudniej manewrować między koliskami wirów a ramionami przeciwprądów. Wiatr coraz mniej wyczuwalny, jacht ledwie słucha steru. Wreszcie jesteśmy między wyspami. Widzimy już wschodni kraniec cieśniny. Wtedy wpadamy w ogromny wir. Jacht zatacza kręgi, niesie nas na skały i gdy tylko wydostajemy się z jednego zaklętego kręgu, wpadamy w drugi. Wiatr jest zupełnie niewyczuwalny. Jesteśmy na łasce prądów i wirów niosących nas na skały Pentland Skerries. Są coraz bliżej, nie dalej niż trzy, dwa kable. Napięcie na pokładzie sięga zenitu. I wtedy, gdy wydawało się, że nie mamy szans, wyczuliśmy podmuch wiatru. Wypełnia wreszcie żagle i jacht zaczyna słuchać steru. Wyrywamy się 149 150 Aleksander Kaszowski Po przejściu Pentland Firth w Kirkwall z ogromnego wiru i unikamy spotkania z kolejnymi. To nic, że bystrze Duncansby szarpie nami niemiłosiernie, ale my płyniemy, na wschód, na Morze Północne. Do Kirkwall wchodziliśmy w ostatniej chwili, jak zwykle ze sztormem na karku. A tam w zacisznym porcie dowiedzieliśmy się, że przed nami takiego przejścia jachtem nikt nie próbował. Byliśmy pierwsi! Dzisiaj pamiętam każdą minutę tej dramatycznej nocy, ale zupełnie nie pamiętam drogi powrotnej. Tak wielkie było odprężenie po tych dramatycznych 138 minutach krańcowego napięcia w czasie dramatycznego przejścia. Przejście Pentland Firth Załoga „Eurosa” po szczęśliwym zakończeniu trudnego rejsu – od lewej: Edmund Bagniewski, Tadeusz Jabłoński, Stanisław Horecki, Aleksander Kaszowski, Zbigniew Urbanyi 151 Aleksander Kaszowski Samotnie w cieśninach duńskich Pomysły rejsów czy wypraw żeglarskich rodzą się czasem w najdziwniejszy sposób. Pamiętam spór, jaki toczyłem z jednym ze sławnych polskich kapitanów jachtowych na temat możliwości przepłynięcia cieśnin duńskich na jachcie bez silnika i samosteru. W ferworze dyskusji, szukając argumentów rzuciłem: „Nie wierzysz, że można? To ja ci udowodnię”. Słowo się rzekło. Na początku lipca 1971 roku wyszedłem ze Świnoujścia na „Eurosie” i znalazłem się po raz pierwszy w życiu samotnie na morzu. Zamierzałem dopłynąć do Skagen – portu, do którego przymierzaliśmy się wielokrotnie i zawsze coś stawało na przeszkodzie. Tym razem dopłynąłem i miałem mnóstwo satysfakcji ze zdumienia, w jakie wprawiło wielu Duńczyków moje przybycie. Tylko że droga do Skagen nie była wcale łatwa. Jacht przejęty przeze mnie na ten rejs wprost z kampanii nie był w ogóle przystosowany do samotnego żeglowania. Kto pływał na popularnych dziś stalowych „osiemdziesiątkach”, ten wie, że jachty te mają mnóstwo zalet, ale przydają też sporo pracy załodze. Na szczęście odznaczają się dużą statecznością kursową i można je, przynajmniej w bejdewindzie, ustawić samosterownie. Gdyby nie ta właściwość, to pomysł pływania samotnie po jednym z najruchliwszych akwenów świata bez silnika i samosteru byłby godny szaleńca. Ale i tak napracowałem się za wszystkie kapitańskie rejsy, a wrażeń i przeżyć miałem aż do przesytu. W taki to sposób wśród wielu tysięcy mil przeżeglowanych na morzach i oceanach znalazło się na moim koncie również tysiąc przepływanych samotnie. To były bardzo trudne mile, nie wstydzę się do tego przyznać. W końcu przecież przeżeglowałem ciasny i ruchliwy akwen na jachcie bez silnika i samosteru. Nikt poza mną tego nie próbował i chyba nie spróbu- Samotnie w cieśninach duńskich 153 je, bo komu i po co chciałoby się tak męczyć, gdy silnik na jachcie jest dziś regułą, a samoster niczym nadzwyczajnym. Gdy port został za horyzontem, napotkałem nordowy wiatr, który zamknął mi drogę na północ. „Euros”, jak nigdy dotąd, „zwiedził” dokładnie przybrzeżne wody oblewające Uznam i Rugię. Znudzony tą żeglugą jeszcze przed zmrokiem wykonałem zwrot, aby skierować się ku po- „Euros” wychodzi w samotny rejs w cieśniny duńskie łudniowym wybrzeżom Szwecji. Niestety! Z pięknych zamiarów szybkiego dojścia do latarniowca „Falsterborev” i sforsowania w ciągu pierwszych kilkudziesięciu godzin samotnej żeglugi Sundu do wysokości Kopenhagi nic nie wyszło. Zapowiadało się, jak zresztą zawsze w eurosowych rejsach do cieśnin duńskich, żmudne przebijanie się pod wiatr i fale Bałtyku ku północnemu zachodowi. Pierwsza noc i pierwsze niepokoje minęły. Trema – jedyny załogant ostatnich dni na lądzie i pierwszych godzin na jachcie – ulotniła się za burtą. „Euros” płynął sam, można się było nawet zdrzemnąć, bo dwa budziki czuwały. Sen nie przychodził. Zbyt duże emocje towarzyszyły pierwszym dziesiątkom mil samotnej żeglugi. „Euros” płynął szparko. Morze nabierało rozkołysu, wiatr wyraźnie tężał. Nad ranem jacht wyszedł na brzeg szwedzki między Sandhammaren a promowym portem Ystad. Decyduję się na zwrot, aby popłynąć nowym kursem zachodnio-południowo-zachodnim. Był to dobry wybór. Po 24 godzinach byliśmy dwie mile od latarniowca „Falsterborev”. Wiatr osłabł. Z poprzedniej szóstki została marna dwójka, ale i tak nie pozwalała na żeglugę w północnym kierunku. Co było robić? Zdecydowałem się więc na dalszą żeglugę poprzednim kursem w okolicę wyspy Møn. Tam dopiero mogłem złożyć się na farwater wiodący do Sundu i Kopenhagi. Spać się chciało okrutnie, ale nie mogłem sobie pofolgować, gdyż ruch panuje tutaj ogromny. To przecież autostrada z Bałtyku na północ. Na ledwo wyczuwalnych podmuchach wiatru „Euros” doczołgał się do latarni Drogden. Ta czerwona latarnia stercząca betonową podstawą wprost z morza wyznacza początek Sundu. 154 Aleksander Kaszowski Było mglisto i duszno. Przywoływałem wiatr, zaklinałem Eurosa, dobrego bożka wiatru wschodniego, aby o swoim imienniku nie zapomniał. Nie pomagało. Żuję więc dla odpędzenia snu ziarenka kawy, sterczę przy szturwale, powieki ciążą ołowiem. Tylko ciągły ruch statków idących na północ lub wracających na Bałtyk, często bardzo blisko jachtu, wyzwala resztki energii. Gdy tak „dociągaliśmy” na ledwo wyczuwalnych podmuchach do latarni Nordra Rose, dmuchnął gdzieś zza Kopenhagi „wielki zachodni”. Postanowiłem wpłynąć do portu duńskiej metropolii przez wejście pomocnicze, tzw. Lynette. Wąsko tutaj, ale bliżej; farwater na kilkadziesiąt metrów, oznakowany tykami wśród mielizn. „Euros” ostro halsował, bo wiało niemal idealnie w dziób. Przed nami rozpościerał się już główny ruchliwy kanał kopenhaskiego portu. Wiedziałem, że najgorsze dopiero przed nami. Gdy sforsowałem Lynette, gdy „Euros” szczęśliwie przeciął lawirując między statkami i pędzącymi wodolotami kanał i zbliżył się do ciasnego kwadratowego basenu jachtowego, włosy zjeżyły mi się na głowie: czekało mnie wejście do ciasnej beczki, gdzie jachty poutykano jak śledzie. Nad basenem rozpościerał się prawdziwy las masztów wysokich i niskich, drewnianych i stalowych. „Euros” wykonał jeszcze jeden zwrot w tej podróży. Defilowałem przed wąskim 15-metrowym wejściem. Chciałem zobaczyć, jak wygląda wewnątrz basenu. Okazało się, że boja manewrowa pośrodku basenu jest wolna. To jest moja szansa – pomyślałem. Przygotowałem szybko bosak ze specjalnym karabinkowym zatrzaskiem na końcu. Potem zrzuciłem bezan. Pod samym fokiem „Euros” wolno, jak najwolniej wsuwał się do ciasnej gardzieli. Wyskoczyłem na dziób i bosakiem celowałem w ucho boi manewrowej. Gdy była już blisko, trafiłem. Bosak trzymał boję i jacht, który stanął bezpieczny. Gdy cuma zastąpiła bosak i jacht był już mocno uwiązany do boi, sięgnąłem po papierosa. Siadłem na pokładzie i zaciągnąłem się głęboko. Dopiero później rozejrzałem się wokół. W międzynarodowym towarzystwie jachtów, jak zwykle, było najwięcej Niemców z RFN, trochę Anglików i Holendrów, był także polski „Wagabunda”. Jak się później okazało, wszyscy zagraniczni kapitanowie oraz ich załogi przypuszczały, że dlatego nie wchodzę od razu do basenu, bo czekam aż mechanik uruchomi silnik. Wielkie też było zdumienie, gdy wyszło na jaw, że bydgoski jacht jest pozbawiony jakiegokolwiek mechanicznego napędu i że nie wyposażyłem „Eurosa” nawet w samoster, uprawiając samotną żeglugę, chciałoby się powiedzieć – „klasycznym sposobem”. Samotnie w cieśninach duńskich W czasie postoju w Kopenhadze bardzo wnikliwie śledziłem prognozy pogody, dyskutowałem z żeglarzami, raz jeszcze obliczałem na mapach swoje szanse. Na pewno byłem jednak znacznie spokojniejszy niż przed kilkoma dniami w Świnoujściu. Załogant „trema” zniknął bez śladu z pokładu. Przekonałem się, że na „Eurosie” można pływać samotnie. Układy baryczne nie były najkorzystniejsze. Zdaniem duńskich i szwedzkich meteorologów znad Morza Północnego miały się przesuwać na wschód niże i oczywiście nieść ze sobą silne wiatry północno-zachodnie. Coraz bardziej byłem pewny, że starej eurosowej tradycji stanie się znowu zadość, czyli przyjdzie, jak to bywało w poprzednich rejsach, ciężko halsować pod przeciwne, często sztormowe wiatry. Decyzja została podjęta! 11 lipca o godzinie 10.00 „Euros”, serdecznie żegnany, opuścił zaciszny basen jachtowy, kładąc się od razu na kurs północny. Świeży wiatr z zachodniego północo-zachodu pozwolił mi bez uciążliwego halsowania minąć wyspę Ven. Zaraz za wyspą skończyła się eolowa łaskawość. Przy Kronborgu w Øresundzie, halsując między dziesiątkami statków i promów, mozolnie pchał się „Euros” pod wiatr i prąd zdobywając konieczną wysokość, aby dopiero o godzinie 22.00 osiągnąć cypel Kullen i wyjść na bardziej rozległe wody Kattegatu. Ustawiony samosterownie jacht płynął teraz z dala od tras uczęszczanych przez statki, zdążające tutaj długimi kolumnami do portów Norwegii i na Morze Północne, a także do wybrzeży szwedzkich i duńskich. Mogłem się wyciągnąć w koi, aby nabrać sił przed dalszą żeglugą i zdarzeniami. Już o 03.50 wyrzuca mnie z koi komunikat Warnemünde Radio. Spokojnym, jakby drewnianym głosem, niemiecki spiker wysyła w eter ostrzeżenie sztormowe dla obszaru Kattegat. A sztormy na Kattegacie należą do najgorszych, stwarzają zawsze realne zagrożenie dla jachtu. Wąsko tu. Szwedzki brzeg usiany szkierami i podwodnymi skałami przy każdym zachodnim sztormie szczerzy swe kły. Przy rzadszych, ale nie mniej dokuczliwych wichurach wschodnich piaszczyste diuny wybrzeża duńskiego też znajdują się blisko. Nie ma gdzie bezpiecznie dryfować, a i mielizn tutaj pełno. Fala podnosi się szybko, krótka i stroma. Wiatry hulają niezgorzej. Rano buszowała już po cieśninie regularna siódemka. „Euros” płynął ostro na wiatr w kierunku latarniowca „Anholt”. Jeszcze na maszcie stał grot, ale z niepokojem obserwowałem szkwały, słuchając coraz głośniejszej melodii wygrywanej na wantach przez tężejący wiatr. 155 156 Aleksander Kaszowski O dziewiątej dłużej nie można było czekać. Zabieram się do zrzucenia wielkiego żagla. Grot wydęty olbrzymim brzuchem szarpał się zaciekle. Długo trwały zapasy, zanim płótno zostało bezpiecznie przytroczone do drzewca bomu. Jacht uspokoił się, płynąc teraz równiej. Ponury dzień nie rozjaśniał się. Widoczność była, jak to na Kattegacie, słaba. „Euros” sam pilnował kursu na Niddingen. Obliczyłem właśnie wielkość dryfu, gdy głośny łopot kazał natychmiast wyskakiwać na pokład. Zerwał się prawy szot foka, a mały przedni trójkątny żagiel jak bojowa chorągiew szarpał się na wietrze. Godzinę trwało ujarzmianie tego skrawka płótna, które za wszelką cenę chciało okutym rogiem mnie znokautować. Wreszcie przedni żagiel podjął normalną pracę, znakomicie ułatwiając sterowność „Eurosa”. A chwila ku temu była już pilna, bo skały Niddingen z latarnią morską na największej z nich były już blisko. Przełożyłem się na drugi hals. Ogólny kurs prowadził pod brzegi duńskie. Uwzględniając kierunek wiatru i wielkość dryfu zaplanowałem wyjście na wysokości Hirtsholmu. Tam miał nastąpić kolejny zwrot i położenie jachtu już na kurs wiodący do Skagen. Siekł deszcz niesiony przez kolejne szkwały. Utrzymywał się niż znad Morza Północnego. Nic nie zapowiadało zmiany pogody, najwyżej mogły zdarzyć się „dziury” między odejściem jednego a zbliżeniem się drugiego barycznego frontu. Gdy przeciąłem ruty, po których w Kattegacie pływają statki, raz jeszcze sprawdziłem kurs. Był bezpieczny. Prowadził dwie mile na północ od cypla mielizny Rønne Rev. Można było schować się w przytulnej koi i ukraść trochę snu. Obudził mnie wstrząs. Wyskoczyłem na pokład. Jacht stał nieruchomo w przechyle na lewą burtę. Stało się – weszliśmy na mieliznę. Była 01.50. Nie ma nic gorszego niż przebudzenie, gdy jacht lub statek wchodzi na mieliznę. Dno, dobrze jeśli piaszczyste, wiąże kadłub, chce go zniszczyć. Statki mają na ogół większe szanse, bo mają radiostacje i mocne maszyny. Z jachtami bywa różnie. Na ogół żeglarze sprowadzają swe jachty z mielizn własnymi siłami. Ale do tego potrzebne są załogi. Mocne załogi zdecydowanych na wszystko ludzi, którzy chcą, umieją i ratują swój uwięziony jacht. „Euros” miał na pokładzie tylko mnie, przed sobą zaś nadciągający znad Morza Północnego kolejny ciężki sztorm. Nie miałem żadnej szansy, aby wyrwać na głęboką wodę tych 13 ton unieruchomionego żelastwa, zaklinowanych w sam cypel piaszczystej, chwytliwej Rønne Rev. Samotnie w cieśninach duńskich Najpierw w dół poszły wszystkie żagle. Wiatr nie był zbyt silny. Mieliśmy szczęście, że wejście na mieliznę zdarzyło się właśnie w takiej międzysztormowej „dziurze”. Rzut oka na niebo – i przyczyna wejścia na mieliznę stała się jasna. W ciągu tych stu minut snu wiatr odszedł o dwa rumby z północnego północo-zachodu i wiał teraz z kierunku zachodniego północo-zachodu. Jacht zmienił kurs na tyle, że zawadził stępką o sam cypel mielizny. Pech, cholerny pech – myślałem sondując wokół jachtu. Zaledwie kilka metrów dalej była bezpieczna głęboka woda. Gdybym nie poszedł spać... – oskarżałem się, ładując do lufy pistoletu białą rakietę. Właśnie nieopodal płynął na południe do Frederikshavn i Ålborga wielki prom. Zastopował na widok rakiety, co zdarza się bardzo rzadko. Szybko i sprawnie zrzucono motorową szalupę. Chief oficer, drugi mechanik i kilku marynarzy po kilku minutach byli już przy „Eurosie”. Bez zbędnych ceregieli i pytań podano hol. Patrzyłem z wielką nadzieją, jak napręża się lina, a potem z rozpaczą na dziwaczne harce mocnej przecież motorówki. Zachowywała się jak brytan na uwięzi, nie mogąc wyrwać „Eurosa” z piaszczystej pułapki. – Sorry, captain! – krzyknął oficer z szalupy. – Mamy za słaby silnik, promem nie możemy podchodzić. Przez radio zawiadomimy bosmana portu w Vesterø. Jak widzisz, to niedaleko, szybko przyjdą ci z pomocą, bo sztorm nadciąga – potwierdzili wcześniejsze znane mi radiowe prognozy. Zostałem sam myśląc nad skutecznym sposobem zejścia na głęboką wodę. Nieruchomy, pochylony 15 stopni na lewą burtę jacht przypominał: Czas! Czas działać, mój kapitanie. Czy wystarczy go do przyjścia ratowników z Vesterø? Czy starczy środków na ich opłacenie?! Zszedłem pod pokład, aby zrobić sobie gorącej herbaty. Na jedzenie nie miałem ochoty. Zbyt duże było napięcie nerwowe. Stojąc w zejściówce z kubkiem w ręku obserwowałem wejście do odległego zaledwie o 4–5 mil Vesterø. Wreszcie ujrzałem jakiś kształt, potem usłyszałem warkot silnika. Ratownicy weszli na pokład, obejrzeli jacht i ze spokojem cechującym ludzi morza powiedzieli, zresztą nic nowego: – Musisz się, kapitanie, spieszyć. Za kilka godzin, gdy się rozpocznie, z tego jachtu zostanie kilka klepek i nic więcej. Podali hol, ale i ta ratownicza motorówka o znacznie mocniejszym silniku nie wyrwała „Eurosa” z objęć piaszczystej kołyski. Robiło się już widno, gdy stawiałem na bezanmaszcie biało-czerwoną banderę, a do wody rzuciłem kotwicę. Ubezpieczałem się w ten sposób przed zajęciem jachtu przez ewentualnych spryciarzy, gdyż musiałem popłynąć z ratownikami do Vesterø, aby omówić warunki ściągnięcia „Eurosa” przez mocne kutry rybackie. 157 158 Aleksander Kaszowski Do czarnej skrzynki ulicznego automatu w Vesterø nerwowo wrzucałem coraz to nowe monety. Wykręcałem tasiemcowy numer, krzyczałem w słuchawkę „hallo” informując o zdarzeniu pracownika polskiej ambasady i konsulatu generalnego w Kopenhadze. Mimo automatyki słyszalność była fatalna. Urzędnik nie bardzo potrafił zrozumieć, o co idzie żeglarzowi, który nie wiadomo skąd znalazł się na wyspie Laesø, a jego jacht sterczy na jakiejś tam mieliźnie. Odległość i spokój w Kopenhadze nie pozwalały na zrozumienie grozy położenia. Ale przecież wiadomość została zgodnie z przepisami przekazana do najbliższej polskiej placówki. Przyszli też dwaj szyprowie, przedstawiając swoje warunki. Chodziło o jacht. Tutaj prawo morskie jest okrutne. Nie rozróżnia wielkich statków od małych jachtów, a przy tym wielkie statki mimo tej samej biało-czerwonej bandery są inaczej ubezpieczone od polskich jachtów. Nie miałem wielkich zasobów dewizowych. W tamtych latach żeglarze otrzymywali pięć dolarów „od łebka” plus fundusz kapitański. Wynosił on 25 dolarów. Ratownicy stawiali wygórowane żądania. Wiedzieli, że jeśli chcę ratować swój jacht, muszę je przyjąć. Jeśli się nie zgodzę, za kilka godzin z „Eurosa” pozostaną szczątki, albo... uda się go w ostatniej chwili ściągnąć bez mojego udziału, a wówczas jacht, cenny i wartościowy kąsek, będzie zgodnie z tym prawem należał do ratowników... „No cure no pay” – powiada to prawo. Uratujemy, dostaniemy zapłatę. Spisałem umowę. Dopisałem, że działam „pod przymusem” przyjmując wygórowane warunki ratowników. Podpisali szyprowie, podpisałem i ja. Teraz już szybko można było wychodzić w morze. Wyszli w dwa mocne kutry rybackie. „Euros” sterczał pochylony jak poprzednio. Wyglądał smutny i opuszczony. Wiatr był już silniejszy. Bandera na bezanmaszcie trzepotała. Zbliżał się sztorm. Chwila była już ostatnia. Szyper dał „całą wstecz”. Mocne szarpnięcie i nawet nie wiadomo kiedy jacht zakołysał się na głębokiej wodzie. Był uratowany. Nie zaszła potrzeba korzystania z pomocy drugiego kutra, który ubezpieczał całą akcję. Jeszcze tylko przenieść hol na dziób i cała karawana szybko oddaliła się w kierunku Vesterø. Przez cztery dni hulał po Kattegacie „wielki zachodni”. Ani kutry, ani mniejsze statki nie odważyły się nawet dziobu wystawić za główki wejściowe. Sztorm przyciskał „Eurosa” do betonowej kei. Pod naporem wichru jacht kładł się na keję. W niedzielę, gdy skończył się sztorm, nieoczekiwanie całe Vesterø przyszło żegnać polski jacht. „Euros” wychodził ponownie na Kattegat, aby osiągnąć cel rejsu: rybacki port Skagen na cyplu Jutlandii. Samotnie w cieśninach duńskich Żegluga przy zmiennych co do siły i kierunków wiatrach była nie tyle trudna, ile żmudna. Wielokrotne zmiany foka na genuę, stawianie i zrzucanie apsla powtarzało się w odstępach kilkudziesięciominutowych. Apsel, jak i w innych rejsach bywało, miał niemal magiczną siłę zmiany kierunku wiatru. Wystarczyło, aby stał z kwadrans, a sprzyjający wiatr zmieniał kierunek i dmuchało mi prosto w nos. Wreszcie w dali zamajaczyły charakterystyczne srebrzyste kule zbiorników. Skagen, port moich westchnień, był wprost na kursie. Liczyłem pozostałe mile w przekonaniu, że chyba nie czeka mnie już żadna niespodzianka. Niestety obudził się znowu wiatr północno-zachodni i tężał dość szybko. Zrzuciłem apsel i genuę, postawiłem fok i rozpoczęła się uparta halsówka w kierunku wejścia. Główki wejściowe portu zbliżały się bardzo wolno. Oby wreszcie zacumować w porcie. Przecież nadchodzi kolejny niż. Jeszcze by tego brakowało, by pod samym portem dopadł mnie sztorm. Miałem łut szczęścia. Pierwszy szkwał nadleciał, gdy wreszcie wcisnąłem się do awanportu. Jeszcze kilka zwrotów w dość ciasnym basenie i stoję. Klar pokładu, a potem gorąca kawa. W kilka chwil później na pokładzie znalazł się kapitan portu z plikiem listów od rodziny i przyjaciół. Skąd on wiedział, że wszedł „Euros”? W każdym razie sprawił mi mnóstwo radości, która była tym większa, że cel został osiągnięty, a tym samym zrealizowane zadania samotnej żeglugi. Przeczekawszy kolejną niepomyślną pogodę na cyplu Jutlandii „Euros” wychodzi w drogę powrotną, o której marynarze powiadają, że zawsze jest drogą najdłuższą. „Euros” położył się na kurs południowy – ku dalekiemu jeszcze Świnoujściu. Zaczęła się regatowa żegluga w baksztagach i pełnych wiatrach. Jacht rwał jak torpedowiec. Teraz nie można było odchodzić od steru. Na takich wiatrach nie mający samosteru „Euros” nie chciał sam pilnować kursu. Początkowo wspaniała żegluga dawała maksimum satysfakcji. Mijały godziny tej cudownej „jazdy”. Sterczałem przy kole coraz bardziej zziębnięty, coraz bardziej zmęczony i głodny. Wiedziałem, że sen i koja są tak samo odległe jak daleki dom w Polsce. W dryf nie chciałem stawać. Szkoda było tego wichru. Wydawało się początkowo, że gdy zaoczę błyski latarniowca „Anholt”, nadejdzie czas odpoczynku. Ale „wielki zachodni” wiał dalej. Tuż po północy latarniowiec był za rufą, a jacht gnał przez noc jak zjawa, stale na południe, uważając na światła coraz liczniejszych statków. Nad ranem dokładnie rozpoznałem silne błyski. O ósmej zalesiony cypel z dwiema latarniami mieliśmy na trawersie lewej burty. Byliśmy znowu w Sundzie. 159 160 Aleksander Kaszowski Zmęczenie dawało o sobie znać. Zdrętwiały i zziębnięty chciałem je oszukać zjedzeniem pół bochenka chleba i dwoma kubkami mocnej kawy. Pomogło. Przynajmniej na najbliższe godziny. „Euros” mijał tym razem prawą burtą Kronborg. W południe byliśmy znowu przy wyspie Ven. Zbliżał się najtrudniejszy odcinek żeglugi: tor wodny przy Kopenhadze. Od południowej granicy Sundu – Drogden – dzieliło „Eurosa” jeszcze 40 mil. Dopiero na Bałtyku będzie można pomyśleć o zrzuceniu żagli, stanięciu w dryf i odpoczynku. Przy dotychczasowym wietrze miałem szansę na szybkie osiągnięcie Drogden. Ale wiatr, który w ekspresowym tempie przeniósł nas spod Skagen do wrót duńskiej stolicy, wyraźnie skręcał i tracił na sile. Zanosiło się na to, że tutaj, na najbardziej ruchliwym szlaku żeglugowym świata, jacht bez silnika będzie musiał przebijać się pod wiatr, może stawać na kotwicy! A ja byłem już mocno zmęczony. Jak wolno zbliża się Middelgrunds Fort – pierwsza z latarni wyznaczających wąski farwater. Ruch tutaj wielki i ciasno. Jeden ze statków przechodząc blisko rufy jachtu odcina linę logu. Wreszcie Middelgrunds pozostaje za rufą. Teraz kurs na sektorowe światła Nordre Rose. Powieki ciążą jak ołów i pieką. Wyczerpuje się energia, a do Drogden jeszcze kilkanaście mil. Byle dotrwać do wyjścia na Bałtyk – myślę wolno, bardzo wolno. Nie pomaga żucie ziarenek kawy. Słaby wiatr kręci i dmucha z różnych kierunków, co jeszcze bardziej męczy. Po kilku godzinach żmudnej żeglugi „Euros” znajduje się wreszcie na trawersie Drogden. Przed dziobem rozpościera się Bałtyk, osiągnięty równo w dwie doby od chwili, gdy opuściliśmy Skagen. Morze było spokojne. To dobrze. Prawy hals wyprowadza jacht na nie oznakowany wrak – ofiarę niedawnego sztormu. Wygląda on jeszcze jak nowy, zdolny do żeglugi statek. Niewiele brakowało, abym się nań wpakował. Zmęczenie zdaje się sięgać granic. Rozpoczyna się noc. Trzecia noc bez snu. Trwam w półśnie. Trzymam ster, siłą otwieram oczy. W ostatniej chwili wymijam jakąś dryfującą sporą tratwę. Nie byłem w stanie jej zidentyfikować. Otępiałem. Płynę – zdawałoby się – bezpiecznym kursem, byle najdalej od farwateru uczęszczanego przez statki. Byle na pustkowie – marzę i śnię już na jawie – zrzucę żagle i do koi, na chwilę, chociażby na godzinę... „Euros” jakby rozumiał zmęczenie swego sternika. Powoli ostrzy. Fok łapie wiatr z drugiej strony. Jacht sam ustawia się w dryf i łagodnie spływa z niewielką falą... w kierunku latarni Steven. Zdarza się, że płyną tutaj Samotnie w cieśninach duńskich statki idące do Køge. Na razie jest ciemno i deszczowo. Pod stępką głęboko. Wejście uśpionego jachtu na mieliznę wykluczone. Nie czułem potoków deszczu. Zmęczenie było widać silniejsze. Rozpoznałem wracającego gdzieś z morza znajomego, który usadowił się teraz w kokpicie i mocno potrząsnął mnie za ramię. Otworzyłem oczy i... zmartwiałem. Za rufą, w odległości dwóch – trzech kabli sunął prosto na jacht wielki statek. Wyniosły jak gotycka katedra płonął światłami, a z pokładów dobiegała muzyka. Wcale nie anielska. Dostrzegłem niemal nad głową zielone i czerwone ślepia świateł burtowych. Wysoko pod niebem świeciły idealnie w linii białe światła topowe. Na szczęście wiał lekki wiatr. Jacht błyskawicznie wychodzi z dryfu, nabiera prędkości. Szybciej rób zwrot „Eurosie”, aby ujść z drogi tej rozświetlonej górze żelaza pędzącej z prędkością 18 węzłów. Bezmyślnej i dlatego tak groźnej. Żaden oficer wachtowy na najlepszym ekranie radarowym nie wypatrzy z tej odległości małego jachtu. Nikt nie dostrzeże świateł pozycyjnych przepadających co chwila wśród fal. Zresztą odległość jest zbyt mała, a szybkość za wielka, aby wiele tysięcy ton żelaza pchanych przez tyleż tysięcy koni mechanicznych mogło raptownie zmienić kierunek. Zdążyliśmy na tyle, aby wysoka burta przesunęła się w odległości może dwudziestu, a może czterdziestu metrów. Byliśmy bezpieczni, a martwa fala wywołana ruchem wielkiego kadłuba już nam nic nie mogła zrobić. Zostaliśmy sami w nocy teraz jeszcze ciemniejszej. W czterdzieści godzin później „Euros” stał spokojnie w tym samym co przed wyjściem zacisznym basenie świnoujskiej „Certy”. Już bezpieczny. Żagle sklarowane. Cumy obłożone. Wszystko zostało za nami. Kilkaset metrów na północ Bałtyk szumiał swoją pradawną balladę. W mesie zmęczony, ale radosny byłem znowu wśród przyjaciół. Raz jeszcze, ale już nie sam, przeżywałem wraz z jachtem swój rejs, swoją próbę morskiej samotności. Czytam jeszcze raz ostatni zapis w dzienniku: „Odprawa celna i graniczna. Zakończył się rejs, w którym jacht był zawsze w porządku”. 161 ����� � � � Longyearbyen 02.08. Barentsburg 03.08. ����������������� ������ ������ � Islandia � ����� � � � � Göteborg � ���� Trasa rejsu „Eurosa” do Spitsbergenu Gdańsk 30.06.–02.09.1997 ������������������������ Zbigniew Urbanyi „Eurosem” na Spitsbergen Od wyprawy na przylądek Horn minęły trzy lata. Akurat tyle, aby znowu gdzieś popłynąć. O nowym dalekim rejsie rozmyślali Aleksander Kaszowski i Zbigniew Urbanyi, a myśląc rozglądali się, pilnie nadsłuchując, czy inni polscy żeglarze nie organizują wypraw na północne szlaki. Właśnie na północne. Obaj przyjaciele bowiem – w myśl znanej zasady: „kto raz dotknął północnych szerokości, będzie tam zawsze chciał wrócić” – zamierzali, jeśli już ruszać, to właśnie na północ. Kapitan Kaszowski dojrzewał do decyzji, zwłaszcza że zbliżało się dziesięciolecie „Eurosa”, dekada niezwykle bogata w osiągnięcia i rozwój bydgoskiego, pomorsko-kujawskiego żeglarstwa na nie spotykaną wcześniej skalę. Bydgoszczanie na „Eurosie” byli w czołówce tej eskadry polskich żeglarzy, która w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych zaniosła polską banderę na krańce świata. Decyzja została podjęta w październiku 1976 roku, w zatokowym rejsie na pokładzie „Eurosa”. Wyprawę zaplanowali z rozmachem. Marzyła im się Ziemia Franciszka Józefa, do której wybrzeży nie dotarł żaden sportowy jacht. Sprowadzili nawet odpowiednie mapy morskie brytyjskiej admiralicji. Wszystko zależało jednak od zgody władz ZSRR. Te zaś nie odpowiedziały na żadne pisma żeglarzy. Milczały też ambasada ZSRR w Warszawie, Towarzystwo Przyjaźni Radziecko-Polskiej, jego polski odpowiednik, konsul generalny ZSRR w Gdańsku. Dzisiaj wiemy, że radziecka północ to były strategiczne obszary, objęte najściślejszą tajemnicą. Na północnym wybrzeżu znajdowały się stocznie budujące atomowe okręty podwodne, na Nowej Ziemi zaś i wyżej rozciągały się nuklearne poligony. Wstęp do radzieckiej Arktyki był zamknięty szczelnie. 164 Zbigniew Urbanyi Zamknięta była też dla polskich żeglarzy Norwegia. Północna flanka NATO nie życzyła sobie prawie żadnych wizyt jachtów noszących bandery państw Układu Warszawskiego, zwłaszcza w północnych portach indrelei. Mogli płynąć na Grenlandię, lecz czas takiej wyprawy byłby bardzo długi, a Kaszowski miał do dyspozycji dwa miesiące urlopu. Pozostawał więc Spitsbergen Zachodni, główna wyspa arktycznego archipelagu Svalbard, rozciągającego się 600 mil od bieguna północnego między 76° a 81° szerokości północnej. Jest to terytorium norweskie, ale o specjalnym, skomplikowanym statusie prawnym. Najważniejsze było to, że od przybyszów nie żądano wiz. Jacht został po raz drugi sprowadzony do Bydgoszczy – tym razem drogą lądową na ogromnej platformie samochodowej – do ZNTK i poddany bardzo solidnemu remontowi. Wymieniono silnik, zbudowano specjalne „sprzęgło kłowe” (na ten szczegół należy zwrócić uwagę), sprzęgła bowiem na „Eurosie” były piętą achillesową układu napędowego. To „kłowe” wedle pomysłu i konstrukcji m.in. inż. Edmunda Kunickiego miało być niezawodne. A w tym rejsie, jak w żadnej z dotychczasowych wypraw, silnik będzie bardzo potrzebny. Wejście w lody było bardzo realne. Aleksander Kaszowski dobrał sobie bardzo doświadczoną, zaprawioną w oceanicznych wyprawach załogę: j. kpt. ż. b. Hubert Latoś – pierwszy oficer, st. j. z upr. Edmund Bagniewski – drugi oficer, j. st. m. Zbigniew Urbanyi – trzeci oficer, st. j. z upr. Henryk Lewandowski – mechanik, st. j. Alojzy Schmit – bosman, st. j. Zenon Duszyński – załoga. Debiutant to Zenon Duszyński, oceaniczny – Alojzy Schmit, którego kariera żeglarska zbliżała się powoli do końca, podobnie jak Edmunda Bagniewskiego. Gdańsk od Spitsbergenu dzieli w linii prostej nieco ponad dwa tysiące mil morskich. Uznali, że osiem tygodni, jakie mieli do dyspozycji, powinno wystarczyć. W dniu 30 czerwca 1977 roku „Euros” opuścił Górki Zachodnie. Po pierwszej pomyślnej dobie, kiedy spotkali wiatry z południowego wschodu i szybko znaleźli się przy Bornholmie, następne stały pod znakiem przeciwnego wiatru i to silnego. Przebijali się ostro w mokrej bejdewindowej żegludze ku Falsterbökanal. Żegluga była tak forsowna, że w sobotę 2 lipca nie wytrzymał fok. Lik zmienił się w strzępy. Potem nieco odsapnęli w Sundzie, lecz tradycyjnie już Kattegat okazał się nieprzyjazny – rozwiała się sztormowa siódemka z północnego zachodu. Forsowali nadal żagle tak bezwzględnie, że grotżagiel rozpruł się na brycie. Drugi postawiony na dwóch refach pozwolił na ostrzejszą żeglugę, lecz w trosce o całość masztów i takielunku z niechęcią pozostali na samym foku i bezanie. „Eurosem” na Spitsbergen We wtorek 5 lipca – gdy wiatr nieco osłabł, lecz stale był przeciwny, a oni ostro halsowali na latarnię wejściową do Göteborga – „Ursus” złowrogo zazgrzytał. Zatrzymali silnik, Heniek Lewandowski zanurkował w czeluście, aby po chwili ponuro obwieścić: – Na razie silnik mamy z głowy. Nawaliło sprzęgło kłowe, a dokładnie pierścień między tarczami. Na żaglach więc doszli do Göteborga. Dokładniejsze oględziny wykazały, że jakiś fuszer ułatwił sobie robotę i z jednej strony pierścienia zęby miały może dwa milimetry wysokości. Oczywiście zostały ścięte. W Göteborgu zreperowali żagle, Heniek pospawał sprzęgło, które powinno wytrzymać przynajmniej połowę tego rejsu, tzn. do Spitsbergenu. Wracać do Gdańska można na żaglach... Göteborg był ostatnim portem, do którego mogli zawinąć. Wiz norweskich naturalnie im nie udzielono. Czekała ich bardzo długa droga. Liczyli, że etap Göteborg–Spitsbergen pokonają w 10–12 dób. Początkowo wszystko zapowiadało, że będzie to szybka ulgowa żegluga. Niektórzy zaczęli nawet wierzyć, że uda się poza Spitsbergenem dopłynąć do wymarzonej Ziemi Franciszka Józefa, a w drodze powrotnej „zahaczyć” o Wyspę Niedźwiedzią. Niestety! Raz jeszcze okazało się, że na żaglowcu wszelkie kalkulacje są możliwe tylko w teorii, a szybko żeglować można palcem po mapie. W sobotę 9 lipca – 24 godziny po opuszczeniu Göteborga – wiatr osłabł i zmienił kierunek. Pozwalał tylko na żeglugę ostrym bejdewindem. Wieczorem wiało już prosto w dziób, z północnego zachodu. W dodatku przyplątała się mgła. Prognozy stały się niepokojące. Wszystkie były zgodne, iż na Morzu Północnym będą hulać tylko wiatry z północnych ćwiartek. Zaczęła się więc mozolna żegluga. „Pod pokładem czuło się jeszcze wyraźniej, że jacht idzie jak chłopska furmanka na wyboistej drodze. Jak zresztą mogłoby być inaczej – fala stroma i nieregularna, a na dodatek przeciwny prąd. Wiatr coraz silniejszy, wieje co najmniej ósemka. Choćbyśmy na głowie stanęli, nie zdołamy przesunąć się na północ ani o jedną milę. Szkoda ludzi i takielunku”*. Stanęli więc wypróbowanym sposobem w dryf. Po raz pierwszy, ale nie ostatni. 11 lipca zaczęli znowu przebijać się ostro do wiatru pod paskudną falę. Następnego dnia zerwał się ściągacz sztagu. Stalówka porwała bezlitośnie nowy fok. Niebezpieczna chwila. Strzępów nie można zrzucić. Dziko miotany jacht próbuje wyrzucić pracujących na dziobie za burtę. Trzeba ciąć fał. Potem dryf i 7-godzinna mordercza praca. Hubert „jedzie” * A. Kaszowski, Z. Urbanyi: Sztormy, lody i powroty. Gdańsk–Bydgoszcz 1979, s. 63. 165 166 Zbigniew Urbanyi na tym rozkołysie w górę na grotmaszt, aby pod salingiem zrobić porządek w splątanym takielunku. Potężne ściągacze łączące sztagi z kadłubem nie miały prawa pękać przy takiej wichurze. A ten był zupełnie nowy! Gdyby zerwał się również drugi sztag grota – złamałby się maszt i wyprawa skończona. Stali znowu w dryfie, bo północny sztorm pastwił się nad morzem i jachtem. W środę huczało z północy pełne 10°B. Beznadzieja. Druga doba „wycieka”, a „Euros” w dryfie kiwa się u wyjścia ze Skagerraku jak pijany. Na foku sztormowym próbują odejść od bliskich brzegów Norwegii. Prognozy fatalne, zapowiadają niezmiennie północny sztorm na ich kursie. Następnej nocy, 14 lipca, statki szły na nich gromadnie, nie uznając prawa drogi, pod fokiem sztormowym i bezanem „Euros” reagował opieszale na ster, trawlery szły jak ślepe i głuche, ciągnąc między sobą wielką sieć. Później radio podało ostrzeżenie sztormowe na całe Morze Północne. Nie widać kresu złej pogody. Kiedy „Euros” zwróci się dziobem ku północy? Kiedy ruszy? Wieczorem tego beznadziejnego 14 lipca odkryli pęknięcie okucia bomu bezana. Szczęście, że odkryli to uszkodzenie, bo urwany bom mógł zabić sternika, a bez tylnego żagla „Euros” żeglowałby wolno i donikąd. Bosman z mechanikiem dali pokaz radzenia sobie w beznadziejnej, zdawałoby się, sytuacji. W trzy godziny wykonali z blachy, jaką znaleźli na jachcie, nowe okucie. Można było płynąć dalej, tylko nadal wokół wył północny ciężki sztorm. „Wróciło pytanie, co robić dalej. Czy nadal tkwić beznadziejnie na Viking Bank i czekać na zmiłowanie losu? Prognozy pogody były nużąco jednostajne. Na nasz obszar i położoną na północ od nas Utsira Loch niezmiennie zapowiadano ostrzeżenie o silnym wietrze lub sztormie. Ileż to jeszcze dni może trwać? Od Svino, skąd norweski brzeg odchodzi w kierunku wschodnim, dzieli nas jeszcze przeszło trzy stopnie szerokości geograficznej. Będzie to uciążliwa wspinaczka na północ. A może poszukać szczęścia pod Szetlandami? Ostatnio zapowiadali tam wiatry południowozachodnie, wprost dla nas wymarzone. Na zachód możemy płynąć nawet w czasie sztormu. (...) Obejdziemy zatem łukiem ten zasztormiony zakątek i może karta się odwróci. Po podjęciu decyzji zaczęło brać górę zmęczenie. Zapadłem w sen z myślą, że pomysł, by żeglować na Spitsbergen przez Szetlandy, jest godny opatentowania. To jakby z Gdańska do Bydgoszczy jechać przez Olsztyn”*. * Tamże, s. 69–70. „Eurosem” na Spitsbergen Sztorm na Morzu Północnym W sobotę 16 lipca wyszli z dryfu i ruszyli na... zachód. Wiatr słabł, a oni dostawiali żagle. Płynęli teraz skroś pól naftowych, wśród olbrzymich, oświetlonych nocą jak choinki, zwieńczonych pióropuszami ognia wież wiertniczych. Kolejne doby to żegluga przez deszcze, przebijanie się znowu w bejdewindzie, tyle że pod słabsze, niestety północne wiatry. Wolno przesuwali się, ale jednak generalnie ku północy, na różnych halsach. W niedzielę 17 lipca przekroczyli 60 równoleżnik północny. To już było coś, ale do Spitsbergenu było ciągle bardzo daleko. Kapitan dokonał nowego podziału wacht: Hubert z Zenkiem, Zbyszek z Heńkiem – dwie mocne wachty morskie. Edek – któremu dokuczał reumatyzm – został stałym kukiem, a gotował wybornie w każdą pogodę, Ali zaś objął obowiązki bosmańskie. Dalsze doby to stała żegluga pod silniejszy albo słabszy wiatr lub pod ciężkie sztormy. Nie znaleźli tu na zachodnich krańcach Morza Północnego i na pograniczu Morza Norweskiego zapowiadanych południowych wiatrów. Próbowali różnych kombinacji żaglowych i z determinacją, zaciekle pchali się „w górę globusa”. W godzinach ciszy lub lekkich wiatrów uruchamiali silnik. Dzięki podejściu pod Szetlandy mogli teraz płynąć w kierunku Spitsbergenu. 167 168 Zbigniew Urbanyi Kapitan miał wielkie życzenie, aby 22 lipca znaleźć się na północnym kole podbiegunowym, czyli na 66°33’N. W tym dniu przypadało dziesięciolecie „Eurosa”, który 2 lipca 1967 roku wyszedł w dziewiczy rejs. Kapitańskie życzenie zostało przez Neptuna uwzględnione i – dzięki forsownej żegludze – o godzinie 20.47 jacht „stuknął” po raz drugi w swych dziesięcioletnich dziejach w próg północnego królestwa Jego Wysokości Króla Mórz. Chrzest odbył się z całym przewidzianym na taką okazję ceremoniałem – był nieporównywalnie okazalszy od tego pierwszego, gdy płynęli na Islandię. Neptunem – królem mórz i oceanów został siwobrody Edek Bagniewski. Kapitan powitał Króla Mórz w kokpicie, po czym zaczęła się uroczystość. Musieli przełknąć straszliwy napitek „skonstruowany” przez samego kapitana. Każdy z nich otrzymał stosowny dyplom oraz imiona: pierwszy oficer Hubert został „Turboczem”, bosman „Morsem”, mechanik „Tuptaczem”– jako że nigdy nie mógł spokojnie ustać, Zenek zaś „Foką Obrączkowaną”*. Potem ustawili jacht samosterownie, aby pod pokładem wspólnie spożyć wspaniałą, specjalnie przez kapitana i Fokę Obrączkowaną przygotowaną wieczerzę, z pysznym tortem na deser. Kapitanowi wręczyli Balladę 10-lecia „Eurosa” – dedykowaną Olkowi Piekielnemu od załogi svalbardzkiej. Minął szesnasty, siedemnasty, wreszcie osiemnasty dzień od opuszczenia Göteborga. Południowego wiatru nie spotkali. Albo cisza, albo silne przeciwne wiatry i ciężka, mokra, zimna, beznadziejna żegluga w bejdewindzie, wyrywanie morzu każdej mili na kierunku północnym. Nawet z silnika nie mogli już w chwilach cisz korzystać, paliwa bowiem mieli tylko żelazny zapas na żeglugę przez Isfjorden do Longyearbyen. We wtorek 26 lipca porzucili wszelkie kalkulacje. Będą u celu wtedy, kiedy dojdą. Przełom nastąpił dopiero 27 lipca, gdy jacht podszedł pod szerokość 69°N. Do Spitsbergenu w linii prostej pół tysiąca mil, przynajmniej do portu, do którego i chcą, i muszą wejść. Wieczorem nadeszły pierwsze podmuchy z południa. Nie chcieli wierzyć. Następnego dnia pięknie się rozwiało. * Oto tekst dyplomu: „TESTIMONIUM BAPTISI POLARIS” – My Neptun – Cesarz Oceanów Atlantyckiego, Indyjskiego i Pacyfiku, król i władca mórz wszystkich stwierdzamy, że HENRYK LEWANDOWSKI żeglarz, na korabiu sportowym „Euros” z zacnej i sercu memu miłej nacji Polonia na Circus Polaris Nordensis przybył, z żagli jeno korzystając, a piekielne śmierdzące machiny okrutnie w pogardzie mając. Prastarą tradycją nakazany chrzest polarny odbył, My zaś, Władca tych wód, przepuszczamy go dalej cało i wolno, w kondycji godnej, żeglowania po Marisi Arctici zezwalając, do grona majtków polarników pod imieniem „TUPTACZA” przyjmując. Neptun Rex, Kapitan s.y. „Euros”, Astrologus. Dan na Oceanie Atlantyckim 22 lipca 1977 roku na 66°33’N. „Eurosem” na Spitsbergen Żegluga na atlantyckiej fali Gnali pod starym spinakerem, który ciągnął ich z prędkością 8–9–10 węzłów prosto do celu. Wspaniała była to żegluga! Atlantyk odpłacał im teraz sowicie za trzy tygodnie nieprawdopodobnej mordęgi, a oni wykorzystywali królewski wiatr do końca. Przy 7–8°B z głębokim „westchnieniem”, miękko opadł na pokład zmordowany wiatrem i pracą spinaker. Nic to! Na grubym bomie rozpostarli największą genuę, stał grot i apsel. Prawie 140 metrów kwadratowych płótna. „Euros” leciał ku dalekiej północy. Ryzykując wiele, trzymali tę piramidę żagli nawet w sztormach, które dogoniły jacht, też z południa. Płynęli skroś gęstej jak śmietana arktycznej mgły, drętwiejąc ze strachu, aby jacht nie napotkał wielkich bali. Pływają tu ich setki noszone przez lata prądami. Są one dla małego statku śmiertelnym zagrożeniem. Nadzianie się przy tej prędkości na taką drewnianą „torpedę” to koniec. Dziura w burcie i nawet tratwy ratunkowej nie zdążą zrzucić. A do tego są te kłody jeszcze źle widoczne. Przez lata w oceanie obrosły glonami, stały się tak szare jak morze wokół. Ta cudowna, emocjonująca, ale i niebezpieczna żegluga trwała aż do niedzieli 31 lipca. W poniedziałek nad ranem południowy wiatr pożegnał ich. Gdzieś po prawej burcie, niewidoczny we mgle czaił się Spitsbergen. 169 170 Zbigniew Urbanyi W południe Hubert zrobił dobrą linię pozycyjną, ponieważ słaby zachodni wiatr odsłonił na chwilę ostry horyzont. Ledwo skończył, gdy kapitan krzyknął krótko: „Ziemia!” Mimo niskich chmur, mglistej pogody, słabego wiatru – z prawej burty, tam, gdzie powinien, odkrywał się górski pejzaż. To Vestspitsbergen! Była godzina 11.25. Zbyszek wjechał pod top bezana, aby rozplątać banderę i postawić nową. Bosman z mechanikiem wlali do zbiorników naftę z zapasowych latarni pozycyjnych, aby dopłynąć szybko do portu. Na tę okazję kapitan polecił wydać po wiadrze wody na osobę, aby doszorowali swoje zasolone ciała. O 21.17 trawers Kapp Linne. To wejście do olbrzymiego Isfjordenu, w którego głębi leży stolica prowincji Svalbard – Longyearbyen. Nad ranem 2 sierpnia, o godziPod wszystkimi żaglami „Euros” gnał na północ nie 02.05, jacht stanął przy drewnianym nabrzeżu portu. Po 25 dniach od Göteborga byli u celu. Długa to była droga. Niełaskawa jest ta północ. Ale to miało się dopiero okazać. Gdy podali cumy, zasiedli razem za stołem, wypili za jacht i za Neptuna, za Spitsbergen i Północ, za banderę i za tych, co na lądzie. „– Za szesnaście godzin – kapitan podjął już decyzję – będziemy wychodzić. Dwadzieścia pięć dni w morzu i szesnaście godzin postoju w porcie. Do diabła z taką przyjemnością! – Jesteśmy spóźnieni. Roboty ze sprzęgłem jak stąd do Gdańska, nie przyjeżdżaliśmy tutaj na lądowe wycieczki (...) – zakończył kapitan”*. Dotarli tutaj, 600 mil od bieguna. Pokonali raz jeszcze własną słabość i tych 2745 mil morskich dzielących jacht od Górek Zachodnich. I co dalej? * A. Kaszowski, Z. Urbanyi, op. cit., s. 99. „Eurosem” na Spitsbergen Perspektywy były tak ponure jak tych 25 dni za rufą w przeciwnym wietrze. Norweski gubernator Svalbardu, któremu kapitan złożył wizytę, nie widział żadnych szans na opłynięcie w 1977 roku Svalbardu. Cieśnina Hinlopen zawalona lodami, które na skutek srogiej zimy nie spłynęły na południe. Trzeba stąd odpływać! Paliwo drogie, ludzi nie ma. Tylko górnicy i trochę turystów. Wszystko zamknięte, warsztatów też nie widzieli. Kapitan kupił 50 litrów paliwa, aby starczyło na drogę do Barentsburga. Gdy kapitan bawił na lądzie, a jacht na niskiej wodzie opadł znacznie poniżej drewnianego nabrzeża, zjawił się nad „Eurosem” Polak – Wojciech Pałka. Był studentem Wyższej Szkoły Morskiej w Szczecinie – uczestnikiem akademickiej wyprawy arktycznej, która rozłożyła się obozem w Van Keulenfjorden. Wojtek upadł na lodowcu i złamał przedni ząb. Dostał się helikopterem do Longyearbyen, gdzie mu zreperowali uzębienie. Okazało się, że był już drugi raz z podobną wyprawą na Spitsbergenie, miał w Barentsburgu wielu znajomych. Kapitanowi przypadł do gustu bystry student, postanowił więc zabrać go do radzieckiej siedziby. Dopiero tam, po zasięgnięciu opinii nie mniej wytrawnych niż Norwegowie, a z pewnością po słowiańsku życzliwszych Rosjan, zostanie podjęta ostateczna decyzja, co uczynią dalej. Norweski gubernator Jensen – przy ponownym spotkaniu – jeszcze raz kategorycznie odradzał próby opłynięcia. Gdzie nie ma zwartego lodu, jest kra, szczególnie groźna, bo niewidoczna dla jachtu. Przeszli do Barentsburga bez większych przygód – tylko gwałtowny, krótki spadowy sztorm zawył w olinowaniu. Po dłuższym oczekiwaniu – gdy przyjął ich konsul Rylnikow – otworzyła się prawdziwa „śluza” słowiańskiej gościnności. Pomogli w naprawie silnika, przysłali dwie ogromne cysterny paliwa, dali świeżego chleba, warzyw, masła, cebuli – wszystko za darmo. Żeglarze wykąpali się i jedli bez ograniczeń w wielkiej „stołowej”. Mieli tam jak u mamy. Podczas gdy bosman z mechanikiem naprawiali sprzęgło, kapitan z pierwszym oficerem podejmowali na jachcie Konsula Generalnego ZSRR Rylnikowa, a trzeci oficer z siódmym w załodze – studentem Wojtkiem powędrował dowiedzieć się o najnowszej sytuacji lodowej i zapytać o szansę. Bo nadal chcieli dokonać czegoś szczególnego. Opinia radzieckiego polarnika prof. Jewgienija Zingera i kierownika radzieckiej ekspedycji „Sowmorgeło” Dmitrija Siemiewskiego była jednoznaczna: „Nie ma żadnej szansy. Wchodzenie w tym roku jachtem w Hinlopen to szaleństwo. Arktyka jest zdradliwa. Wolna woda może szybko zostać 171 172 Zbigniew Urbanyi zamieniona w ruchome pole lodowe. Może to być zachęcający do wejścia pak, który szybko się zbija i statek staje. Jeśli szczęścia zabraknie, to wiadomo, co lody robią ze statkami. A żaglowiec musi jeszcze czekać na wiatr. Arktyka jest podstępna. Warunki zmieniają się tutaj z dnia na dzień, z godziny na godzinę. Za jedenaście dni kończy się lato. Lodów nie powinno być, a jest ich tyle, że w tym roku Svalbard mógłby opłynąć tylko atomowy statek”. Piloci śmigłowców, którzy właśnie wrócili z patrolu nad północnymi rejonami Svalbardu, potwierdzili to stanowisko: lody są i nie próbować płynąć. Wracali jednak na jacht z nadzieją. Zinger i Siemiewskij wyrysowali na ich morskiej mapie najnowszą sytuację lodową. Bariera lodowa zalega nieregularnym łukiem, dotykając północnych wybrzeży Vestspitsbergenu. Na północy i północnym zachodzie granica lodów odchodzi jednak na północ za 80. równoleżnik. To była ich wielka szansa i tę szansę postanowił wykorzystać kapitan Kaszowski. Uznał, że jeśli nie można opłynąć w 1977 roku Svalbardu, to można uzyskać rekord świata w zbliżeniu sportowego jachtu do bieguna północnego. W 24 godziny później – 5 sierpnia o 22.09 – serdecznie żegnani przez mieszkańców Barentsburga ruszyli na północ. Pełni najlepszych nadziei, gnali z korzystnym wiatrem. Silnik miał wytrzymać 100 godzin. Wracać można na żaglach. Wytrzymał zaledwie... 120 minut! 6 sierpnia o godzinie 00.10 około 16 mil na północny zachód od Barentsburga śruba przestała się kręcić: „– Wygląda na to, że szlag trafił klin na kole zębatym w skrzyni przekładniowej – odezwał się ponuro Heniek. – No to czeka was piękna zabawa! Diabelnie piękna zabawa. Bez wyjmowania silnika na pewno się nie obejdzie – mruknął kapitan”*. Zanim jednak doszło do wyjęcia silnika, trzeba było wrócić do Barents burga. Zabrało im to ponad 26 godzin! Najpierw halsowali pod ów silny, sztormowy wiatr, który tak chyżo wyniósł ich z Barentsburga na pełne Morze Grenlandzkie, potem w Isfjorden, a wreszcie na wejściu do Grönfjorden, nad którym leży Barentsburg, spadowa wichura ostatecznie ucichła. Nastał piękny, ciepły słoneczny dzień. Sceneria wokół bajkowa. Granatowe góry zwieńczone lodowcami i wiecznym śniegiem. Wokół niebieska spokojna woda i ubezwłasnowolniony jacht, z załogą w czarnych nastrojach. * Tamże, s. 129. „Eurosem” na Spitsbergen Zdradliwe prądy ciągną „Eurosa” nieubłaganie na skalisty brzeg. Kotwicy rzucić nie mogą – za głęboko. Barentsburg jak na dłoni. Krystaliczna przejrzystość powietrza pozwala bez lornetki rozróżnić domki na odległym brzegu. Tylko biała latarnia Festningen niebezpiecznie blisko. Wykonując przedziwne manewry bomami spowodowali, że „Euros” odchodził od niebezpiecznych brzegów. Gdy był na środku Grönfjorden, „zabawa” zaczynała się od nowa. I tak to trwało aż do południa. Gdy spadowy wiatr wrócił, w ciągu 30 minut „Euros” znalazł się ponownie w porcie Barentsburg. Rosjanie kręcili głowami, ale pomocy nie poskąpili. Dostarczyli na jacht podnośnik, za pomocą którego można było silnik ważący około 100 kilogramów podnieść do góry. Po demontażu okazało się, że dwukrotnie pospawane sprzęgło – raz w Göteborgu, drugi raz w Barentsburgu – zostało dokładnie zmielone. Wałek też zniszczony. Ruina i beznadzieja. Stało się najgorsze. Zebrało się całe jachtowe konsylium: jeden doktor habilitowany, dwóch magistrów inżynierów, jeden technik – wszyscy mechanicy, dwóch znakomitych ślusarzy-praktyków. Wyrok po burzliwej dyskusji był jeden: budować nowe sprzęgło! I zbudowali! Od godziny szóstej po południu 6 sierpnia do godziny szóstej rano następnego dnia wszystko było gotowe. W ciągu 12 godzin przenieśli starą skrzynię sprzęgłową z jachtu na wysokie nabrzeże, potem do oddalonych znacznie warsztatów. Tam Heniek i Ali przy pomocy miejscowego tokarza wykonali co trzeba. Nie poskąpili też gospodarze najlepszej hartowanej stali. Potem powrót na jacht i montaż. „Godzina 07.25 – wszystko gotowe. Heniek odpowietrza silnik. Naładowane tu w Barentsburgu akumulatory dają dużo prądu. Rozrusznik kręci się jak szatan. »Ursus« zakaszlał raz, drugi, wypuścił za burtę chmurkę niebieskiego dymu i zagadał!”*. Wciągu niecałych 17 godzin zdemontowali stare i zbudowali nowe sprzęgło, wszystko na powrót złożyli, opuścili silnik, ustawili go i zastartowali. O godzinie 11.20 rzucili cumy i odpłynęli tym razem na dobre z Barentsburga. Wiatr spadowy czynił żeglugę bardzo szybką, bo postawili wszystkie żagle. Pokłonili się po raz ostatni Kapp Linne – latarni morskiej strzegącej wejścia do Isfjorden. Wiatr wyczuwalnie ucieka. Mechanizm wiatrowy na Spitsbergenie dobrze już poznali: albo grzmi spadowy, albo flauta. Czas wichru i czas ciszy jest niewymierny. Zrzucili żagle i pchali się teraz przez spokojne morze stale na północno-północny zachód. Zaczęły się forpoczty mgły. Była * Tamże, s. 140. 173 174 Zbigniew Urbanyi właśnie godzina 19.00, gdy silnik zaczął zwalniać. Potem stanął. Jacht sunął dzięki inercji. Złowroga cisza objęła „Eurosa” od topów po zęzy... „Złotej Rączce” nie trzeba było nic mówić. „Latarka, nerwowe odkrywanie obudowy. (...) nurkowanie w okolice złowieszczej skrzyni (...). – Trzymaj mnie za nogi! Trzymałem mocno. Heniek wybierał coś z bardzo głębokiej w tym miejscu zęzy »Eurosa«. – Ciągnij – wycharczał. Ciągnąłem przyjaciela, do kambuza. Odsapnął i ściskając coś w prawej ręce, siadł pod kapitańską koją. Wszyscy zdążyli się już obudzić. (...) – Olek! Już nie mamy silnika. Popatrz... Heniek otworzył dłoń – na osmarowanej tłuszczem ręce leżały strzępki zmielonej na piasek gumy, kawałki stali, żałosne wspomnienia z wielkiej roboty bosmanów w Barentsburgu”*. Co robić dalej? Kapitan przedstawił dwa warianty. Pierwszy – nie oglądając się na nic, płynąć do granicy lodów. Drugi – natychmiast wracać. Płynąć dalej to olbrzymie ryzyko. Przypomniano przestrogi Zingera, Siemiewskiego i norweskiego gubernatora Jensena. Bez silnika u progu jesieni, gdy lada dzień zacznie tworzyć się młody lód, to prawdziwe szaleństwo. Ale od 80 równoleżnika dzieli „Eurosa” już tylko 85 mil morskich i można by myśleć o osiągnięciu bardzo dużych szerokości północnych. Jednak w razie krańcowego zagrożenia nie będą mogli nawet prosić o pomoc. I ta mgła, która już zbierała się wokół. Przy temperaturze niższej od zera jacht obrośnie „czarnym mrozem”. Stanie się niestateczny, a oni mają tylko jeden toporek do rąbania lodu... „– Drugi wariant – ciągnął Olek – to natychmiastowy powrót do domu. Jesteśmy bardzo spóźnieni. Poza tym przemawia za nim rozsądek i rozwaga. W imię czego mam was, jacht, siebie skazywać na podjęcie takiego ryzyka? W imię moich i waszych ambicji? Po tym, co się stało, w obecnej sytuacji nie mam do tego prawa. (...) Chciałbym, po tej długiej drodze tutaj na 79 stopień, po tym coście przeszli, aby każdy mógł zasygnalizować, jak on widzi dalszą wyprawę. A więc są dwa warianty... – Kapitanie! – Ali z Heńkiem otrząsnęli się z odrętwienia. – Jest jeszcze trzeci. Wrócić jeszcze raz do Barentsburga i zbudować nowe sprzęgło, które wytrzyma tych 100 godzin pracy. A potem niech się dzieje, co chce”**. * Tamże, s. 145. ** Tamże, s. 147. „Eurosem” na Spitsbergen To były bardzo dramatyczne godziny. Rozsądek nakazywał wracać, pokusa dalszej żeglugi na północ – przeogromna. Było przedproże jesieni. Żadnej gwarancji, że zrobione po raz trzeci w Barentsburgu sprzęgło wytrzyma dłużej. A jeśli nawet, to powrót na samych żaglach i tak będzie bardzo długi. Po długiej, zażartej dyskusji doszli do przekonania, że powrót do Barentsburga i zbudowanie nowego sprzęgła wydłuża rejs o kilka tygodni, co przekreślało ten wariant. Przypomniano wreszcie, że może zdarzyć się okres długotrwałej ciszy. Przy północnym prądzie jacht będzie dryfował w kierunku bieguna. Potem spadnie temperatura i świeży lód ogarnie jacht. O godzinie 22.00 wrócił lekki wiatr. „Euros” obrócił się dziobem ku południowi, jacht sam wybrał kierunek i podpowiedział im, co mają robić. I ten wybór „Eurosa” też zapewne pomógł kapitanowi, albowiem głosowanie nic nie dało. Trzech chciało wracać, trzech mimo wszystko chciało płynąć dalej na północ, dwóch wracać do Barentsburga i robić nowe sprzęgło... O godzinie 23.15 kapitan wyszedł na pokład. Rozejrzał się wokół i powiedział: – Wracamy, panowie! Taka jest moja ostateczna decyzja. Wiatr z północy ogarnął jacht. Lekkie podmuchy wypełniły żagle i „Euros” ruszył na południe. Mieli wejść „po drodze” do Van Keulenfjorden, aby wysadzić Wojtka. Ale Arktyka miała w tym względzie zupełnie inne zdanie. Rozwiało się sztormowo. Postawili więc sztormowe żagle i halsowali zawzięcie. Wielogodzinna mordęga na nic się zdała. Halsowali nieomal w linii, a wichura tężała odpychając ich od lądu. Wojtek modlił się, aby tak długo trzymało. Marzył bowiem o powrocie do Polski żaglowcem, a nie statkiem szkolnym. Kapitan podjął decyzję, iż wobec braku czasu i niesprzyjających warunków wiatrowych rezygnuje z wejścia do Van Keulenfjorden. Wojtek płynie z nimi do Gdańska. Wiatr początkowo bardzo sprzyjał. Ledwo po lewej burcie zniknęła zatopiona w oceanie cudowna panorama południowego Vestspitsbergenu, nadbiegł silny sztorm. Grzmiało w porywach do 11°B – takiego sztormu jeszcze w tej wyprawie nie spotkali. Ale był to sztorm z północnych kierunków. „Euros” w baksztagach na bardzo wysokiej fali gnał pod fokiem sztormowym i bezanem po 9 węzłów. W ciągu 48 godzin od 7 do 9 sierpnia przelecieli kilkaset mil, osiągając trawers bardzo odległej Wyspy Niedźwiedziej. Sztorm gasł niestety. Przez dziewięć długich dni ledwo pełzali. Przez całe doby tkwili jakby wewnątrz dusznego klosza mgły tak gęstej, że można 175 176 Zbigniew Urbanyi Wreszcie skończyły się sztormy by ją kroić. Wychodziły z niej rybackie statki. Szczęśliwie pośród tej beznadziei zdarzyła się doba wspaniałego wiatru, który pozwolił na osiągnięcie północnego kręgu polarnego. Na Morzu Północnym znowu cisze. Tylko noce rozświetlone łunami – znak, że są pośród pól naftowych. Słońca nie ujrzeli przez wiele dni, pozycja była tylko zliczona. Ogarniała ich apatia, więc kapitan kazał skleić porwany stary, spracowany spinaker. We trójkę dokonali tej sztuki i wypłowiała czasza zaczęła na ledwo wyczuwalnych podmuchach – szczęśliwie z północy – ciągnąć jacht. We wtorek 23 sierpnia o godzinie 03.00 zaoczyli błyski. To była Norwegia, światło latarni Egeroy. Siedemnaście dni trwała przeprawa przez Morze Grenlandzkie, Norweskie i Północne. Rozwiało się sztormowo, ale z dobrego kierunku. „Euros” gnał w baksztagu przez Skagerrak, Kattegat i Sund. W ciągu czterech dób pokonali mało na ogół gościnne cieśniny i cicho wsunęli się do Sassnitz. Zjawił się oficer służb granicznych NRD i celnik. „– Kapitanie, skąd przyszedłeś? – zapytali raczej dla porządku niż z ciekawości. „Eurosem” na Spitsbergen – Prosto ze Spitsbergenu. Dwadzieścia jeden dni w morzu. Nie mamy słodkiej wody. Płyniemy do Gdańska. Oficer i celnik straży granicznej Niemieckiej Republiki Demokratycznej poderwali się z miejsc. Stanęli na baczność. – Nasze gratulacje, kapitanie! Odprawa skończona! Prosimy do nas na dobrą kawę!”*. Rankiem odprowadzili Wojtka na polski wodolot „Kometa”, który przyleciał do Sassnitz ze Szczecina. Student zabierał ze sobą ich przyjaźń, swój polarny dobytek i wielki ładunek morskiego doświadczenia. Jeszcze przez cztery bardzo długie dni i noce „pełzali” – bo wiatru stale brakowało – wzdłuż polskiego wybrzeża, często we mgle. Nawet Helu nie zaoczyli, bo właśnie zasłonił się mgielną kurtyną. W piątek 2 września na resztkach wiatru wcisnęli się przez piekielne wejście na Wisłę Śmiałą. Po 63 dniach i przepłynięciu 5090 mil morskich. Polscy celnicy nie chcieli ich nawet oglądać... O wyprawie tej napisano sporo w całej prasie krajowej. „Głos Szczeciński” w rubryce „Wieści spod salingu” z 28 września tak napisał: „Cicho i bez rozgłosu wrócił z 63-dniowej wyprawy na północne morze jacht bydgoskiej »Brdy«, osławiony opłynięciem Cape Hornu »Euros«. Jednostka dowodzona przez kapitana Aleksandra Kaszowskiego dotarła aż do brzegów Spitsbergenu z zamiarem opłynięcia wyspy. Sztuka nie udała się, bowiem stan zalodzenia po ciężkiej zimie 1976/77 był zbyt duży, a »Euros« w lodach uszkodził silnik. Wyprawa bydgoska była nie lada wyczynem. Bydgoskim żeglarzom przez cały czas towarzyszyły sztormy o przeciętnej sile 9–10°, a nawet wichura do 11°B. (...) W chudym dla żeglarstwa polskiego sezonie 1977 wyczyn bydgoskiej załogi kwalifikuje się do ubiegania się o nagrodę Rejs Roku”. I tym razem jury nie przyznało kapitanowi Kaszowskiemu pierwszej nagrody i Srebrnego Sekstantu. Otrzymał on, jacht i załoga nagrodę trzecią. Już do końca sezonu 1977 roku „Euros” nie odbył żadnego pełnomorskiego rejsu. Pływał tylko w krótkich rejsach po Zatoce Gdańskiej, w których wzięło udział 21 żeglarzy. * Tamże, s. 167. 177 Bronisław Radliński Moja droga do Arktyki Początek Trudno pogodzić się z myślą, że mam za sobą większą część życia w czasie przeszłym, do którego jedynie można powrócić wspomnieniami, niż w przyszłym, którego pozostało na tyle, by przeżyć go najciekawiej jak tylko to możliwe. Każde wspomnienia – czy to będą miłe, śmieszne czy przykre – zawsze związane będą z chwilami spędzonymi na morzu. Właściwie całe moje dotychczasowe życie było i jest związane z morzem. Trafiłem na nie nie przez przypadek. Miałem to szczęście, że najmłodsze lata spędziłem blisko wody. Mieszkałem niedaleko małego zalewiku w małej miejscowości koło Częstochowy. Wszystkie wolne chwile podczas wakacji spędzałem w towarzystwie swoich rówieśników, żeglując na jedynej dostępnej żaglówce. W zimowe wieczory dużo czytałem. Sądzę, iż pochłonąłem wszystkie dostępne książki – od Gerbaulta po Teligę, od Slocuma po Tilmana – i poprzez przygody ich autorów zaznajamiałem się ze sprawami morskimi. One rozpalały moją wyobraźnię o dalekich rejsach. Wtedy jeszcze nie przypuszczałem, że marzenia mogą stać się rzeczywistością. Pierwsza randka z morzem Brzmi to trochę wyzywająco, ale tak bym to nazwał, bo czułem się wtedy tak, jak gdybym miał pierwszą randkę z dziewczyną, którą widziałem tylko na zdjęciu, nie wiedząc o niej nic. O morzu wiedziałem tylko tyle, ile przeczytałem w książkach. Po dwóch latach pracy w państwowej firmie trafiłem do klubu żeglarskiego, który posiadał swój pełnomorski jacht, mający już niemałe osiągnięcia na swoim koncie, z których najważ- Moja droga do Arktyki niejsze było opłynięcie przylądka Horn. Nareszcie nadarzył się moment, w którym zostałem zakwalifikowany na rejs pełnomorski. Trudno było oprzeć się pokusie skorzystania z okazji uczestniczenia w nim. W końcu to mój pierwszy rejs. Pełnia szczęścia. Piękna noc 25 czerwca 1979 roku zastaje mnie na bydgoskim dworcu PKP. Na tablicy rozkładu jazdy szukam połączenia do Świnoujścia. Okazuje się, że w Świnoujściu będę dopiero wcześnie rano. Żeby tylko mieć siedzące miejsce, bo przecież zaczął się okres urlopowy. Poczekalnia dworcowa pełna ludzi. Nie będzie łatwo, zwłaszcza że mam dość pokaźny bagaż w postaci dużej walizki i dwóch wyładowanych siatek. Walizka pamięta jeszcze lata sześćdziesiąte, kiedy to jako bardzo młody człowieczek podróżowałem z nią co wakacje na kolonie. Nie miałem jeszcze pojęcia, że istnieje coś takiego jak worek żeglarski. Jak się okazało, wszystkie wagony były tak pełne pasażerów, że trudno było nawet przykucnąć na korytarzu. Znalazłem trochę miejsca w przedsionku przy ubikacji i siadłem z wielkim trudem na walizce. Zasypiając ze zmęczenia pomyślałem, jaki to wspaniały wynalazek ta walizka. Nareszcie Świnoujście. Wczesny ranek jest dość chłodny. Dość łatwo trafiam do mariny meldując się przy jachcie. Przenika mnie lekki dreszczyk zimna i emocji, bo oto spełnia się moje marzenie, będę na morzu. Na jachcie zupełna cisza, zejściówka szeroko otwarta, prawdopodobnie poprzednia załoga jeszcze śpi. Chyba nie pomyliłem daty rejsu. Jacht miał cumować w Świnoujściu od wczoraj, a następna załoga miała mustrować dzisiaj, a więc powinien być zamknięty. Być może ktoś przyjechał w nocy. Zresztą nie czas zastanawiać się nad tym teraz. Do dobrego tonu należy poczekać przynajmniej do przyzwoitej godziny. Siadając na walizce obok jachtu, obłożony wokół siatkami, postanawiam czekać, aż ktoś się obudzi i łaskawie zaprosi na pokład. Zmęczenie podróżą musiało mocno dać mi się we znaki, bo rychło zapadłem w błogi sen. Obudził mnie głośny śmiech z pokładu jachtu, co spowodowało, że już nie siedziałem na walizce, a leżałem, motając się w obstawionych wokół siatkach. Mój Boże, jak ja wtedy musiałem wyglądać! – Kolega bezdomny szuka noclegu? – odezwał się niskim głosem barczysty facet o włosach przypominających kolor mleka. – Nie – odparłem. – Jestem zakwalifikowany na rejs. Mój pierwszy rejs – dodałem. – Kapitanie, chyba mamy szczególny egzemplarz żeglarza. Przyjechał z własną tratwą ratunkową i kapokami – mówiąc to patrzył z niedowierzaniem w stronę mojej walizki i siatek. 179 180 Bronisław Radliński Po chwili z zejściówki wynurzył się brodaty pan bacznie spoglądając w moją stronę. – Jasny gwint, kogo mi tu, Czesiu, przywiało? Zrozumiałem, że ten barczysty facet to Czesio, a ten brodaty gość to kapitan. – Kolega wejdzie z tym ekwipunkiem ratunkowym na pokład, ale na razie zostawi go na zewnątrz, dopóki nie zjawi się reszta załogi. Wyglądam chyba naprawdę tragicznie – pomyślałem – ale podczas rejsu muszę pokazać się od innej strony, w końcu nie szata zdobi człowieka. Czesio wprowadził mnie pod pokład objaśniając, że kolejność zajmowania koi zależy od funkcji oficerskich i stażu morskiego. Psiakość, chyba nie przyjdzie mi spać na pokładzie. Chcąc poprawić swój wizerunek szczególnego egzemplarza, postanowiłem sięgnąć po butelkę gorzałki z mojej nieszczęsnej walizki. Nikt z obecnych nie wyrażał sprzeciwu. Po otwarciu zapach drożdży intensywnie rozniósł się wewnątrz jachtu. Po pierwszej degustacji drożdżowego eliksiru, „stary” z wykrzywioną miną stwierdził autorytatywnie: – Co to, kurna, lizol do mycia podłóg? Znowu obciach – pomyślałem. Mina kapitana i Czesia natychmiast dały mi do zrozumienia, że bieg do najbliższego sklepu monopolowego jest nieunikniony. I tak też się stało. Wróciłem ze sklepu z butelką produktu polskiego monopolu w ręku. Humory moich wprowadzających w świat żeglarskich tajników wyraźnie się poprawiły. Degustowaliśmy ten – jak by nie powiedzieć – żeglarski trunek, integrując się na dobre i na złe. W południe reszta załogi w komplecie stawiła się na burcie. Koje zostały podzielone zgodnie z prawem obowiązującym na jachtach, czyli tak jak instruował mnie wcześniej Czesio. Zostałem przydzielony do trzeciej wachty. Dzięki Bogu nie musiałem spać na pokładzie, bo i dla mnie znalazła się koja. Nadszedł moment, którego najbardziej się obawiałem, lokowanie swoich bagaży w przydzielonych kojach i przyległych do nich szafkach. Nijak nie mogłem wyobrazić sobie miejsca dla mojej walizki, tym bardziej że przydzielona mi koja nie była pokaźnych wymiarów. Postanowiłem wypakować mój cały życiowy dobytek w każdą dziurę, jaka istniała wokół koi. Jednak problem walizki ciągle istniał. Miotałem się z nią od dziobu po rufę bez żadnego efektu, wysłuchując drwiących uwag współtowarzyszy mojej żeglarskiej niedoli. Może Czesio coś zaradzi – pomyślałem – w końcu był pierwszym oficerem. Z wielką niepewnością w głosie zapytałem: – Sorry, Czesiu, gdzie mógłbym ulokować tę cholerną walizkę? Moja droga do Arktyki Z uśmiechem na ustach zdecydowanym głosem odpowiedział: – Uwiąż ją na linkę i wy… za rufę, będziemy ją holować. Mogłem się spodziewać takiej odpowiedzi. Co mnie podkusiło pytać! W końcu walizka wylądowała w achterpiku razem z wszelkiego rodzaju linami, cumami, odbijaczami, czyli wszystkim co pod pokładem mieszkalnym nie powinno się znajdować, a jest niezbędne dla jachtu. Wieczorem przy uroczystej kolacji, podczas której nastąpiło oficjalne przedstawienie się załogi, kapitan oznajmił, że wcześnie rano wychodzimy w morze i idziemy kursem na Kopenhagę. Oczywiście były to czasy, gdy do każdego zachodniego portu potrzebne były wizy i paszporty. My ich nie mieliśmy. Założenie trasy rejsu było takie, aby wejść do Kopenhagi bardzo wcześnie rano, przejść obok syrenki kopenhaskiej, zrobić rundkę w basenie portowym i uciekać w morze. Plan ten wydawał mi się dość zwariowany. Bez wiz, paszportów? Czyste szaleństwo. Mimo wszystko z postawionych założeń kapitana cieszyłem się jak głupi trąbką. Być na Zachodzie pierwszy raz, zobaczyć Kopenhagę bez wizy, paszportu i to w pierwszym rejsie, to naprawdę szczęście. Wczesnym rankiem podchodzimy do betonowej kei odpraw granicznych. Oficjalnie odprawiamy się do portu Sassnitz w NRD, gdzie wymagane były tylko dowody osobiste z odpowiednimi pieczątkami zezwalającymi na przekroczenie granicy polskiej. O godzinie 11.00 mijamy główki wyjściowe Świnoujścia. Pogoda jest cudowna. Słoneczko grzeje całą swoją mocą, lekki wiaterek z zachodu pcha nasz jacht po wyznaczonym kursie z przyzwoitą prędkością. Jest wspaniale. Stoję przy sterze, delektując się słońcem, wiatrem i zapachem morza. Jak na mój pierwszy raz, to Neptun naprawdę jest dla mnie bardzo łaskawy. Wypłynęliśmy na pełne morze. Na pokładzie pojawił się kapitan, trzymając w jednej ręce butelkę kubańskiego rumu, a w drugiej tackę z kieliszkami. Pomyślałem: oj będzie się działo. Spojrzał na mnie znacząco, kierując cały sprzęt w moją stronę. – Młody, przekaż ster pierwszemu i czyń swoją powinność. Polewaj, trzeba wypić z Neptunem za pomyślność rejsu. Byłem dumny, że dostąpiłem tak wielkiego zaszczytu. Wypełniłem kieliszki rumem po brzegi, czekając w napięciu na dalsze dyspozycje kapitana. – No to za Neptuna! – Oznajmił gromkim głosem. W jednej chwili cała zawartość kieliszków załogi i kapitana powędrowała za burtę. Moja zawartość jakimś cudem utknęła w gardle. Cholera, chyba popełniłem falstart – pomyślałem, spoglądając na zdziwione miny moich kolegów. Poczułem się bardzo niezręcznie. Skąd miałem wiedzieć, 181 182 Bronisław Radliński że spełnienie toastu z Neptunem polega na wylaniu tak wspaniałego trunku za burtę. Przy kolejnym rozlaniu mój przydział rumu także wylądował za burtą. Mam nadzieję, że zrehabilitowałem się za tak fatalny nietakt w stosunku do Neptuna no i całej załogi i na Kattegacie nikt o mojej wpadce nie pamiętał. W drodze powrotnej nadal utrzymuje się piękna pogoda i wczesny poranek czwartego lipca zastaje nas na wysokości główek wejściowych do głównego portu Kopenhagi. Nad zupełnie spokojną wodą basenu portowego unosi się lekka mgiełka. Płyniemy około czterech węzłów na silniku, „wkradamy się” do wnętrza portu, pamiętając, że jesteśmy tu nielegalnie. Przenika mnie dreszczyk emocji. Cała załoga z pokładu wypatruje, czy gdzieś w pobliżu nie widać okrętu Duńskiej Straży Granicznej. Spotkanie z nimi mogłoby być niesympatyczne. Gdy przemykaliśmy wzdłuż zachodniej strony nabrzeża portowego, nagle z porannej mgły wyłoniła się syrenka kopenhaska w całej swojej okazałości. Nie mogę uwierzyć, że tu jestem, bez wizy, paszportu, w samym centrum głównego portu Kopenhagi. Zgodnie z planem zataczamy małą rundkę przy syrence i szybko uciekamy w morze. Jeszcze dobrze nie ochłonęliśmy z wrażenia wywołanego wizytą w basenie portowym Kopenhagi, a już byliśmy daleko w morzu. Mija kolejny dzień rejsu. Rzadko można oglądać tak cudownie rozgwieżdżone niebo w ciepłą lipcową noc. Jak na wiatr 2–3 stopni Beauforta prędkość pięć węzłów jest zupełnie przyzwoita. Stoję za sterem już drugą godzinę trzymając ustalony na początku wachty kurs 125 stopni. Słabo oświetlony kompas nie pozwala mi dokonać dokładnego odczytu kursu, co powoduje, że od czasu do czasu zbaczam o parę stopni – raz w lewo, raz w prawo – z wyznaczonego kierunku. – Jaki kurs trzymasz? – usłyszałem spod pokładu głos „starego”. – Sto dwadzieścia osiem – odpowiedziałem. – A ile masz trzymać? – Sto dwadzieścia pięć – odpowiadam niepewnym głosem. – To trzymaj sto dwadzieścia pięć, a nie sto dwadzieścia osiem! Koryguję kurs na sto dwadzieścia pięć stopni i staram się za wszelką cenę utrzymać go jak najdłużej. Wiatr z dziobu odstawia mi jacht ponownie o kilka stopni na zawietrzną. – Ile trzymasz?! – ryczy znowu z koi „stary”. – Sto trzydzieści. – A ile masz trzymać? – Sto dwadzieścia pięć. – To trzymaj sto dwadzieścia pięć, ile razy mam powtarzać! Moja droga do Arktyki Znowu koryguję kurs na sto dwadzieścia pięć stopni, ale nie na długo, trudno bowiem utrzymać dokładność kursu do jednego stopnia. Wpadam na genialny pomysł: a gdyby nie informować „starego” tak dokładnie o moim kursie i meldować tylko taki, jaki chce usłyszeć? Nie zdążyłem jeszcze pomyśleć o moim drobnym przekręcie, a już słychać upierdliwy głos: – Ile trzymasz? – Sto dwadzieścia pięć – odpowiadam stanowczo. A tak naprawdę trzymałem sto trzydzieści pięć. Przez dłuższy czas spod pokładu nie słychać żadnego komentarza. Nareszcie spokój – myślę sobie. Jednak nie na długo. – Ile trzymasz? – powtarza jak nakręcona płyta. – Sto dwadzieścia pięć – powtarzam jeszcze bardziej stanowczo. – No widzisz, jak chcesz, to potrafisz. Nareszcie zostałem doceniony, ale czy dokładność mojego sterowania zdecydowanie się zmieniła? Chyba nie. Ważne, że kreska kursowa na mapie dążyła do celu. Do Świnoujścia pozostało około 90 mil morskich. Zakładając średnią prędkość 4 węzłów, będziemy na miejscu za około 23 godziny. Na pogodę nie możemy narzekać. Widocznie Neptun dawno wybaczył mi niefortunny toast. Droga powrotna zawsze wzbudza we mnie sporo refleksji na temat minionych dni spędzonych w morzu. Jest to czas, w którym rodzą się w głowie nowe pomysły na przyszłe rejsy. Kurs na Islandię Po trudnej podróży drogą lądową, załadowanym i zatłoczonym mikrobusem, jadąc non stop z Bydgoszczy i przeprawiając się brytyjskim promem przez kanał La Manche, nareszcie dotarliśmy 16 czerwca 1997 roku do Swansea leżącego w Kanale Bristolskim. Zaczęło się mozolne sztauowanie przywiezionego prowiantu na długi północny rejs. Poprzednia załoga czyniła ostatnie przygotowania do odjazdu, pakując swoje rzeczy osobiste do mikrobusu wracającego do Bydgoszczy. Dzięki uprzejmości klubu żeglarskiego i płetwonurkowego Swansea Yacht and Sub-Aqua Club dokonaliśmy naprawy niektórych części wyposażenia i omasztowania jachtu, które uległy uszkodzeniu podczas pierwszego etapu rejsu, w drodze ze Świnoujścia do Cherbourga. Między innymi trzeba było uzupełnić zapas słodkiej wody, zasztauować prawie 300 kg prowiantu oraz zatankować około 400 litrów paliwa. Z trzecim oficerem udali- 183 184 Bronisław Radliński Reykjavik 15.07. � Morze Norweskie Wyspy Owcze � Thorshavn Szetlandy Orkady � Hebrydy � Lerwick Kirkwall Skagen � Belfast � Morze Północne Dublin � 19.06.1997 �Swansea Rejs „Solanusa” wokół Islandii Świnoujście �� 8.08.1997 Moja droga do Arktyki śmy się do sklepu żeglarskiego, aby zakupić mapy wschodniej Grenlandii, przejścia Pentland Firth, podejść do Wysp Owczych, a także akwenów na północ od Islandii aż do Jan Mayen. Wieczorem cała załoga goszczona była w Swansea Yacht and Sub-Aqua Club przez samego komandora klubu, pana Martina Scotta. Przy wyśmienitym piwie we wspaniałej towarzyskiej atmosferze nastąpiła obustronna prezentacja gości i gospodarzy. Zgodnie z brytyjskim żeglarskim obyczajem miłe spotkanie zakończyło się dokładnie po 60 minutach. Wróciliśmy na jacht, aby odespać trudy liczącej ponad dwa tysiące kilometrów lądowej podróży oraz ciężkiej pracy przy przygotowywaniu jachtu do następnego etapu wyprawy. Potrzebnych map (interesujących nas rejonów północnych mórz) nie udało się jednak kupić. Ich sprowadzenie z Londynu trwałoby około trzech dni, a my nie mieliśmy już czasu czekać. Rankiem 19 czerwca, przy wysokiej wodzie pływowej, wyszliśmy z pierwszej śluzy portu Swansea. Aby można było wyjść na otwarte morze, trzeba było przejść jeszcze drugą śluzę. Na stalowym pomoście drugiej śluzy spotkaliśmy goszczących nas poprzedniego dnia członków klubu oraz wielu młodych ludzi, zainteresowanych naszym jachtem. O godzinie 15.05 za rufą „Solanusa” zamykają się wrota ostatniej śluzy. Przed nami ogrom mil do pokonania i wielka niewiadoma następnych dni rejsu. Nasz cel: Islandia. Nie byliśmy jeszcze zaaklimatyzowani do warunków, jakie zastaliśmy w morzu. Wiejący prosto w dziób „Solanusa” silny wiatr zachodni o sile 5–6° w skali Beauforta rzucał nim na wszystkie strony. Miałem to nieszczęście, że pierwsze spotkanie z tak niespokojnym morzem wypadło na mojej wachcie. Ilość wypitego piwa poprzedniego dnia w gościnnym klubie z sympatycznymi Anglikami wyraźnie dawała się odczuć mojemu żołądkowi. Zdążyłem wziąć głęboki oddech i stało się to, do czego każdy żeglarz wstydzi się przyznać. Mam to za sobą – pomyślałem z ulgą. Wreszcie, gdy obeszliśmy w bezpiecznej odległości wielki półwysep Pembroke, zmieniliśmy kurs na północno-zachodni. W Kanale Świętego Jerzego ponownie spotkaliśmy ciągle zmieniające się warunki pogodowe. Albo wiało mocno z różnych kierunków – najczęściej północnych, albo wiatr siadał zupełnie. Po kilku godzinach spokoju nadbiegał kolejny silny szkwał niosący ze sobą kłęby gęstej mgły. Tak gęstej, iż widzialność spadała do kilku kabli. Zjawisko to dość często spotykaliśmy na wyższych szerokościach geograficznych. Temperatura powietrza wynosiła około 8°C. Na domiar złego ruch statków na Kanale Świętego Jerzego w tym dniu był bardzo nasilony. Nic nas nie dziwiło, tędy bowiem wiodą trasy żeglugowe do licznych portów 185 186 Bronisław Radliński zachodniego wybrzeża Walii, Anglii i Szkocji oraz wschodnich wybrzeży Irlandii. Wpłynęliśmy na redę rozległej Zatoki Dublińskiej. Port w Dublinie jest w zasadzie dla jachtów niedostępny. Można wejść tylko do awanportu o nazwie Dun Laoghaire (po angielsku nazwa ta brzmi Kingstown). Nad redę nadciągał z zachodu ponowny silny deszczowy szkwał. Szybko osiągnął siłę 7–8°B, a z niskich ciemnych chmur spadały hektolitry wody. Widzialność znowu spadła tak, że nie mogliśmy zobaczyć świecących już latarni morskich na północnym cyplu Nose of Hofth oraz na południowozachodnim wzgórzu Naas. Linia między nimi stanowi bezpieczną granicę Zatoki Dublińskiej. Kilka godzin trwało halsowanie pod bardzo silny wiatr. Wreszcie 21 czerwca o godzinie 21.20 „Solanus” wszedł między kamienne główki mariny i portu rybackiego Dun Laoghaire. Drogę ze Swansea do Dublina przebyliśmy w 54 godziny i 6 minut. Jak na stalowy jacht należy uznać to za bardzo dobry przebieg. Irlandia pachnąca zielenią Marina, w której stanęliśmy, pamięta chyba jeszcze czasy XIX wieku. Nie ma tu pływających pomostów, jachty stoją na bojach cumowniczych, przy nabrzeżach zaś miejsce zajmują wysłużone kutry. Nie było na nich żywego ducha. Byliśmy z tego zadowoleni, bo można było swobodnie przechodzić przez pokład kutra, aby przedostać się na ląd, nie przeszkadzając nikomu. Wysokość pływu wynosi tutaj ponad 5 metrów. Przy odpływie nie lada sztuką było wdrapać się na nabrzeże zardzewiałą drabinką, pokonując dziesiątki szczebli. Przy kolejnym przechodzeniu przez sąsiadujący z nami kuter stwierdziliśmy, że w metalowych koszach na jego rufie znajdują się duże ilości dość okazałych krabów. Drugi oficer, odpowiedzialny za prowiant i całe wyżywienie na jachcie, był tym wyraźnie zainteresowany. – Panowie! Dzisiejsza kolacja będzie z owoców morza – oświadczył zdecydowanie. Na pewno w garze wylądują kraby ze stojącego obok nas kutra – pomyślałem. Nieśmiało zapytałem kapitana, co sądzi o tego rodzaju menu, zwracając uwagę na fakt, że żaden z krabów nie przejawiał oznak życia. – Słuchajcie koledzy! Nie powinniśmy obawiać się spożycia tych krabów. One po prostu śpią. Ich aktywność wzmaga się wcześnie rano i późno wieczorem. Moja droga do Arktyki Do końca nie byłem przekonany o słuszności tej opinii. Przed kolacją postanowiłem dyskretnie sprawdzić żywotność tych skorupiaków. Wysypałem całą zawartość wiadra przygotowaną na dzisiejszą kolację, polewając morską wodą. Żadnych oznak życia. W końcu nie muszę tego jeść, tym bardziej że nigdy skorupiaków nie jadłem i nie miałem zielonego pojęcia, jak mogą smakować. Nadchodził czas kolacji. „Drugi” był w swoim żywiole. Przygotował duży garnek z wrzącą wodą, wrzucając do niego nieszczęsne kraby. Byłem zdziwiony, że nawet nie zmieniły koloru, ale za to zapach roznosił się potwornie odrażający. Po wyjęciu krabów z garnka zaczęła się konsumpcja. Wyszedłem na pokład w tak zwanym angielskim stylu. Nie chciałem, aby koledzy myśleli, że jestem przeciwnikiem spożywania owoców morza. Czując jeszcze w nozdrzach przykry zapach dochodzący spod pokładu, pomyślałem: jak to może im smakować, chyba wiedzą, co czynią. Ranek okazał się niezbyt ciekawy dla smakoszy owoców morza. Jedna muszla klozetowa na jachcie nie mogła obsłużyć wszystkich w tym samym czasie. Kto był w stanie czekać na swoją kolejkę, był szczęśliwy. Gorzej z resztą. W rekordowym tempie i dużym stresie musieli przebyć drogę z jachtu do lądowego przybytku, wspinając się po metalowej drabince, aby zdążyć na czas. Jak się później okazało po rozmowie trzeciego oficera z rybakami kutra pełnego krabów, były one przynętą do połowu kałamarnic. Aby dostać się z mariny Kingstown do centrum Dublina, trzeba przejechać około 11 kilometrów zieloną kolejką. Dublin położony jest na wschodnim wybrzeżu Irlandii nad Morzem Irlandzkim, u ujścia rzeki Life do Zatoki Dublińskiej. Szlak kolejowy wiedzie wzdłuż morskiego brzegu. Był właśnie odpływ. Po odkrytym dnie chodzili ludzie zbierając ostrygi i inne owoce morza. Dublin przywitał nas drobnym deszczem, przeplatając go chwilowymi promieniami słońca. Miasto nie czyni wrażenia wielkiej metropolii. Idąc przez centralną ulicę pięknym bulwarem wzdłuż rzeki Life skierowaliśmy się na najstarszy browar w całej Irlandii – Browar Guinnesa, gdzie produkowane jest najpopularniejsze piwo w całej Irlandii. Jego historia sięga aż 1198 roku. Wydzielona nieduża tawerna, gdzie podawane jest piwo prosto z dębowych beczek, nieraz gościła sławnych tego świata, takich jak Oscar Wilde, James Joyce czy Winston Churchill. Nastrój panuje tu niezwykły. Zadymione papierosowym dymem pomieszczenie, o poczerniałych ścianach wytapetowanych banknotami z całego świata, wprawia nas w stan zachwytu. Na frontowej ścianie wisi znacząco wyeksponowany certyfikat, świadczący o rekordach w ilości wypitego tu piwa. Pokrzepieni wspaniałym trunkiem, ruszyliśmy na spotkanie z niezwykłą historią Zielonej Wyspy. 187 188 Bronisław Radliński Po powrocie na jacht oraz zatankowaniu paliwa i słodkiej wody o godzinie 13.50 oddaliśmy cumy, żegnając Dublin z myślą, że może tu kiedyś jeszcze wrócimy. Zatoka Dublińska była dla nas łaskawa. Wiał lekki wiaterek o sile 2–3°B, morze pomarszczone drobną falką. Szybko osiągnęliśmy trawers cypla Nose of Hofth, od którego położyliśmy się na kurs północny. Płynęliśmy teraz wzdłuż wschodnich wybrzeży Irlandii, mijając urokliwe zatoczki, wrzynające się w ląd, otoczone zielonymi wzgórzami. Wiatr skręcił na północno-zachodni. Temperatura spadała do 12°C. Było chłodno. Podczas nocnej żeglugi musieliśmy wkładać ciepłe kurtki i skarpety, mimo że był to początek lata. Wszystkie niedogodności wynagradzał nam wspaniały widok usianego gwiazdami nieba. Księżyc w pełni jak wielka lampa oświetlał drogę przed jachtem. Po prawej burcie zobaczyliśmy bardzo wyraźne światło latarni Calf of Man, stojącej na małej wysepce Man, należącej do Wielkiej Brytanii. Już tylko 60 mil morskich dzieli nas od stolicy Irlandii Północnej – Belfastu. Przy korzystnym wietrze możemy tam dotrzeć za około 12 godzin. Przed południem „Solanus” kieruje się na wejście do zatoki Belfast Lough, w głębi której leży miasto Belfast, położone u ujścia rzeki Lagan do zatoki Belfast Lough. W średniowieczu było ono małą osadą pozostającą w cieniu sąsiedniego Carrickfergus. Miasto zaczęło się rozwijać dopiero w XVII wieku jako centrum handlowe. Z locji obejmującej opisy wybrzeży Irlandii Północnej wynikało jednoznacznie, że jachty nie mają wstępu do głównego portu leżącego w centrum Belfastu. Po obu stronach zatoki są za to dwie mariny: w części północnej Carrickfergus i w części południowej Bangor. Postanawiamy zacumować w Carrickfergus. Mamy nadzieję, że tutaj zakupimy mapy Islandii. Niestety! Licencjonowany przedstawiciel Jej Królewskiej Mości – sprzedawca map morskich i literatury nawigacyjnej zlikwidował firmę. Bosman obsługujący tę marinę udzielił nam informacji, że wszystkie potrzebne mapy otrzymamy po drugiej stronie zatoki w marinie Bangor. Przenocowaliśmy zatem w zacisznym Carrickfergus. Wczesnym rankiem, po obfitym śniadaniu ruszyliśmy na drugą stronę zatoki do oddalonej o 6 mil mariny Bangor. Marina okazała się godna XXI wieku, na wskroś nowoczesna. Chroniły ją kodowane zamki i wysokie płoty przeplecione w górnych nasadach drutem kolczastym, prawdopodobnie by ustrzec się od ewentualnego ataku działającej organizacji terrorystycznej (IRA). Aktualną prognozę pogody można było odczytać z zainstalowanego na budynku mariny dużego telebimu. Prognoza nie była zachęcająca do wyjścia w morze. Czas postoju wykorzystaliśmy na znalezienie sklepu z mapami. Udaliśmy się Moja droga do Arktyki pod wskazany adres, gdzie w starym wiktoriańskim budynku mieściła się firma Todd Charts Agency. Dystyngowany sprzedawca początkowo przyglądał się nam lekceważąco. Kiedy jednak wyłuszczyliśmy mu cel naszej wyprawy oraz numery map, jakie nas interesują, z zadziwiającą energią przeszukał dokładnie zasoby archiwum, którym dysponował. Znalazło się niemal wszystko. Brakowało tylko planu portu Angmagssalik oraz podejścia do Lerwick – stolicy Szetlandów. Kapitan Walder – bo tak nazywał się sprzedawca, zatelefonował natychmiast do Liverpoolu i przekazał nam informację, że następnego dnia wszystkie brakujące mapy będą przygotowane. Szczęśliwi z powodu zdobycia map, bez których żegluga na północ byłaby trudna, opuściliśmy sympatyczną firmę Todd Charts Agency, lżejsi o ponad 200 funtów szterlingów. Wybraliśmy się do odległego o 20 kilometrów Belfastu. Niewątpliwie, by poznać prawdziwy Belfast, należy poświęcić mu kilka dni. Stolica Irlandii Północnej to jedna z jej największych atrakcji. Ponadto z Belfastu z łatwością można się dostać do niemal każdego zakątka kraju. W centrum miasta widać efekty rewolucji przemysłowej XIX wieku: imponujące gmachy wiktoriańskie – jedne z najdoskonalszych przykładów budownictwa Imperium Brytyjskiego, oraz wspaniałe wiktoriańskie puby. Belfast Zachodni, nowoczesna część miasta, raczej przygnębia widokiem dzielnicy robotniczej. Tutaj rozłam na tle wyznaniowym jest najbardziej wyraźny. Obecne nastroje Irlandii Północnej odzwierciedlają graffiti, efemeryczne dzieła sztuki ulicznej, być może tworzone też z myślą o przybyszach z zagranicy. Wokół olbrzymiego białego gmachu Parlamentu oglądamy wymowną lekcję historii: zastygłego w rzeźbie piechura brytyjskich wojsk kolonialnych, następnie pomnik poświęcony tym, co na „Titanicu” nigdy z morza nie wrócili, wreszcie monument wicekróla Indii – Irlandczyka w służbie brytyjskiej. Nad wielkim gmachem i postaciami, które kiedyś odegrały znaczącą rolę w dziejach angielsko-irlandzkich, czuwa ze swego monumentu Królowa Wiktoria. Prognozy były nadal niepokojące. Wiał wiatr północno-zachodni do północnego o sile w szkwałach do 9°B. Był zupełnie niekorzystny dla naszego kursu na północ. Kapitan postanowił czekać do następnego dnia. Rankiem odebraliśmy brakujące mapy z firmy Todd Charts Agency, czekając z niecierpliwością, kiedy wreszcie wiatr skręci w korzystnym kierunku albo przynajmniej osłabnie. W południe odkręciło na zachód, padła decyzja: wychodzimy w morze. 189 190 Bronisław Radliński Strach ma wielkie oczy Przed nami osławiona grozą cieśnina Pentland Firth, oddzielająca archipelag Orkadów od północnej Szkocji. Jej długość wynosi około 14 mil morskich, a szerokość waha się od 6,5 do 2,2 mili. Brzegi cieśniny stanowią wysokie klifowe ściany z niezliczoną ilością podwodnych głazów wyłaniających się ponad powierzchnię morza podczas odpływu. Głębokość w głównym nurcie wynosi 55–90 metrów. Pentland stanowi znaczący skrót na drodze z Atlantyku na Morze Północne. Ruch statków w cieśninie nie jest duży, ale w poprzek cieśniny pływa kilka linii promowych. Pływy w cieśninie występują w układzie półdobowym. Portem odniesienia jest Dover. Najbliższe porty schronienia dla jachtów to po zachodniej stronie Scrabster, a po wschodniej Wick. Maksymalna wysokość pływu w tym rejonie wynosi około 4,5 metra. Pół tysiąca zatonięć i poważnych uszkodzeń statków na obszarze kilkunastu mil wyrobiło cieśninie jak najgorszą opinię. A gdy połączy się magię z grozą tej cieśniny, to ciekawość przeżycia przygody na jej groźnych wodach jest tym bardziej atrakcyjna. Locja podaje, że wody północnej Szkocji nie są akwenem dla żeglarzy lękliwych, oficjalne wydawnictwa nawigacyjne zaś o Pentlandzie wyrażają się z ogromnym respektem i twierdzą, że przy wiatrach powyżej 70B przejście cieśniną jest zamknięte i całkowicie nieżeglowne. Magię (i złą opinię) tego miejsca podtrzymują także wydawnictwa beletrystyczne. Kapitan Borkowski w Szamanie Morskim opisuje przejście Pentland w gęstej mgle z pełną prędkością swojego żaglowca, polegając na przekonaniu, że „żaden inny kapitan nie będzie taki głupi, żeby tędy we mgle chodzić”. Za przejście cieśniną przyznawano kiedyś nagrody „Żeglarza Roku”. Skąd to wszystko? Pentland jest to jedyne miejsce w Europie, gdzie w wyniku współdziałania prądów ze specyficznym ukształtowaniem dna i nieregularną linią brzegową pojawiają się na niespotykaną nigdzie indziej skalę wiry, kipiele, przeciwprądy i wypiętrzenia. Te właśnie unikalne zjawiska hydrologiczne są najczęstszą przyczyną kłopotów spotykających nie tylko żeglarzy, ale także całkiem duże statki (np. tankowce idące do bazy paliwowej Scapa Flow), które w określonych warunkach pogodowych mogą zostać obrócone nawet o 180 stopni. Na całym obszarze cieśniny woda zachowuje się Moja droga do Arktyki dziwnie, tworząc mniejsze lub większe wiry. Jest jednak kilka miejsc szczególnie niebezpiecznych. Dwa z tych miejsc, okrytych złą sławą w związku z ilością zatopionych statków, otrzymały własne nazwy. Są to (w kolejności z zachodu na wschód): Merry men of Mey i The Swilkie. Merry men of Mey jest to chyba najgroźniejsze miejsce w całej cieśninie. Rozciąga się pomiędzy wyspą Hoy a przylądkiem St. John’s. Rodzi się przy południowym brzegu w czasie odpływu (prąd zachodni) i w miarę zwiększania się prędkości wody rozciąga się na całą szerokość cieśniny. Merry men of Mey ma strukturę kipieli ograniczonej stojącą falą przyboju. Czytałem kiedyś wspomnienia kapitana jachtu, który, spóźniony, nocą podążał na zachód: „Włączam szperacz, a przed dziobem czarna, kilkumetrowej wysokości, pionowa ściana wody. Bałem się, że jacht nie zdoła się na nią wspiąć”. W okresie sztormu z zachodu lub północnego zachodu przejście przez ten obszar jest dla jachtów niemożliwe. Charakterystyczną cechą Merry men of Mey jest to, że fala wypiętrza się bardzo szybko (czas liczony w minutach), a kotłowanina dochodzących do 3–4 metrów wysokości fal jest straszna nawet w czasie ciszy. The Swilkie – tam Dobry Bóg ćwiczył chyba robienie totalnego bałaganu przed akcją w Sodomie i Gomorze, a później zapomniał po sobie posprzątać. The Swilkie leży w okolicach Swilkie Point (północny skraj wyspy Stroma). Swilkie to kipiel urozmaicona wirami. Prąd w tamtym rejonie dochodzi do 12 węzłów, a na obrzeżach wirów jego prędkość może wynosić nawet 16 (tak, tak, prawie 30 kilometrów na godzinę!). Swilkie istnieje w czasie przypływu i odpływu, jednak bardziej brutalna jest przy prądzie zachodnim. Do Pentland podchodzimy od strony zachodniej. Prąd z kierunku Morza Północnego już się kończył, natomiast od Atlantyku, według naszych obliczeń, miał ruszyć za pół godziny. Byliśmy w pełnej gotowości morskiej do forsowania osławionej złą opinią cieśniny. Wiatr zupełnie ucichł. Silnik pracował na wolnych obrotach, pchając „Solanusa” z prędkością pięciu węzłów prosto na wschód. Czekaliśmy w napięciu, kiedy prędkość wzrośnie zdecydowanie na potwierdzenie, że prąd pływowy wreszcie ruszył. Wpatrzony w ekran GPS-a nagle zauważyłem, że z pięciu węzłów zrobiło się osiem. Porwany przez prąd „Solanus” zaczął przyspieszać, osiągając chwilami prędkość do 14 węzłów (!), co było bezwzględnym rekordem tego jachtu. Po prawej burcie zobaczyliśmy zarys wyspy, a później dokładny jej obraz oraz obszerny budynek latarni morskiej. To była Stroma. Przeciwległej Swony nie mogliśmy zobaczyć, ponieważ nad Orkadami zaczęła 191 192 Bronisław Radliński się rozpościerać dość gęsta mgła. Niesiony główną rzeką prądu „Solanus”, pchany dodatkowo silnikiem, po 62 minutach wpłynął na bezwietrzne Morze Północne. Pentland Firth okazała się dla nas łaskawa. Pomimo istnienia tych strasznych miejsc przejście tamtędy zostawia niezapomniane wrażenia i stanowi znaczący punkt w żeglarskim życiorysie każdego, kto odwiedził to miejsce. Przy dobrej pogodzie, gdy dobrze policzymy pływ i znajdziemy się w odpowiednim miejscu o odpowiedniej porze, przejście cieśniny bywa banalne – zresztą tam od wieków trwa żegluga i przeważnie się udaje. Zacumowaliśmy w basenie portowym Kirkwall w pełni usatysfakcjonowani z bezproblemowego przejścia „już naszej cieśniny”. Po drodze – Wyspy Owcze Przed nami z Orkadów przez Wyspy Owcze do Islandii w prostej linii około 490 mil morskich. Zakładając średnią prędkość „Solanusa” cztery węzły, tę wspaniałą wyspę możemy ujrzeć za jakieś pięć dni spokojnej żeglugi. Natomiast do Wysp Owczych to „rzut kamieniem” – tylko 240 mil i to po drodze do naszego celu. Łagodny rześki wiaterek z południowo-zachodniego kierunku dawał nam dużą nadzieję, że będziemy mogli odwiedzić stolicę wysp Thorshavn zgodnie z założonym planem rejsu. Siódmego lipca o godzinie 14.00 druga wachta ujrzała ląd. Była to najbardziej na południe wysunięta wyspa archipelagu Sudhuroy. Płyniemy wzdłuż jej brzegów w odległości 10 mil prosto na północ w kierunku wysp Nolsoy i Streymoy. Aby wejść do Thorshavn, trzeba przepłynąć między tymi wyspami. O godzinie 20.00 jesteśmy na ich trawersie. Pomimo tak późnej pory słońce ciągle wisi nad horyzontem. To efekt zjawiska białych nocy, podczas których zmierzch przechodzi bezpośrednio w świt. Widzialność jest wspaniała. Krajobraz, jaki ukazuje się nam przed dziobem „Solanusa”, jest iście bajkowy. Klifowe zbocza mijanych wysepek wyglądają fascynująco. O godzinie 22.00 cumujemy w urokliwym porcie jachtowym Thorshavn. Archipelag Wysp Owczych leży w północnej części Oceanu Atlantyckiego. Składa się na niego 17 zamieszkanych wysp i wiele małych wysepek wulkanicznych. Ich powierzchnia wynosi 1399 km2. Zamieszkują je 48 433 osoby, w większości Farerowie. Tym samym jest to najmniejsza społeczność świata (poza specyficznym Watykanem). W VII–VIII wieku osiedlali się tu pustelnicy irlandzcy, a w IX wieku wyspy najechali i skolonizowali wikingowie. Od 1035 r. Wyspy Owcze należały do Norwegii, wraz z nią przyjęły chrześcijaństwo (dziś większość mieszkańców to luteranie należą- Moja droga do Arktyki cy do narodowego kościoła duńskiego). Gdy Dania anektowała Norwegię, archipelag stał się jedną z prowincji duńskich. Dania utrzymywała kontrolę nad wyspami. W 1854 r. Wyspy Owcze otrzymały pełną autonomię. Językiem urzędowym jest tu farerski – mimo to większość mieszkańców rozmawia również po duńsku. Wszystko co piękne szybko się kończy. Można by było jeszcze długo delektować się pięknem tych powulkanicznych wysp. Jednak czas goni nieubłaganie. Nasze urlopy nie są z gumy i trudno naciągać je na siłę. Każdy z nas ma jakieś zobowiązania wobec swoich firm i musi wrócić na czas. Z kapitanatu portu odebraliśmy prognozę pogody – przewidywała sztorm z południowego wschodu. Nie jest to zachęcająca wiadomość na wyjście w morze, ale kierunek zapowiada szybką baksztagową żeglugę dalej na północ. O godzinie 03.30 przy podnoszącej się mgle znad pogrążonego w głębokim śnie Thorshavn przy akompaniamencie terkoczącego silnika wychodzimy w morze. Przed nami najdłuższy odcinek rejsu: północna część Oceanu Atlantyckiego aż do wybrzeży Islandii. Zapach Atlantyku Prognoza, którą otrzymaliśmy w Thorshavn, potwierdziła się w stu procentach. W parę godzin po wyjściu na Atlantyk – na dzień dobry – przywitał nas zapowiadany południowo-wschodni sztorm. Wiało naprawdę zdrowo, ale na szczęście z dobrego kierunku. Zarefowani po zęby, gnaliśmy przed siebie pełnym baksztagiem jak stado spłoszonych koni. Długa atlantycka fala sprawiała, że „Solanus” z niewiarygodną prędkością wchodził w ślizg, często trudny do opanowania przez sternika. Wystarczył jeden niekontrolowany ruch sterem podczas schodzenia jachtu z wysokiej fali, a burta jachtu natychmiast ustawiała się do jej zbocza, co w konsekwencji powodowało potężne uderzenie rozszalałej masy wody w stalowy kadłub. Każda kolejna fala budzi w nas głębokie obawy, czy nasz jedyny bastion bezpiecznego przetrwania wytrzyma wściekłość rozszalałego oceanu. Żeby zrozumieć ocean i szanować jego prawa, trzeba się go bać. Trzeba chcieć poznać jego gniew, potęgę, zarazem jego urok i piękno. Musimy zapomnieć o swoich słabościach i przyzwyczajeniach, a przede wszystkim pamiętać o tym, by nie popaść w rutynę żeglowania, która tak często prowadzi do tragedii. W ciągu jednej doby sztormowania osiągnęliśmy przebieg 150 mil morskich, co dawało nam średnią prędkość sześciu węzłów. To naprawdę przyzwoity wynik „Solanusa” jak na żeglugę w tak ciężkich warunkach. 193 194 Bronisław Radliński Rano 9 lipca sztorm złamał swój nieugięty kark. Wiatr zdecydowanie osłabł, pozostawiając po sobie długą martwą falę. Ciemne ołowiane chmury głęboko schowały się za horyzont, odsłaniając wspaniały błękit nieba. Wiatr odkręcił na północno-zachodni. Temperatura spadła do 6°C. Nie dziwi nas to, do kręgu polarnego pozostał bowiem już tylko żabi skok. „Solanus” pod pełnymi żaglami posuwa się z prędkością żółwia, podczas leniwie odmierzanego czasu kolejnych wacht. Druga wachta (Paweł i Przemek) postanawia zapolować na grubą rybę. Za rufę wyrzucają długą linkę z przynętą na haczyku. Wiążą jej drugi koniec do poręczy kosza rufowego, postanawiając cierpliwie czekać na zdobycz. Stałem przy sterze, wpatrzony w kompas, kontrolując kurs jachtu. Nagle zza pleców usłyszałem przeraźliwy pisk i głośne trzepotanie skrzydeł. Spojrzałem za siebie i ku mojemu zdziwieniu zamiast grubej ryby zobaczyłem szamotające się potężne białe ptaszysko, zaplątane w linkę wyrzuconą przez moich kolegów. Wywołałem na pokład Pawła. Wyjrzał z zejściówki w stronę rufy i ze stoickim spokojem stwierdził: – No to zamiast ryby mamy pieczyste. – Chyba nie myślisz, że rybę zastąpimy tym biednym ptaszyskiem? – zapytałem. – Czemu nie! – odpowiedział bez skrupułów. – Na mnie nie licz, nie mam zamiaru uczestniczyć w mordowaniu tego ptaka i brać udziału w jego konsumpcji. Nasza rozmowa musiała zainteresować kapitana, bo dość szybko pojawił się na pokładzie. – Panowie, jaki macie problem? – zapytał, patrząc za rufę na miotające się z przerażeniem upierzone stworzenie. – Ja nie mam – zdecydowanie odparł Paweł. – Ten ptak to petrel i jest jadalny, zresztą wszystko, co nad wodą i pod wodą, można zjeść, tylko należy odpowiednio przyprawić – dodał stanowczo jego magnificencja Hubert. Trudno mi zrozumieć zapędy myśliwskie moich kolegów, tym bardziej że nie przymieramy głodem i prowiantu u nas dostatek. Decyzja jednak została podjęta, mimo mojego sprzeciwu. Paweł oficjalnie zakomunikował: – Dzisiejsza kolacja będzie mięsna. – No to rzeź na pokładzie gwarantowana – wyszeptałem cicho pod nosem. Razem z Przemkiem zaczęli wciągać zaplątanego w linkę ptaka na pokład jachtu. Był to okrutny moment. Ptak raz unosił się w górę jak latawiec na uwięzi, to znów spadał pionowo w dół do wody jak jastrząb na swoją Moja droga do Arktyki zdobycz. Wreszcie wyczerpany z sił walką o życie stracił wolę przetrwania poddając się silniejszym od siebie. Do końca byłem przekonany, że koledzy oswobodzą go z sideł i puszczą na wolność. Tak się nie stało. Zbliżał się czas kolacji i czas końca mojej wachty. Schodząc pod pokład, poczułem przenikliwy zapach przypalonego tranu. W kambuzie na kuchence ujrzałem garnek, a w nim dopiekające się nieszczęsne ptaszysko. W mesie niecierpliwie czekali myśliwi na kęs pieczonego mięsa z upolowanej zdobyczy. Ku mojemu zdziwieniu zjedli wszystko. A feee! Chrzest polarny W dniu 10 lipca o godzinie 21.30 czasu jachtowego „Solanus” po raz drugi w swojej pięcioletniej historii przeciął północny krąg polarny, opasujący glob na szerokości 66°33’N. Mimo tak późnej pory było bardzo widno, czym dalej bowiem szliśmy na północ, tym dzień był dłuższy. Przepiękna panorama wschodniego wybrzeża Islandii wprawiała nas w niebywały zachwyt. Widoki ośnieżonych szczytów i stromych zboczy przypominały baśniowe krajobrazy. Po ustawieniu jachtu w dryf przystąpiliśmy do chrztu polarnego. Neptun (Zbyszek) i Prozerpina (Henio) dostojnie wkroczyli na pokład, gdzie zebrana załoga (neofici) klęcząc na kolanach z pochylonymi głowami, w głębokim skupieniu czekała na ceremonialne przemówienie Neptuna. Ten zaś donośnym głosem oznajmił: – Ja Neptun – władca i król wszech mórz i oceanów, oznajmiam wszem wobec i każdemu z osobna, że chrzest został rozpoczęty. Przed otrzymaniem polarnych imion każdy z nas musiał wypić toast za zdrowie Neptuna i Prozerpiny, sporządzony z wszystkiego, co było płynne na jachcie i za jego burtą. Przepędzeni wzdłuż pokładu w asyście diabła morskiego, ostatecznie oddaliśmy należny pokłon jego wysokości. W dzienniku jachtowym został sporządzony odpowiedni zapis pod datą 10 lipca 1997 roku i godziną 21.30. Reykjavik – przedproże Arktyki Neptun nad wyraz ulgowo potraktował załogę „Solanusa”, zsyłając zupełną ciszę. Mógłby jednak podarować nam choć trochę wiaterku za tak doniosły hołd oddany mu. Widzialności za to nie skąpił, bo z około sześciu mil morskich przed dziobem wyraźnie widać było wyspę Grimsey, leżącą 195 196 Bronisław Radliński dokładnie na kole podbiegunowym. Przy prawie zupełnym braku wiatru, powoli, ale ciągle do przodu, dalszą żeglugę kontynuowaliśmy na silniku. W sobotę 12 lipca o godzinie 06.31 druga wachta minęła na lewym trawersie północny Horn w odległości około trzech mil morskich. Mija już szósty dzień ciągłej żeglugi od Wysp Owczych. Każdy z nas marzy o gorącej kąpieli i świeżym pachnącym chlebie. Nareszcie widzimy latarnię morską Malarrif na półwyspie Snaefellsjökull. Od niej przez zatokę Faxaflói do Reykjaviku w linii prostej dzieli nas już tylko 65 mil morskich. Podczas kolacji Zbyszek z wielką powagą zakomunikował nam, że zbliżamy się do miejsca tragedii polskiego statku „Wigry”, który podczas drugiej wojny światowej zatonął na tych wodach. 11 stycznia 1942 roku statek załadowany mączką rybną wyszedł z Reykjaviku na burzliwy Atlantyk. Około 400 mil morskich od brzegów Islandii awarii uległa maszyna. Kapitan statku Władysław Grabowski podjął decyzję powrotu do Reykjaviku, aby solidnie ją naprawić. Obmarznięte przewody sterowe powodowały zacinanie się steru. W końcu trzon sterowy nie wytrzymał uderzeń fal i został unieruchomiony. Rozszalałe fale rzuciły statek na przybrzeżne skały. Do kadłuba wlewała się woda. Statek zatonął zabierając na dno prawie cała załogę wraz z kapitanem. Tylko trzech marynarzy zdołało dopłynąć do zbawiennego lądu. Niestety, jeden zmarł z wycieńczenia zaraz po dotarciu do brzegu. Pozostałym dwóm udzielono pierwszej pomocy i schronienia w pobliskiej owczej fermie. Rankiem brytyjski patrol wojskowy zabrał ich do miejscowego szpitala. Ci, których ciała wydobyto i zidentyfikowano, spoczywają na cmentarzu Fossvogi w Reykjaviku. Wedle dostępnej wiedzy „Wigry” zostały zepchnięte na skały właśnie w okolicach Akranes na pozycji 64019’30”N i 22004’W. 14 lipca 1997 roku o godzinie 21.40 „Solanus” staje w dryf. Z forpiku wyciągamy wieniec wieziony na te wody aż z Polski. Na biało-czerwonej wstędze widnieje napis: „Marynarzom s/s Wigry – załoga s/y Solanus”. Opuszczamy banderę do pół masztu, by z honorem zwodować wieniec na wody Atlantyku, w miejscu gdzie nastąpiła ta wojenna tragedia. Było w tej chwili coś mistycznego. W Reykjaviku „Solanus” zacumował 15 lipca o godzinie 02.00. Niemal w tym samym miejscu, w którym przed laty cumował „Euros”. Następnego dnia postanowiliśmy odbyć wspaniałą wycieczkę szlakiem swoich poprzedników z „Eurosa”. W pobliżu portu jachtowego znaleźliśmy postój taksówek, które specjalizowały się wyłącznie w obwożeniu turystów szlakami ciekawych miejsc Islandii. Wybraliśmy najbardziej uczęszczaną trasę wiodącą przez Thingvellir, Geysir, Gullfoss i powrót do Reykjaviku. Moja droga do Arktyki Odwiedziliśmy jeden z najbardziej znanych wodospadów, nie tyle pod względem wielkości, ile malowniczości, złoty wodospad Gullfoss. Ma on dwie prostopadłe kaskady: górna o wysokości 11 metrów, dolna 21 metrów. W dół kanionu spadają średnio 103 metry sześcienne wody na sekundę. Z powodu budowy tamy i elektrowni wodospad miał zniknąć, ale dzięki protestom jednej z okolicznych mieszkanek udało się ocalić ten cud natury. Dzięki swemu atrakcyjnemu położeniu niedaleko Reykjaviku jest corocznie odwiedzany przez tysiące turystów. Czas powrotu do Polski zbliżał się bardzo szybko. Kapitan wyznaczył datę na 20 lipca. Wszyscy mamy nadzieję, że jeszcze tu kiedyś wrócimy. Wokół Svalbardu Po każdym powrocie z morza, czy to z rodzimego Bałtyku, czy z wielkiego oceanu, ciągle zadajemy sobie pytanie: co tak naprawdę ciągnie ludzi na morze? Co sprawia, że mimo wielu niedogodności bytowania na małym jachcie, często w ciężkich warunkach pogodowych, ulega się jego fascynacji? Czy to, że nad niedogodnościami danej chwili góruje świadomość sprawdzenia swoich sił i przeciwstawienia się własnym słabościom? Czy chęć poszukiwania granic swoich możliwości? A może najistotniejsze w tym wszystkim jest poczucie wolności, przestrzeni i nieustającej przygody. Po uciążliwej drodze w ciasnym samochodzie z Bydgoszczy do Świnoujścia, promem do Ystad, a następnie z Ystad do Trondheim, zameldowaliśmy się na jachcie 21 lipca 2001 roku o godzinie 20.00. Byliśmy bardzo zmęczeni. Nasze myśli skupiały się wokół dwóch czynności, a mianowicie jak najszybszego załadowania sprzętu i prowiantu na jacht oraz położenia się w koi i odpoczynku. Nie dane nam jednak było zaznać snu aż tak szybko. Najpierw odbyło się spotkanie z załogą, która szczęśliwie doprowadziła jacht do Trondheim. Wymieniliśmy spostrzeżenia dotyczące stanu technicznego jachtu, warunków pogodowych i dotychczasowej żeglugi. Dopiero po tych rozmowach udaliśmy się na zasłużony odpoczynek. Następnego dnia wspólnie z poprzednią załogą zwiedzamy Trondheim, szukając przy okazji odpowiedniego sklepu, w którym będzie można kupić niezbędne mapy na dalszą podróż. Trondheim położone jest w miejscu, gdzie rzeka Nidelva spotyka fiord Trondheimsfjorden. Podczas przesilenia letniego słońce wschodzi tu o 03.00, a zachodzi o 23.40, ale zostaje zaraz za horyzontem – to powoduje, że pomiędzy 20 maja a 20 lipca nie ma w nocy ciemności. Natomiast podczas 197 198 Bronisław Radliński ��������� ���������� � Kvitøya Ny Ålesund � Barentsburg � � Longyearbyen Wyspy Księcia K arola Morze Barentsa Morze Grenlandzkie Wyspa Niedźwiedzia � Trondheim � Alesund Morze Północne Rejs „Solanusa” wokół Svalbardu � � Gdańsk 23.07.–07.09.2001 Moja droga do Arktyki przesilenia zimowego słońce wschodzi o 10.00, pozostając jedynie nad linią horyzontu, zachodzi już o 14.30. Najwyższą zanotowaną temperaturą była ta z 22 lipca 1901 i wynosiła 350C, a najniższą –26,10C w lutym 1899. Najwyższym naturalnym wzniesieniem na terenie miasta jest Góra Storheia, wznosząca się 565 metrów ponad poziom morza. Jako dowódca tej wyprawy, późnym popołudniem zobligowany zostałem do zorganizowania wieczoru kapitańskiego. Tym bardziej że była to moja pierwsza duża wyprawa pod moją komendą. Wszyscy znaliśmy się dużo wcześniej, a więc podczas wieczoru nie musieliśmy czynić oficjalnych prezentacji. Następnego dnia śniadanie, mimo że było smaczne, to jednak trudne do przełknięcia. W poniedziałek z informacji dostarczonych nam przez Norwegów wynikało, że mapy, których poszukiwaliśmy, można kupić w każdej większej księgarni. Zakupiliśmy więc prawie cały komplet map Svalbardu, kilka znajdowało się w naszym posiadaniu, pochodziły z Oceanii. W tym dniu była wyjątkowo piękna pogoda. Nastroje całej załogi pełne optymizmu. Ostatnie spojrzenia na keję i chwilę później oddajemy cumy. O godzinie 16.30 mijamy lewy pirs Skansen Impet. Wyznaczamy kurs 330, by wejść do zatoki Trondheimsfjord. O godzinie 03.00 mijamy ostatni duży fiord Frohavet zakończony wyspą Halten, a przed nami już tylko Morze Norweskie. Wiatru jak na lekarstwo. Człapiemy na silniku około pięciu godzin, gdy wreszcie przychodzi przyzwoity wiatr, z dobrego kierunku. Od tej pory idziemy z zadowalającą prędkością pięciu węzłów. Przed nami jeszcze setki mil do przebycia. Na jachcie życie toczy się rytmem pełnionych wacht. Po wachcie każdy myśli, jak spędzić czas do następnej wachty. Najczęściej lądujemy w koi, zapadając w błogi sen. Są też dni, kiedy gra w karty bez reszty wypełnia czas między wachtami. Kiedy zieje nudą, wachty kambuzowe prześcigają się w wymyślaniu wyszukanych potraw. W środę 25 lipca o godzinie 16.15 osiągnęliśmy szerokość 66°33’33”N. „Solanus” po raz trzeci przekracza krąg polarny. Na pokład przybywa Jego Wysokość Neptun, odprawiając chrzest polarny sześciu członkom załogi. Trzech ma ceremonię już za sobą. Odbyli ją w 1997 roku w czasie wyprawy wokół Islandii. Płyniemy wprost na Svalbard ze średnią prędkością pięciu węzłów. Wieje z kierunku południowo-zachodniego. Daje nam się we znaki coraz zimniejszy wiatr. Jesteśmy ciekawi, jak będzie na większych szerokościach. W piątek wiatr zmienił kierunek na zachodni i stężał do 8°B. „Solanus” ciężko pracował na fali. Mimo zredukowanego ożaglowania przechyły często dochodziły do 60 stopni. Postanawiamy jeszcze bardziej zarefować grot. W tych warunkach nie jest to najłatwiejsze. Zluzowany, 199 200 Bronisław Radliński szarpany wiatrem żagiel tłucze na wszystkie strony niczym oszalały bokser. Trzeba go zebrać, zwinąć i przywiązać do bomu mimo zadawanych przezeń ciosów, uciekającego spod nóg pokładu i przelewających się fal. Zasadą bezpieczeństwa, niezbędną, aby po prostu nie wylecieć za burtę, jest: jedna ręka dla jachtu, druga dla asekuracji siebie samego. W tej walce wszystkie chwyty są dozwolone. Do konwencjonalnego arsenału należą zęby, oczywiście obie ręce i co się tylko da. Na ogół człowiek trzyma się wtedy siłą własnej woli. Płyniemy półwiatrem lewego halsu ze średnią prędkością 6 węzłów. Wszystko wskazuje na to, że będziemy mieli najlepszy przebieg dobowy w dotychczasowej żegludze. 31 lipca o godzinie 01.00 wiatr wieje dokładnie z północy. Idziemy na żaglach kursem 075° do zachodniego brzegu Spitsbergenu. O godzinie 07.00 osiągamy pozycję 77°00’N, 12°32’E, mijając prawą burtą fiord Hornsund w odległości około 40 mil morskich. Zrzucamy żagle i uruchamiamy silnik, aby zmienić kurs na 010°. O godzinie 20.00 ukazała nam się w całej okazałości zachodnia strona Spitsbergenu. Czuliśmy podniecenie jak przed wielkim wydarzeniem sportowym. Było ono tym większe, im bliżej lądu byliśmy. Wyraźnie widzieliśmy niekończące się ośnieżone szczyty masywu górskiego, którego podnóża spowijała gęsta mgła unosząca się znad spokojnego morza. Zachodni Spitsbergen jest największą wyspą archipelagu Svalbard (39 500 km2) i jednym z ostatnich miejsc na świecie, gdzie przyroda w 90 procentach zachowała się w swym naturalnym i niezmienionym przez działalność człowieka stanie. Zaledwie 10 procent powierzchni Svalbardu pokrywa uboga roślinność tundrowa. 1 sierpnia o godzinie 12.00 cumujemy w porcie Longyearbyen. Tu spotykamy polski jacht „Eltanin” z Gdańska. Stoimy obok siebie przy tej samej kei. Gorące przywitanie, krótka wymiana zdań na temat sytuacji w Longyearbyen, gdzie się poruszać i co ciekawego zobaczyć. Okazuje się, że kapitanem „Eltanina” jest Jurek Różański, częsty bywalec Spitsbergenu. Mimo serdecznej atmosfery tak niezwykłego spotkania dziewięciodniowy przelot daje o sobie znać, więc udajemy się na krótki odpoczynek. Przed następnym etapem rejsu do Ny Ålesundu czeka nas ogrom pracy związanej z przeglądem jachtu oraz uzupełnieniem paliwa i wody. W drodze na poranną toaletę do terminalu portowego słyszymy rozmowy w języku rosyjskim. Okazuje się, że przy nabrzeżu portowym stoi rosyjski holownik z Barentsburga wykonujący usługi dla Norwegów. Po krótkiej rozmowie z załogą dowiadujemy się, że jest możliwość zakupu paliwa i to po bardzo korzystnej cenie. Tankujemy około 200 litrów. Mamy szczęście, w przeciwnym razie czekała nas długa przechadzka z kanistra- Moja droga do Arktyki Wejście „Solanusa” do portu Longyearbyen mi w ręku do stacji paliwowej odległej od portu o około 3 km. Po udanej transakcji zakupu paliwa ruszamy na krótki rekonesans po Longyearbyen. Siedzimy w zacisznym pubie stylizowanym na starą chatę traperską. O dziwo w tak odległym miejscu, prawie na czubku globusa, słychać różnojęzyczny gwar turystów z całego świata. Siedząc przy piwie żarliwie dyskutują o swoich wypadach w głąb mroźnego Svalbardu. Nastrój pubu jest iście traperski, szczególnie gdy obserwujemy wchodzących ludzi ubranych w grube puchowe kurtki z bronią na ramieniu. Nie jesteśmy zdziwieni ich uzbrojeniem, biorąc pod uwagę, że na początku każdego z rozpoczynających się szlaków w jakimkolwiek kierunku od osady widnieją tablice ostrzegawcze z napisem: „Uwaga niedźwiedź”. Pijemy ostatni łyk wyśmienicie smakującego na tak odległym krańcu świata tuborga. Pora opuścić sielską atmosferę pubu i udać się na dalszy rekonesans stolicy Svalbardu. Wyobrażenie o Longyearbyen mieliśmy naprawdę mgliste. Być może wynikało to z tego, że opieraliśmy się na informacjach książkowych z lat siedemdziesiątych. Rzeczywistość okazała się zupełnie inna. Hotele, restauracje, sklepy, kino, poczta, a nawet biblioteka, świadczą o tym, że nie jest to już osada, lecz raczej spore miasto zdolne 201 202 Bronisław Radliński Staszek Guzek i Jarek Pietras na głównej ulicy Longyearbyen przyjąć dość pokaźną liczbę turystów. Warto wspomnieć o bardzo sprawnie funkcjonującym (w sezonie letnim) połączeniu lotniczym z Tromsø do Longyearbyen. Wracamy na jacht. Przy głównym nabrzeżu stoi rosyjski statek badawczo-naukowy „Profesor Małczanow”. Masywny kadłub świadczy o jego przeznaczeniu do pływania w rejonach arktycznych. Nawiązujemy rozmowę z jego pierwszym oficerem, pytając o sytuację lodową wschodniej strony Svalbardu. Odpowiedź jest optymistyczna. Na dzień 2 sierpnia 2001 roku Wschodni Svalbard jest wolny od lodów. Na jak długo, trudno powiedzieć, dlatego wskazany jest rozsądny pośpiech w przygotowaniach do wyjścia w morze. Dodatkowo z biura portowego dostajemy mapkę lodową Svalbardu na dzień 3 sierpnia. To utwierdza nas w przekonaniu, że obejście Svalbardu jest bardzo realne. Spożywamy porządny posiłek. Osobiście przygotowuję kapuśniak à la Bronek wersji domowej. Zapraszamy gości z „Eltanina”, którym moja mikstura smakuje wybornie. Kapuśniak po polsku na Spitsbergenie? To nie do pojęcia. Tak przynajmniej twierdzili zaproszeni goście. Moja droga do Arktyki 3 sierpnia około godziny 05.00 na redę Longyearbyen wpływa „Oceania” – stalowy, trójmasztowy żaglowiec o eksperymentalnym ożaglowaniu parawanowym, Instytutu Oceanologii Polskiej Akademii Nauk. Staje na kotwicy. Do kei pontonem podpływa bosman. Okazuje się, że zabierają z Longyearbyen pracownika Polskiej Akademii Nauk z Sopotu i żeglują na południe Svalbardu, kontynuować badania. Dogadujemy się z bosmanem w sprawie wypożyczenia dwóch dużych płaskich kluczy maszynowych. Mamy bowiem problem: silnik jest luźny na łapach mocujących go do jachtu i trzeba koniecznie go dokręcić. Po 10 minutach bosman melduje się z kluczami i daje nam 20 minut na dokręcenie silnika, bo w takim czasie „Oceania” podnosi kotwice i wychodzi w morze. Skończyliśmy robotę na czas i serdecznie podziękowaliśmy bosmanowi za okazaną pomoc. W iście szalonym tempie bosman dogania płynącą już w kierunku wyjścia z fiordu „Oceanię”. Problem braku kluczy jednak pozostał. W Longyearbyen nie ma możliwości ich zakupu. Jest natomiast możliwość zdobycia ich w Barentsburgu. O godzinie 13.00 wychodzimy z Longyearbyen kierując się do Barentsburga. Do portu podchodzimy na niskiej wodzie. Z dala widać betonowe nabrzeże obłożone wielkimi oponami. Przy podejściu na bliższą odległość okazuje się, że dla „Solanusa” woda jest za płytka. Nie możemy tu cumować. Przy głównym nabrzeżu stoi „Polar Star”, statek pływający z turystami po zachodnich fiordach Spitsbergenu. Po krótkiej rozmowie z kapitanem przez UKF-kę dowiadujemy się, że za 10 minut odchodzą od nabrzeża. Stoimy w dryfie na redzie i czekamy cierpliwie, aż zwolni się jedyne nadające się do zacumowania miejsce. Musieliśmy wywołać niemałe poruszenie wśród mieszkańców Barentsburga, bo dość duża grupka Rosjan z mocno sfatygowanego zębem czasu pomostu przyglądała się nam z wielkim zainteresowaniem. Trudno bowiem było nie zauważyć naszego jachtu w tak małej mieścinie. Wpłynęliśmy tu z nadzieją kupienia kluczy maszynowych, których co jakiś czas potrzebowaliśmy do dokręcenia śrub mocujących silnik. Mieliśmy też cichą nadzieję na zakup alkoholu, którego smaku i zapachu nie doznaliśmy od paru tygodni. Wychodząc na pokład zapytałem nieśmiało: – Czy można u was kupić gorzałku? O klucze zapytam przy okazji – pomyślałem. Zapanowała grobowa cisza. Po chwili, bez słowa wszyscy rozeszli się w kierunku swoich kwater, tak jakby moje pytanie ich nie dotyczyło. Minęło pół godziny. Na nabrzeżu pojawił się jeden człowiek. Trzymał w ręku plastikową torebkę, przez którą dość znacząco odciskał się kształt butelki. – Czy mogę wejść na pokład? – zapytał łamaną polszczyzną. 203 204 Bronisław Radliński – Proszę bardzo – odpowiedziałem. – Mam na imię Jurij – przedstawił się podając mi rękę. – A ja Bronek i jestem kapitanem tego jachtu. Kiedy schodziliśmy do mesy, Jurij spoglądał na mnie z baczną uwagą. W jego spojrzeniu można było odczuć brak zaufania do mojej osoby. Jednak po krótkiej męskiej rozmowie okazało się, że ja i on to sami swoi. Na potwierdzenie przyjaźni polsko-rosyjskiej Jurij wyciągnął butelkę z plastikowej torebki. – Mam tylko jedną – powiedział, polewając jej zawartość w kieliszki. – A może twoi koledzy coś mają? – zapytałem nieśmiało. – Pójdę zapytać, ale mam nadzieję, że pójdziesz ze mną. Pokażę ci osadę i miejsce, gdzie mieszkam. Wypiliśmy resztę procentów z butelki, zagryzając kiszonymi ogórkami. Wychodzimy z trudem na wysokie betonowe nabrzeże, ostrożnie pnąc się w górę po ogromnych ciężkich oponach, spełniających funkcję odbijaczy dla dużych jednostek morskich. Tu wyłania się widok mocno zmurszałych drewnianych schodów obudowanych prowizorycznymi poręczami wykonanymi z wąskich długich desek. Pokonujemy i tę przeszkodę wychodząc na główną drogę ułożoną z dużych płyt betonowych, ciągnącą się między szeregiem budynków. Na ścianie szczytowej jednego z nich uwagę zwraca ogromny malunek trójcy twórców czerwonej rewolucji, Marksa, Engelsa i Lenina. Na potwierdzenie klimatu tamtych czasów można zobaczyć tu duże popiersie Lenina, umieszczone w samym centrum osady. Jedyna refleksja, jaka przychodzi mi na myśl w tym momencie, to że czas zatrzymał się tutaj w miejscu. Jurij poszedł szukać zapasów procentowego eliksiru wśród swoich znajomych, ja zaś wróciłem na jacht. Po niespełna godzinie ku mojemu zdziwieniu przed jachtem ujrzałem dużą grupę Rosjan stojących w rzędzie jak przed mauzoleum. Każdy w ręku trzymał torebkę. Ale cyrk – pomyślałem. Jurij dotrzymał obietnicy aż nadto. Gdzie taką ilość trunków pomieścimy? Wypadało zaprosić gości na pokład, aby ostatecznie dokonać transakcji zakupu przyniesionego towaru. Tylko jak tego dokonać? „Solanus” przecież nie jest z gumy, ma ograniczoną liczbę miejsc. Ku mojemu zdziwieniu każdy z obecnych gości znalazł swoje miejsce, tam gdzie było to tylko możliwe, począwszy od pokładu, skończywszy na kingstonie. Jak za dotknięciem magicznej różdżki, stolik w mesie zapełnił się butelkami wódki przyniesionej przez naszych gości. Na początku wydawało mi się, że to wszystko trafi do kambuza jako nasz prowiant wyskokowy. Pomyliłem się jednak okrutnie. Moja droga do Arktyki Statek wycieczkowy „North Star” przy Wyspie Księcia Karola – Za zdrowie polskich przyjaciół! – wzniósł toast Jurij, trzymając w ręku szklankę pełną wódki. – Za zdrowie! – powtórzyli jego współtowarzysze nie gorsi od niego w zawartości trunku w szklankach. Załoga „Solanusa” musiała pocieszyć się resztą naczyń, jakie jeszcze pozostały, w których można byłoby wypić ten szlachetny trunek. W pewnym momencie zagubiłem poczucie czasu i rachubę ilości wypitych toastów. W Polsce takie przyjęcie zakończyłoby się późno w nocy albo o świcie. W Arktyce o tej porze roku trudno oddzielić noc od dnia, a więc trudno powiedzieć: – szanowni goście, jest późna noc, kończymy imprezę. Nareszcie zrozumiałem, dlaczego na Svalbardzie jest prohibicja. Czynność fizjologiczna nieubłaganie wyciąga mnie na pokład. Spoglądam na zegar w nawigacyjnej, stwierdzając że jest godzina 12.00. Zastanawiam się, czy jest to północ, czy południe. Po gościach ani śladu, oprócz pustych butelek, potężnego kaca i straconej nadziei, że coś jeszcze zostało. To utwierdza mnie w przekonaniu, że jednak mamy południe. Czas więc budzić resztę załogi i w drogę. 205 206 Bronisław Radliński „Solanus” w Ny Ålesund Odchodzimy z Barentsburga w kierunku ostatniego portu na Svalbardzie, jakim jest Ny Ålesund. Mamy do wyboru dwie trasy w kierunku północnym. Pierwsza, bardziej niebezpieczna, to przejście przez cieśninę Forlandsundet znajdującą się między Wyspą Księcia Karola a Ziemią Oskara II. Niebezpieczeństwo polega na bardzo wąskim i bardzo płytkim przejściu cieśniny na wysokości cypla Sarstangen Ziemi Oskara II. Druga, mniej niebezpieczna, to przejście otwartym morzem od zachodniej strony Wyspy Księcia Karola. Zdecydowaliśmy się na przejście otwartym morzem i minięcie Wyspy Księcia Karola od strony zachodniej. Płyniemy wzdłuż wyspy w odległości około 5 mil, podziwiając piękno ośnieżonych szczytów, lśniących w promieniach arktycznego słońca. Około godziny 23.00 jesteśmy na wysokości cypla Fuglehuken, końca Wyspy Księcia Karola, a o godzinie 02.30 wchodzimy do Kongsfjorden, gdzie położona jest osada Ny Ålesund. Mimo tak późnej pory słońce ciągle stoi prawie w tym samym miejscu. Kręgi polarne (66°33´33”) wyznaczają granicę, powyżej której przynajmniej jeden dzień w roku Słońce nie chowa się poniżej horyzontu. Na biegunie północnym dzień polarny trwa 186 dni i 10 godzin, noc polarna 178 dni i 14 godzin. Wraz ze wzrostem szerokości geograficznej Moja droga do Arktyki 207 dzień polarny wydłuża się o sześć dób na każdy stopień. Ponieważ Svalbard położony jest pomiędzy 76° i 81° szerokości geograficznej północnej, tak więc dzień polarny na szerokości 74° trwa od 3 maja do 9 sierpnia, to jest 99 dni, a na 81° szerokości od 12 kwietnia do 30 sierpnia, to jest 141 dni. Trudno przywyknąć do trwającego 24 godziny dnia polarnego. Najlepszymi wyznacznikami pór dnia są godziny posiłków oraz godziny wacht. Z Barentsburga do Ny Ålesund płyniemy już 26 godzin, w większości pod silnikiem ze względu na przeciwny kierunek wiatru. W Ny Ålesund, ostatnim porcie położonym na zachodnim wybrzeżu północnej części Spitsbergenu, cumujemy 5 sierpnia o godzinie 04.45. Na początku XX wieku wzrosło zainteresowanie bogactwami mineralnymi SvalbarWieża cumownicza sterowca „Norge” Roalda Amundsena du, głównie węglem kamiennym. Powstały liczne kopalnie, a przy nich osiedla górnicze takie jak Longyearbyen, Barentsburg i Ny Ålesund. Podejmowane były też próby wydobywania innych surowców, między innymi marmuru w Kongsfjordzie. W Ny Ålesund do dzisiaj stoją lokomobile przypominające czasy maszyn parowych. Ny Ålesund był ostatnim przystankiem dla sterowca „Norge” udającego się 11 maja 1926 roku na biegun północny z Lincolnem Ellsworthem, Umberto Nobilem i Roaldem Amundsenem na pokładzie. Świadectwem minionej wyprawy sterowca na biegun północny jest ciągle stojąca stalowa wieża cumownicza. Mamy przyjemność osobiście dotknąć wspaniałego reliktu przeszłości, przenosząc się wyobraźnią w tamte czasy. Symbolem polarnych podbojów dla Norwegów jest pomnik Roalda Amundsena stojący w centrum osady Ny Ålesund. Czas opuścić to wspaniałe miejsce owiane historią wielu pionierskich wypraw na biegun północny. 7 sierpnia sprawdzamy stan techniczny 208 Bronisław Radliński jachtu, usuwamy usterki powstałe w trakcie rejsu, uzupełniamy zapasy wody i o godzinie 14.10 oddajemy cumy z nabrzeża Ny Ålesund, kierując jacht dalej na północ. Na pozycji 80°N, 14°30’E mijamy lewą burtą wyspę Moffen. W tym dniu morze jest wyjątkowo gładkie. Dzięki temu możemy podejść bliżej jej południowego brzegu. Cała wyspa sprawia wrażenie wyłaniającej się z morza ogromnej platformy, na której widać potężne cielska morsów. Od południowego wschodu ujrzeliśmy obiekt bardzo szybko zbliżający się w naszym kierunku. Stawał się coraz bardziej widoczny. Kto oprócz nas jeszcze może włóczyć się po tych zimnych wodach? Okazuje się, że jest to norweska straż graniczna pilnująca granic rezerwatu tych rejonów Spitsbergenu. Mogą przechodzić tędy tylko jachty, które mają poPomnik Roalda Amundsena w centrum osady zwolenie (tak zwaną zieloną kartę) wydane przez odpowiednie władze norweskie. Na szczęście my taką kartę posiadaliśmy. O godzinie 14.00 następnego dnia osiągnęliśmy pozycję 81°06,2’N, 26°38,8’E. Z tego miejsca do bieguna północnego już tylko 536 mil morskich. Wydaje się, że to tak blisko, a zarazem tak daleko. Po trzech dniach mijamy po lewej wyspę Kvitøya. Wyspy nie widzimy ze względu na bardzo gęstą mgłę, w której żegluga jest naprawdę uciążliwa i wymaga dużej koncentracji sternika dla utrzymania odpowiedniej prędkości jachtu i jednocześnie wytężonej obserwacji zupełnie niewidocznego horyzontu. Przy tak słabej widoczności i dużej prędkości jachtu w momencie nagłego wyłonienia się góry lodowej wykonanie manewru zejścia jej z kursu jest praktycznie niemożliwe. O konsekwencjach zderzenia z nią lepiej nie myśleć. Radar na pewno zaoszczędziłby nam częściowo stresu, ale ze względu na zbyt skromny budżet wyprawy musieliśmy z niego zrezygnować. Moja droga do Arktyki W miarę żeglowania na południe systematycznie powraca normalny rytm dnia i nocy. Towarzyszący nam do niedawna całodobowy blask słońca pozostaje tylko w naszych wspomnieniach. 20 sierpnia między godziną 13.00 a 14.00 zamykamy pętlę archipelagu Svalbard. Przystanek „Grenlandia” Żeglowanie za kołem podbiegunowym ma urok świeżości odkrywanego świata, a krajobrazy, jakie się tam widuje, są rzadkiej piękności. Kto raz zakosztował takiej żeglugi, będzie tam ciągle wracał myślami i będzie marzył, by tam jeszcze pożeglować. (Dariusz Bogucki) I tak też się stało, minęły bowiem dwa lata od ostatniej wyprawy wokół Svalbardu, kiedy podjęliśmy decyzję o zorganizowaniu kolejnego rejsu, tym razem wzdłuż wschodnich wybrzeży Grenlandii. Przez kilka miesięcy każdą wolną chwilę od pracy zawodowej poświęcaliśmy na przygotowanie jachtu do rejsu. Ważną sprawą było zorganizowanie środków finansowych na wyprawę, co wiązało się ze znalezieniem przychylnych temu przedsięwzięciu sponsorów. W dużej mierze pomógł nam macierzysty klub RTW Bydgostia, który udostępnił „Solanusa”, wyłączając go na cały sezon z rejsów klubowych. Ostateczny termin wyjścia ustaliliśmy na dzień 2 lipca 2003 roku. Termin ten jest o tyle ważny, że trafimy na środek arktycznego lata. Mieliśmy poważne obawy, czy wszystko zdołamy przygotować na czas, tym bardziej że musieliśmy jeszcze zamontować radar, ogrzewanie webasto i telefon satelitarny. Urządzenia te to nowe nabytki „Solanusa”, zakupione właśnie przez sponsorów. Jednak „magiczna północ” zmobilizowała nas do maksymalnego wysiłku i zgodnie z założeniami w środę 2 lipca o godzinie 18.00 byliśmy gotowi do rejsu. Przy nabrzeżu żegnają nas rodziny, bliscy znajomi, sympatycy żeglarstwa. Atmosfera pożegnań nie należy do najprzyjemniejszych. Jest w niej nostalgia i smutek. Po czterech dniach żeglowania docieramy do Kopenhagi. Postój w tym porcie jest konieczny ze względu na zakup brakujących nam map. Odwiedziliśmy sklep z wydawnictwami kartograficznymi, w którym kupiliśmy potrzebne mapy wybrzeża wschodniej Grenladii. Niestety, map Jan Mayen, podejścia do Scoresbysund i Angmagssalik nie udało się zakupić. Mamy nadzieję dostać je na Szetlandach. 209 210 Bronisław Radliński ������ Rejs „Solanusa” do portów Grenlandii ������� � Grenlandia �� � ��� �� Danmarkshavn � �� � Daneborg Svalbard Morze Grenlandzkie � Jan Mayen � Scoresbysund Angmagssalik � � Morze Norweskie Reykjavik � Wyspy Owcze Thorshavn Szetlandy Lerwick � � Ocean Atlantycki �Skagen Gdańsk 02.07.–18.09.2003 � Moja droga do Arktyki Nazajutrz wyszliśmy z Kopenhagi przy zachodnim wietrze o sile 3–4 B. Po dwóch dobach żeglugi dotarliśmy do portu Skagen. Mieliśmy duże trudności ze znalezieniem miejsca do cumowania z powodu bardzo dużej liczby jachtów w porcie. Ostatecznie stanęliśmy wzdłuż norweskiego drewnianego kutra. Jak w wielu innych portach, w Skagen życie towarzyskie na jachtach toczy się do późnych godzin nocnych. To piękny letni kurort zajmujący najbardziej na północ wysunięty skrawek Danii, zachwycający widokiem morza i białych piasków wydm. Potężne prądy północnego Atlantyku i Morza Bałtyckiego spotykają się tu w Grenen tworząc niebezpieczne wiry. Z nabrzeża jesteśmy obserwowani przez starszego pana ciągle spoglądającego na naszą banderę. – Dzień dobry – przywitał nas czystą polszczyzną. – Mam na imię Władysław – przedstawił się nieśmiało. – Zapraszamy na pokład – odparłem. Władzio mimo podeszłego wieku żwawo pokonał wysoki reling jachtu i stromą drabinkę zejściówki, dostając się sprawnie do środka. Wyjął z torby cztery puszki tuborga, rozlał je w szklanki, częstując załogę. Po czym z wielką ochotą zaczął opowiadać historię swojego życia. – Jestem emigrantem z Polski, a właściwie uciekinierem. Mieszkałem w Pucku od urodzenia. Jako młody chłopak zaciągnąłem się na kuter rybacki poławiający śledzia w okolicach Bornholmu. Lata pięćdziesiąte nie były u nas wtedy ciekawe. Czekałem na rozprawę za znieważenie milicjanta. W tych czasach takie rozprawy zawsze kończyły się wyrokiem skazującym. Perspektywa siedzenia w więzieniu nie wchodziła w rachubę. Musiałem poważnie myśleć o ucieczce z Polski i to jak najszybciej. Byliśmy bardzo ciekawi, jak w latach głębokiego stalinizmu można było podjąć tak desperacki krok. – Jak Pan tego dokonał? – zapytałem z wielkim zainteresowaniem. – Przecież to było prawie niemożliwe. – A jednak było możliwe, choć bardzo ryzykowne – odpowiedział z wielkim poruszeniem w głosie, jakby to było wczoraj. – Wyszliśmy w morze na rutynowy połów śledzia. Wiedziałem, że będziemy łowić w rejonie Bornholmu. Pomyślałem wtedy, że właśnie tylko w tym momencie jest okazja ucieczki. O moich zamiarach nie wiedział nikt oprócz zastępcy szypra i dwóch załogantów. Oni także byli zdecydowani na ucieczkę. Tuż przed rzuceniem trału w odległości około 20 mil od wyspy Bornholm postanowiliśmy uprowadzić kuter. 0 211 212 Bronisław Radliński Opowieść Władka wiała grozą z iście sensacyjnego filmu. Słuchaliśmy w milczeniu, czekając z niecierpliwością na dalszy bieg wydarzeń. Pociągnął głęboki łyk złocistego tuborga kontynuując swoje wspomnienia. – Skorzystałem z momentu, w którym szyper z resztą załogi weszli do pomieszczenia na sieci w celu sprawdzenia ich przed wydaniem w morze. Zaryglowałem pokrywę wejściową, zamykając kolegów „na amen”. W sterówce pozostał zastępca szypra. Z pokładu dałem mu znak ręką, że może gnać całą naprzód na Bornholm. Mieliśmy to szczęście, że w towarzystwie naszego kutra nie było polskich jednostek straży granicznej. Szczęśliwie dotarliśmy do Neksø, oddając się w ręce duńskiich władz. Zastępca szypra i dwóch zaufanych załogantów, po obozie uchodźców w Kopenhadze, wyemigrowali do Kanady, ja osiadłem w Skagen i jestem tu od 48 lat. W dniu 10 lipca o godzinie 10.45 odchodzimy od burty naszych sąsiadów. Żegnamy się z przesympatycznym panem Władkiem. W prezencie podarował nam coś w rodzaju oleistej mikstury o smaku przypominającym tran, podobno produkowanej z tuszek śledziowych. Spożywana raz dziennie po łyżeczce ma nas uchronić od przeziębień i chorób. Tak przynajmniej twierdzi ofiarodawca. Podchodzimy do stacji paliwowej znajdującej się w basenie rybackim, tankujemy paliwo do pełna. Przy wspaniałej pogodzie wyznaczamy kurs na Szetlandy. Jednak nie cieszymy się długo piękną pogodą, ponieważ następnego dnia o godzinie 18.00 siła wiatru wzrosła z 6 do 80B, w porywach do 90B z kierunku zachodniego. Sztorm rozkręcał się coraz bardziej nie mając zamiaru odpuścić ani na chwilę. Najdziwniejsze jest to, że na niebie nie ma żadnej chmurki, a wieje potwornie. Sytuacja taka utrzymuje się aż do niedzieli. Dwie doby sztormu jak na początek wyprawy to chyba lekka przesada – pomyślałem. Skagerrak daje nam do zrozumienia, że i on w tej wyprawie ma coś do powiedzenia. Około godziny 08.00 wiatr zdecydowanie osłabł do 20B skręcając na południowy wschód. Sztorm nareszcie złamał kark. W środę 16 lipca o godzinie 10.30 weszliśmy do portu Lerwick, położonego na wyspie Mainland należącej do archipelagu Szetlandów. To na pewno nie „deja vu”, przecież sześć lat temu podziwiałem uroki tej wyspy podczas wyprawy na Islandię. Marzenie o powrocie tutaj stało się rzeczywistością. Zwiedzając miasto szukamy miejsca, w którym można skorzystać z Internetu i zobaczyć, jaka sytuacja lodowa panuje na wschodnim wybrzeżu Grenlandii, na dzień ukazania się mapki lodowej. Po znalezieniu kawiarenki internetowej okazuje się, że można skorzystać z Internetu, ale nie można skorzystać z drukarki, bo właśnie skończył się do niej atrament. Odrysowaliśmy z ekranu komputera mapkę Jan Mayen oraz mapkę pro- Moja droga do Arktyki gnozy lodowej wybrzeża Grenlandii. Prognoza nie była pocieszająca. Na szczęście czas, w jakim mieliśmy się tam znaleźć, był dość odległy i wszystko mogło się jeszcze zmienić. Mieliśmy cichą nadzieję, że dokładny wydruk informacji lodowych z Internetu uzyskamy na Wyspach Owczych. Do Thorshavn wchodzimy w czwartek o godzinie 15.30. To kolejny port, który odwiedzam ponownie od czasu wyprawy islandzkiej. Podejście do Wysp Owczych oraz wejście do samego portu to ciągłe przebijanie się przez mgłę gęstą jak mleko. Widoczność wynosiła około 50 metrów. Nie było nam dane nacieszyć się pięknem górzystych krajobrazów wyspy. Dzięki takim urządzeniom jak GPS i radar trafiliśmy do celu bardzo precyzyjnie. Nie trzeba było długo czekać na spotkanie z tutejszą Polonią. Jeszcze nie zdążyliśmy dobrze zacumować jachtu, a już z nabrzeża słychać było polską mowę. – Skąd płyniecie? – Z Gdańska – odpowiedzieliśmy prawie chórem. – A Państwo tu na wycieczce? – zapytałem stojących na nabrzeżu Polaków. – Nie, mieszkamy tu od trzech lat. – Zapraszamy na pokład, właśnie kuk przygotowuje gorącą kawę z rumem na przywitanie kolejnego portu. Taki mamy zwyczaj żeglarski. Wdychając aromatyczny zapach parzonej kawy, przepleciony zapachem jamajskiego rumu, rozmawiamy o naszej wyprawie, możliwościach zakupu świeżego chleba i skorzystania z Internetu. Okazuje się, że nasi goście to Janusz, rodowity wrocławianin i jego kolega Krzysztof z Opola. Janusz jest kierownikiem w tutejszej stoczni remontowej, natomiast Krzysztof pracuje w niej na stanowisku brygadzisty. Mieszkają w niewielkiej dzielnicy willowej na obrzeżu Thorshavn. Wyjechali z Polski w 2001 roku poszukując pracy od Szwecji poprzez Danię, Anglię aż wreszcie osiedli na Wyspach Owczych. Byli doskonale zorientowani, gdzie znajdują się sklepy, w których można kupić wszystko, czego potrzebujemy i to za w miarę przyzwoitą cenę na nasze kieszenie. Nie sposób było ominąć tutejszy browar i nie skosztować farerskiego piwa. Stwierdziliśmy jednomyślnie, że piwo na Wyspach Owczych smakuje jak owcze ... Całe szczęście, że na „Solanusie” mamy jeszcze zapas rodzimego browaru. Delektujemy się jego smakiem przeglądając mapki przywiezione przez Janusza. Z Thorshavn do wyspy Jan Mayen mamy około 600 mil morskich. Aby do niej dotrzeć, musimy płynąć non stop prawie tydzień. W związku z tym dokonaliśmy skrupulatnego przeglądu technicznego jachtu. Zatankowali- 213 214 Bronisław Radliński „Solanus” u brzegów Jan Mayen w sąsiedztwie jachtu belgijskiego śmy do pełna paliwo oraz wodę i 20 lipca o godzinie 17.30 wyszliśmy w morze. W drodze spotyka nas gęsta mgła, jednak w miarę przemieszczania się na północ mgła stopniowo ustępuje. Nareszcie doświadczamy żeglugi w dobrych warunkach pogodowych, pozwalających utrzymać korzystny kurs do celu. Na pozycji 64°00’N, 01°50’W obserwujemy grupkę wielorybów, która towarzyszy nam w żegludze przez kilka godzin. Widok tryskających fontann z ich nozdrzy w kształcie litery V jest fascynujący. Płyną równolegle do naszej lewej burty w odległości około 50 metrów. Możemy podziwiać do woli ich gigantyczne kształty. Często przecinają nam linię kursu tuż przed dziobem, ale nigdy nawet nie musnęły ogromnym cielskiem naszego jachtu. Choćby dla tej chwili warto było znaleźć się właśnie w tym miejscu. Znosić zimno, wilgoć i zmęczenie, by zobaczyć tak wspaniały spektakl tych ogromnych ssaków. Wal grenlandzki jest zwierzęciem stadnym, żyje w grupach po kilka osobników, ale trafiają się stada liczące do 50 osobników. Wiosną i latem zwierzęta te przemieszczają się daleko na północ (wody wokół północnej Alaski, Morze Beringa, Morze Beauforta), wykorzystując szczeliny w pękającym lodzie, natomiast zimą migrują na północny Atlantyk i na Morze Czukockie. Pływają powoli (5–8 km/godz.) Moja droga do Arktyki i dlatego są łatwym łupem Inuitów, którzy chętnie polują na ten gatunek. Ich długość dochodzi nawet do 20 metrów, a masa ciała do 50 ton. Dzięki dużemu pyskowi i gęstym włosom fiszbinowym odżywiają się w sposób odmienny od innych wielorybów: wolno płynąc przy powierzchni oceanu z otwartą paszczą „zagęszczają” i „spijają” nawet bardzo drobne organizmy żyjące w toni wodnej (czasem robią to grupowo, w postaci małej „flotylli”). Zbliżamy się do zachodnich wybrzeży wyspy Jan Mayen. Widoczność jest w miarę dobra. Przez jakiś czas szukamy kotwicowiska zaznaczonego na mapce, którą otrzymaliśmy drogą elektroniczną od żeglarzy z Bydgoszczy. Oryginalnej mapy nie posiadamy. Niestety pozycja kotwicowiska naniesiona na mapkę z e-maila jest bardzo niedokładna, co powoduje, że musimy szukać go płynąc wzdłuż brzegu wyspy w bardzo małej odległości, prowadząc do- Przed laty wytapiano tu tłuszcz wielorybi kładną obserwację wzrokową. Poszukiwanie zakończyło się jednak pełnym sukcesem! O godzinie 19.00 26 lipca przy silnym wietrze wschodnim wchodzimy do małej zatoczki, sondując ciągle dno, aby na głębokości około 5 metrów rzucić kotwicę. Stajemy na kotwicy w odległości kilkudziesięciu metrów od skalistego wybrzeża wyspy. W głębi zatoczki widać łagodny brzeg pokryty szarym piaskiem. Miejsce idealnie nadające się na dopłynięcie tam pontonem. Po obfitej kolacji ruszamy na rekonesans wyspy. Ponton pod ciężarem czterech osób jest dość mocno przeciążony. Płyniemy bardzo wolno, aby nie dopuścić do wywrotki. Jestem w pierwszej czwórce, która ma postawić pierwszy krok na tej powulkanicznej wyspie. Po tygodniach spędzonych na morzu nareszcie czuję twardy grunt pod nogami. Mam uczucie jakbym 215 216 Bronisław Radliński odkrywał nowy ląd, na którym nie stanęła jeszcze ludzka stopa. Na brzegu zatoczki leży ogromna ilość wyrzuconych przez morze drewnianych bali. Na północnym zboczu wyspy stoi stara drewniana budowla przypominająca wiejską stodołę. Po wejściu do niej nie mogłem uwierzyć, że znajduję się w miejscu, gdzie sto lat temu tętniło życie. Zardzewiałe piece i kotły do produkcji tłuszczu wielorybiego stały nienaruszone w tym samym miejscu jak przed wiekiem. Wokół leżały ogromne kości wielorybów, pozostawione tam, gdzie dokonywano ich ostatecznej rzezi. Wszystko to jest pozostałością po wielorybnikach, których czasy minęły bezpowrotnie. Wyspa Jan Mayen została odkryta przez Henry’ego Hudsona w 1607 r. W późniejszych latach stanowiła bazę holenderskich wielorybników. Sezonowo przebywało na niej do tysiąca osób. Opuszczona w związku z wytępieniem wielorybów żyjących w okolicznych wodach, od połowy XVII wieku była zapomnianym skrawkiem lądu, kilkakrotnie tylko odwiedzanym przez statki. W 1921 r. powstała tu norweska stacja meteorologiczna, w 1930 r. zaś uznano ją za część terytorium Norwegii. Dość podziwiania reliktów przeszłości i upajania się ciszą zapomnianej przez ludzi i Boga wysepki „gdzieś na Morzu Grenlandzkim”. Podnosimy kotwicę i bierzemy kurs na północ z zamiarem dotarcia na najwyższą szerokość geograficzną wschodniego wybrzeża Grenlandii. W poniedziałek 28 lipca o godzinie 09.00, na pozycji 71°37’N i 10°37’W wachta pełniąca służbę melduje o pojawieniu się pierwszych kawałków drobnego lodu. Wyszedłem na pokład próbując rozpoznać sytuację. Gęsta mgła ogranicza widoczność do około 50 metrów. Z prawej burty słychać wyraźny łoskot tłukących o siebie kawałków kry lodowej. Wiatr ucichł zupełnie. Nie ulegało wątpliwości, że trafiliśmy na pokaźnych rozmiarów pak lodowy. Ze względu na bardzo złą widoczność dokładne określenie jego rozmiarów było zupełnie niemożliwe. Postanowiliśmy zrzucić żagle i wolno iść na silniku ze względu na większą możliwość jakiegokolwiek manewru w razie nagłego pojawienia się większych kawałków lodu lub gór lodowych. Byliśmy bardzo zdziwieni, że już 70 mil morskich na północny zachód od Jan Mayen pojawił się lód. Mapka lodowa Danish Meteorological Institute, którą zdobyliśmy w Thorshavn, nie obejmowała akwenu wyspy Jan Mayen. Płynąc z małą prędkością, mogliśmy dokładnie obserwować mijane coraz to większe bryły lodu, kontrolując ich odległość od jachtu. Na szczęście droga przed nami nadawała się jeszcze do żeglugi i mogliśmy poruszać się do przodu bez zdecydowanych zmian kursu. O godzinie 20.00 jacht jest na pozycji 71°56,5’N i 11°26,9’W, widoczność nadal bardzo słaba, gęsta mgła utrzymuje się już od kilkunastu go- Moja droga do Arktyki W żegludze na północ pojawiają się góry lodowe dzin. Zauważamy, że przed dziobem jak i za rufą zaczynają zbierać się duże ilości kry lodowej znacznych rozmiarów i jak grzyby po deszczu wyrastają coraz większe i wyższe. Stało się jasne, że ugrzęźliśmy w bardzo dużym paku lodowym, czego najbardziej obawialiśmy się w tym rejsie. W wielkim skupieniu zaczęliśmy szukać wolnego przejścia, ostrożnie manewrując między bryłami lodu, ocierając się o nie burtami. W takich warunkach każda wąska szczelina to droga ucieczki jachtu przed całkowitym zamknięciem go przez lód i ostatecznym zniszczeniem przez jego napierające masy. Mgła nadal utrzymuje swoją gęstość, nie dając nam nadziei na lepszą widoczność. Biel, która zaczyna nas otaczać, staje się coraz bardziej niebezpieczna. Włączony radar w tej sytuacji jest bezużytecznym urządzeniem. Informuje nas, że wokół jachtu mamy ciągłą przeszkodę, co zresztą widać gołym okiem. Wniosek jest jeden: pak musi być potwornie gęsty. Nagle stało się najgorsze. Zostaliśmy zamknięci w lodowej pułapce. Byłbym niesprawiedliwy wobec siebie i reszty załogi, nie przyznając się do strachu, jaki poczułem w tym momencie. Jednak kapitańska ambicja nie pozwoliła mi pokazać tego po sobie. Myślę, że wszyscy mieliśmy podobne odczucia. W tej właśnie chwili strach dał nam siłę i mobilizację do natychmiastowego działania. Pierwszy pomysł, jaki wpadł mi do głowy, to zabezpieczenie 217 218 Bronisław Radliński burt i rufy przed bezpośrednim zetknięciem się jachtu z lodem. Wydałem komendę obłożenia jachtu odbijaczami. Na szczęście morze było spokojne, dzięki czemu wysoka kra nie tłukła o stalowy kadłub. Przez moment za rufą ukazała się wąska na szerokość „Solanusa” przestrzeń wolnej od lodu wody. To jedyna szansa ucieczki z tego diabelskiego miejsca, ale najpierw musimy obrócić jacht o 180 stopni. Henio z Tolkiem wychodzą na obszerną krę, przy której stoimy jak przy kei, odpychając jacht z całych sił. Manewruję silnikiem na pełnej mocy, rozpychając przyległy tłuczeń lodowy, wykonując obrót w kierunku zbawiennego przejścia. Henio z Tolkiem bezpiecznie wskakują na pokład i z małą prędkością wychodzimy z tego zabójczego labiryntu. Jesteśmy wszyscy potwornie zmęczeni. Arktyka dała nam pierwszą lekcję, której nie zapomnimy do końca życia. Pokazała swoje bezwzględne surowe oblicze, ostrzegając, że wszystko jeszcze przed nami. Postanawiamy zawrócić na Jan Mayen, aby odczekać do momentu, w którym pak przesunie się bardziej na południe. Mamy nadzieję nawiązania kontaktu z Norwegami w celu otrzymania od nich najbardziej aktualnych informacji dotyczących sytuacji lodowej Morza Grenlandzkiego wraz z jego wybrzeżami. 29 lipca o godzinie 12.20 ponownie kotwiczymy w znanej nam już zatoczce wyspy Jan Mayen. Nawiązujemy łączność z norweską stacją polarną znajdującą się na wschodniej stronie wyspy. Pytamy Norwegów, czy istnieje możliwość odwiedzenia ich w stacji i skorzystania z Internetu. Norwegowie wyrazili zgodę na naszą wizytę, deklarując pomoc w miarę ich możliwości. W trakcie obiadu z UKF-ki rozlegają się donośne słowa łamanej angielszczyzny: – Solanus… Solanus… can you hear me? I see you and I am waiting. (Solanus… Solanus… czy mnie słychać? Widzę was i czekam.) Z pokładu jachtu widzimy stojący nad brzegiem zatoki samochód terenowy. Obok stoi mężczyzna. Gestem ręki wskazuje nam, gdzie mamy podpłynąć. Udajemy się pontonem na ląd, na wskazane przez niego miejsce. Okazuje się, że ów nieznajomy jest Norwegiem. Zaprasza nas do środka samochodu. Ruszamy do stacji polarnej położonej na wschodniej stronie wyspy. Im dalej na wschód, tym bardziej wyspa przypomina kraj obraz iście księżycowy. Nie widać tutaj żadnego drzewa, tylko szarobrunatny piach i masywne kamienie. Po zwiedzeniu stacji skorzystaliśmy z uprzejmości gospodarzy, zażywając gorącej kąpieli. Później zajrzeliśmy do Internetu na stronę Danish Meteorological Institute, na której znaleźliśmy mapkę lodową Grenlandii na dzień 27 lipca. Po wydrukowaniu przyjrzeliśmy się jej ze szczególną uwagą. Okazało się, że Scoresby Sund Moja droga do Arktyki Kapitan przy sterze i część wybrzeża aż do 74°N jest wolna od lodu. Podejmujemy decyzję, że płyniemy do Scoresby Sund, a później wzdłuż wolnego od lodu wybrzeża jak najdalej na północ. 31 lipca o godzinie 11.45 opuszczamy kotwicowisko przy Jan Mayen. Płyniemy na silniku kursem na zachód. Wiatr przyszedł dopiero po kilku godzinach i to całkiem świeży, północny, bardzo dla nas korzystny. „Solanus”, jakby chcąc nadrobić przestój na Jan Mayen, rwał pod wszystkimi żaglami, zostawiając za sobą długi biały warkocz spienionego farwateru. Po trzech dniach wspaniałej żeglugi w południe dostrzegamy wyraźny zarys lądu. Im bliżej jesteśmy, tym widok jego staje się bardziej interesujący. To Grenlandia. Wyłaniają się coraz wyższe góry okryte gdzieniegdzie płatami wiecznego śniegu. Jesteśmy na tyle blisko, że możemy ocenić ich ogrom i surową dziką piękność. O godzinie 07.30 wpływamy do zatoki Rosenvinge Bugt, nad którą leży Scoresbysund. Sądząc po ilości zabudowań, musi to być dość duża osada. Na najwyższym jej wzniesieniu widać pokaźnych rozmiarów anteny, a tuż obok nich stojące białe zbiorniki z wielkimi napisami „Shell”. Ropy tu chyba nie brakuje i prawdopodobnie musi być bardzo tania. Zresztą okaże się przy tankowaniu. 219 220 Bronisław Radliński Nabrzeże wygląda dość nieciekawie. Stalowe słupy wbite w morze, obłożone blaszaną konstrukcją, tworzą coś w rodzaju prowizorycznej kei. Można wnioskować, że nie jest to dobre miejsce do cumowania takich jednostek jak nasz „Solanus”. Podchodzimy blisko brzegu sondując uważnie dno. Okazuje się, że cumowanie przy samym nabrzeżu jest niemożliwe ze względu na zbyt małą głębokość. Rzucamy kotwicę w odległości 50 metrów od niezbyt solidnej kei. Komunikacja między jachtem a nabrzeżem jest możliwa tylko pontonem. Odwiedzamy miejscowego zarządcę osady, który urzęduje w dość dużym budynku odróżniającym się znacznie od reszty zabudowań. W progu wita nas sympatyczny pan, rodowity Duńczyk, zapraszając do środka. Na frontowej ścianie biurowego pomieszczenia wisi misternie wyprawiona skóra niedźwiedzia. Prawdopodobnie trofeum myśliwskie naszego urzędnika. Do grubej księgi gości przybywających tutaj zostajemy wpisani w odpowiednich rubrykach: jakiej jesteśmy narodowości, skąd przybywamy, dokąd płyniemy. Po dokonaniu bardzo krótkiej „odprawy” idziemy na spotkanie z zupełnie nowym i nie znanym nam lądem. Kolorowe domki, wszystkie jednakowych kształtów stwarzają wrażenie jakby były budowane tylko na okres letni, a przecież zimy są tu bardzo srogie. Jednak po dokładniejszym przyjrzeniu się im z bliska widać, że konstrukcje, choć drewniane, nie tracą nic na solidności. Przeraża tylko fakt, że nikt nie dba tu o ochronę środowiska. Wszystkie ścieki z domków odprowadzane są rurami wprost na otaczające je wokół skały. Większość mieszkańców Grenlandii stanowią Grenlandczycy. Są oni potomkami rdzennych Eskimosów (Inuitów) i Europejczyków (głównie Duńczyków) o różnym stopniu wymieszania. Na wyspie zamieszkują także Europejczycy (w większości Duńczycy) urodzeni na Grenlandii (około 3–5 tys.). W sumie te dwie grupy ludności stanowią 87% całej populacji. Pozostałe 13% stanowią osadnicy urodzeni poza wyspą, głównie Duńczycy. Mieszkańcy Grenlandii posługują się trzema dialektami języka grenlandzkiego, którego jedna z form używana na zachodnim wybrzeżu uznana została za język urzędowy. Wśród ludności powszechna jest również znajomość drugiego języka urzędowego – duńskiego oraz, w mniejszym już stopniu, angielskiego (głównie w miastach). Scoresby Sund to najdłuższy fiord Grenlandii, określany jako wylęgarnia największych gór lodowych, liczący około 100 mil morskich długości. Stoimy nad jego wysokim klifem, podziwiając wspaniały widok leniwie płynących gigantycznych brył lodu przypominających do złudzenia swoimi kształtami wielopiętrowe promy. Wokół panuje zupełna cisza. Nad nami krystalicznie czyste niebo rozświetlone blaskiem porannego słońca. Moja droga do Arktyki Taka góra lodowa to rzadkość Tylko tu, nigdzie indziej, można przeżyć tak fascynujące chwile. Jeszcze bardziej upewniam się w przekonaniu, że Arktyka to magia wspaniałych obrazów, ciszy, bieli i „wielkiego przeżywania”. Spoglądam na zamyślone twarze mojej dzielnej załogi, przekonany, że czują to samo co ja. – Może tu jeszcze wrócimy – powiedziałem. Henio (najstarszy członek naszej załogi) zawsze szczery w swoich wypowiedziach, jakby bez przekonania do moich słów, dodał: – Chyba już beze mnie. – Heniu, nie mów tak, od lat byłeś w naszej załodze, dlaczego miałbyś nie być znowu – odpowiedziałem zdecydowanie. – Mam już swoje lata i nie wiem, w jakiej będę kondycji – odparł z lekkim przygnębieniem, po czym zadał pytanie: – Czy możecie spełnić moją prośbę? Chciałbym dotknąć góry lodowej. Byłem co prawda na Spitsbergenie, ale jakoś nie miałem okazji. Spojrzeliśmy na siebie z lekkim zdziwieniem i trochę zaskoczeni pytaniem. Po chwili doszliśmy do wniosku, że to całkiem realny pomysł. – Przyjacielu, dla ciebie wszystko – potwierdziliśmy jednomyślnie jego prośbę. – Zawsze i wszędzie będziesz mógł powiedzieć: byłem w Arktyce i dotknąłem góry lodowej. 221 222 Bronisław Radliński Podekscytowani pomysłem Henia, wracamy do przystani, gdzie cumuje nasz ponton, jedyny środek transportu między lądem a jachtem. W środku zastajemy rozbawioną grupkę eskimoskich latorośli usiłujących odpłynąć w siną dal. Przestraszeni naszą natychmiastową interwencją, rozpraszają się w pośpiechu, znikając wśród kolorowych zabudowań osady. Jarek z przejęciem stwierdza: – Strach pomyśleć, gdyby nam przyszło wracać na jacht wpław. Stajemy przy burcie „Solanusa”, Henio z Robertem, Jarkiem i Damianem pozostają w pontonie. – Płyniemy do najbliższej góry lodowej, właśnie dryfuje ich całe mnóstwo – komunikują o swoim przedsięwzięciu. Ruszyli z całą mocą dwukonnego silnika, płynąc w kierunku dryfujących brył lodu. Z pokładu uważnie obserwujemy przebieg „misji” pod kryptonimem „spełnienie marzeń”. Ponton wolno zbliża się do góry lodowej na dotknięcie ręki. Marzenie zostaje spełnione. Ze Scoresbysund wychodzimy 5 sierpnia o godzinie 18.40, przy pięknej słonecznej pogodzie. Temperatura powietrza sięga 14°C. Zupełny brak wiatru zmusza nas do uruchomienia silnika. Płyniemy z prędkością 6 węzłów. Mijamy potężne piramidy lodu, które w odstępach kilkudziesięciu metrów, jedna za drugą, wolno dryfują w kierunku otwartego morza. Ich piękno uwieczniamy fotografując je w całej okazałości. Mijamy półwysep Liverpool Land, pocięty niezliczoną ilością przepięknych fiordów, rzeźbionych latami przez schodzące z gór lodowce, które kuszą swoim urokiem do wejścia w ich kręte korytarze. W piątek 8 sierpnia o godzinie 07.30 rzucamy kotwicę w cieśninie Young Sund, nad którą leży duńska stacja polarna Daneborg. Na płaskim wybrzeżu widać masywne budynki naszpikowane lasem przeróżnych anten. W głębi za budynkami stoją pokaźnych rozmiarów hangary. Co zawierają w środku, możemy się tylko domyślać. Nigdzie nie widać żadnego miejsca, gdzie można by było zacumować. Po dwóch godzinach postoju podpływają do nas „goście” ze stacji polarnej, oświadczając nam, że znajdujemy się na terenie bazy wojskowej i właściwie nie powinniśmy schodzić na ląd, chyba że bezwzględnie potrzebujemy pomocy medycznej. Oświadczenie było bardzo stanowcze. Zrozumiałe było dla nas, że jesteśmy tu „persona non grata”. Zdecydowaliśmy się wyjść w morze i nie drażnić dłużej naszą obecnością Duńczyków. Niestety sztormowy wiatr z południowego wschodu zmusił nas do powrotu na kotwicowisko. Następnego dnia po południu, Moja droga do Arktyki skryci w tej niedużej cieśninie, podczas obiadu odczuwamy mocne targnięcie jachtem. Huk, jaki temu towarzyszy, jest przerażający. Talerze uciekają ze stołu, spadając na podłogę z wielkim trzaskiem. Wybiegamy na pokład w sprinterskim tempie ustalić przyczynę zaistniałej sytuacji. „Solanus” bezwładnie kołysze się na fali, dryfując niebezpiecznie w kierunku brzegu. Wyciągamy łańcuch kotwiczny na pokład i ze zdziwieniem stwierdzamy, że na jego końcu brakuje kotwicy. Wniosek jest prosty: wysoka posztormowa martwa fala wdarła się do cieśniny, zrywając nam łańcuch kotwiczny, skutkiem czego główna kotwica została na jej dnie. Mamy tylko kotwicę pomocniczą połowę lżejszą od głównej. Trzeba będzie sobie jakość radzić. Zmuszeni jesteśmy natychmiast wyjść w morze. O godzinie 15.15 idziemy bardzo blisko wybrzeża – około trzech mil. Według informacji przekazanych nam przez pracowników stacji Daneborg około 10 mil od brzegów półwyspu Wollaston Forland i wyspy Shannon zbiera się duża ilość obszernego paku lodowego, dlatego też bezpieczniej jest płynąć bliżej brzegu. Lewą burtą mijamy półwysep Wollaston Forland. Wchodzimy między wyspy Sabineo i Pendulum Oer do zatoki Hochstetterbugten. Podziwiamy w niej wysokie ściany skalistego nabrzeża. 11 sierpnia o godzinie 10.30 na pozycji 76°46’N, 18°40’W wpływamy w małą zatoczkę Danmarkshavn, nad którą znajduje się duńska stacja polarna. Pontonem udajemy się na brzeg, aby złożyć Duńczykom wizytę w celu zorientowania się, jakie są możliwości uzyskania informacji o stanie zalodzenia wschodniego wybrzeża Grenlandii powyżej 77°N. Mamy też nadzieję, że uda nam się kupić paliwo do jachtu oraz skorzystać z gorącej kąpieli, o której marzymy już od dłuższego czasu. Duńczycy witają nas z wielkim entuzjazmem i wielkim zdziwieniem, że tak daleko na północ zawinął polski jacht. Z paliwem nie ma żadnego problemu, możemy tankować, ile tylko zdołamy pomieścić w zbiornikach, i to za darmo! Prysznic mają co prawda jeden, ale również możemy z niego skorzystać. Gorzej z uzyskaniem mapki lodowej Grenlandii, ponieważ Internet owszem jest, ale przez łącze satelitarne. Duńczycy powiedzieli nam, że informacje dochodzą bardzo wolno i wydrukowanie mapki trwałoby kilkadziesiąt minut, a koszt każdej minuty jest bardzo wysoki. Dowiedzieliśmy się także, że tego samego dnia ze stacji Nord, najdalej wysuniętej na północ Grenlandii, przyleci czarterowy samolot z ekipą pracowników tamtejszej stacji, którzy na pewno będą mieli materiały filmowe przedstawiające sytuację lodową Grenlandii do 80°N. Po wylądowaniu samolotu gościmy na pokładzie „Solanusa” sympatycznego Duńczyka, który prezentuje nam przywiezione materiały filmowe zrobione z samolotu. Wynika z nich jednoznacznie, że 223 224 Bronisław Radliński „Solanus” w Arktyce do 80°N woda nie jest żeglowna. Mimo to podejmujemy decyzję, że płyniemy dalej na północ, aż do momentu, kiedy sami stwierdzimy, że dalsza droga będzie niemożliwa. Żegnamy przyjazny Danmarkshavn, podnosimy kotwicę i ruszamy dalej na północ. Znowu dopada nas gęsta mgła, z której tuż obok jachtu wyłaniają się ledwo widoczne potężne góry lodowe. Przechodzą obok nas jedna za drugą. Ich bliskość czujemy po przejmującym chłodzie, jaki pozostawiają po sobie oddalając się gdzieś za rufą. Na ekranie radaru dokładnie widać pozycję każdej z nich. Możemy z dużą dokładnością oszacować ich odległość od jachtu, a nawet prędkość, z jaką się poruszają. W tej sytuacji tylko on jest naszymi oczami. Kolejny raz doceniamy, jak niezmiernie ważną rolę radar spełnia w tej wyprawie. Godzina 23.10, pozycja 78°34,7’N, 16°07’W, przebijamy się przez duże pole lodowe, na szczęście dość luźne. Płyniemy w słabym wietrze tylko na foku i bezanie z prędkością trzech węzłów. Wiatr rozgania gęstą mgłę, dzięki czemu widoczność zaczyna się poprawiać nawet do około pięciu mil. Przed nami zbierają się coraz większe ilości brył lodu. Mijamy je ostrożnie szukając bezpiecznego przejścia. 14 sierpnia o godzinie 09.15 „Solanus” jest na pozycji 79°05’N i 14°56,3’W. Drogę zagradza nam zwarty pak lodowy. Jak sięgnąć wzro- Moja droga do Arktyki kiem, wypełnia całą przestrzeń przed jachtem aż po widnokrąg. Staramy się płynąć wzdłuż jego granic w bezpiecznej odległości. Mamy cichą nadzieję, że uda się nam znaleźć wolne przejście, które dałoby szanse dalszej drogi na północ. Niska temperatura wyraźnie daje o sobie znać. Zimno przenika nawet przez szczelne sztormiaki, pod którymi mamy dodatkowo grubą bieliznę. Wyjście na wachtę z ciepłego pomieszczenia jachtu nie należy do najprzyjemniejszych. Im dalej przesuwamy się do przodu, tym więcej bieli otacza nas wokół. Jedyna myśl, jaka teraz przychodzi do głowy, to nie dać się zamknąć w tym nieskończenie długim labiryncie białego gruzu. Po dokładnej analizie drogi, jaką przebyliśmy przebijając się przez ciągłe przeszkody lodowe, dochodzimy do wniosku, że właściwie jesteśmy w tym samym miejscu. Zdajemy sobie sprawę z faktu, że mamy już połowę sierpnia i czas opuścić te nieprzyjazne wody Arktyki. Dodatkowo ograniczają nas urlopy. Trzeba podjąć trudną decyzję, czy jeszcze szukamy drogi dalej na północ, czy wracamy do domu. Pierwszym krokiem do podjęcia decyzji jest uświadomienie sobie jej wagi. W głowie natychmiast rodzi się pytanie: co może się stać, jeśli podejmę złą decyzję? Czy mam wszystkie informacje, które są mi potrzebne do jej podjęcia? Co mówi mi moja intuicja? Muszę pamiętać jednak o rzeczy najważniejszej. Życie ludzi to sprawa nadrzędna. Właśnie w takiej chwili muszę określić jasno naszą sytuację, co dalej. Moja decyzja była krótka – wracamy. Teraz musiałem zakomunikować ją tylko reszcie załogi. Usiedliśmy w ciepłej mesie. Pierwszy oficer w poważnym skupieniu odczytał z dziennika pozycję „Solanusa” oraz liczbę przebytych mil. Podziękowałem załodze za dotychczasowy trud przebytej drogi, oświadczając: wracamy do domu. 19 sierpnia wchodzimy ponownie do Scoresbysund. Przybyliśmy tu głównie po to, aby zatankować paliwo. Przy silnym wietrze północnym operacja ta jest dość niebezpieczna, ponieważ mała kotwica nie trzyma dna i „Solanus” może zdryfować na skały. Na szczęście wiatr jest po naszej stronie i odpycha jacht od niebezpiecznego brzegu. Pontonem transportujemy długą cumę na ląd, obkładając ją na biegowo wokół wystającej konstrukcji betonowego pirsu. Teraz stoimy na bezpiecznej głębokości około dziesięciu metrów od nabrzeża. Trzymamy się pewnie na dziobowej cumie, odpychani wiatrem od niebezpiecznego lądu. Tankowanie paliwa w tych warunkach wymaga zachowania dużej ostrożności. Trzeba bowiem w malutkim pontonie z lądu na jacht przetransportować pięć sześćdziesięciolitrowych zbiorników ropy przy bardzo silnym wietrze i dość dużej fali. Cała operacja udaje się bez jakichkolwiek przykrych niespodzianek. 225 226 Bronisław Radliński Osada Angmagssalik – chcieliśmy tu być w 1997 roku, jesteśmy po kilku latach Znowu potworna mgła ogarnęła nas swoim białym welonem. Prześladuje „Solanusa” od momentu dotarcia do Wysp Owczych. Z pozycji GPS-u wynika, że jesteśmy około pięciu mil od wejścia do osady Angmagssalik. Przy tak gęstej mgle trudno określić, gdzie dokładnie ono się znajduje, tym bardziej że mamy tylko mapę generalną tej części Grenlandii. Z mapy możemy odczytać niezbyt dokładny zarys wejścia do zatoki, ale dobre i to. Jesteśmy zdani na radar, GPS i własną intuicję. Mamy wielkie szczęście, że wokół nas morze jest czyste od lodu, a wiatr zupełnie ucichł. Na wolnych obrotach silnika z bardzo małą prędkością posuwamy się w stronę wejścia do zatoczki. Romek, wklejony w ekran radaru, głośno i wyraźnie podaje sternikowi kurs drogi. Ja zaś z wielką ostrożnością wykonuję jego polecenia wierząc w to, że radar się nie myli i że Romek poprawnie interpretuje jego wskazania. Wsłuchując się w terkot pracującego silnika, mam wrażenie, że wyraźnie słyszę jego odbite echo, jakbyśmy znajdowali się między wysokimi ścianami skalnymi. Natychmiast zaczęliśmy sondować dno. Głębokość pięciu metrów wskazywała, że jesteśmy bardzo blisko lądu. Nagle spod pokładu słyszę donośny głos Romka. – Kapitanie, jesteśmy w środku zatoczki, radar wokoło pokazuje ląd. Moja droga do Arktyki Wraki starych kutrów w Angmagssalik Zatrzymałem natychmiast silnik. – Przygotować kotwicę do rzucenia! – podałem komendę. Tolek ze Stasiem w rekordowym tempie sklarowali kotwicę, odpowiadając chóralnie: – Kotwica do rzucenia klar! – Kotwicę rzuć! – krzyknąłem, czując się jakbym zdawał egzamin z manewrówki. Kotwica z wielkim hałasem opadła na dno zatoki. – Czekamy, aż mgła opadnie i wtedy podejmiemy dalsze działania – zakomunikowałem całej załodze. Wielkie zdziwienie po opadnięciu mgły wywołał w nas widok miejsca, w którym znajdowaliśmy się. Wspaniała lazurowa zatoczka otoczona skalistym wysokim wybrzeżem sprawia wrażenie baśniowej. W głębi zatoki niewielki malowniczy porcik idealnie nadający się do cumowania „Solanusa”. Wracam myślami do 1997 roku. Wtedy to właśnie było naszym zamiarem dotrzeć do tego miejsca. Jednak ze względu na trudne warunki lodowe w tym czasie musieliśmy wracać do domu. Myśl powrotu do tego 227 228 Bronisław Radliński Cmentarz Inuitów portu towarzyszyła mi aż do dzisiaj. Teraz mogę powiedzieć: „jestem”. Angmagssalik w stosunku do osad, które odwiedziliśmy dotychczas, jest metropolią wschodniego wybrzeża Grenlandii. Port leży nad ciasną zatoczką Kong Oscar Havn dużej wyspy Angmagssalik, otoczonej cieśninami: Sermilik, Ikasartivag i Angmagssalik Fiord. Tylko osiem procent całej ludności Grenlandii zamieszkuje jej wschodnie wybrzeże, a największe ich skupiska to właśnie Angmagssalik i Scoresbysund. Panuje tu spory ruch turystyczny. Widać głównie Duńczyków, Niemców i Anglików. Ostatni postój na Grenlandii jest krótki. W morze wychodzimy następnego dnia – 25 sierpnia o godzinie 20.15, biorąc kurs na stolicę Islandii Reykjavik. Rozpoczął się normalny rytm dnia i nocy. Mamy wielkie szczęście oglądania zorzy polarnej. To chyba jedno z najpiękniejszych i najbardziej widowiskowych zjawisk, jakie stworzyła natura. Pojawia się jako barwne (żółte, zielone) smugi, wstęgi lub zasłony, falujące lub pulsujące na niebie. Po ponad trzech dobach żeglugi i podziwianiu wspaniałych efektów natury, wchodzimy do Reykjaviku. 31 sierpnia o godzinie 18.15 przy fatalnej pogodzie: mgle i gęstej mżawce „Solanus” opuszcza Reykjavik. Zaczyna się dosyć długi odcinek drogi powrotnej, postanawiamy bowiem nie zatrzymywać się już ani na Moja droga do Arktyki 229 Droga powrotna – załoga w komplecie (od lewej): Jarosław Pietras, Magda Raszeja, Henryk Lewandowski, Damian Chorążewicz, przy sterze Bronisław Radliński, Stanisław Guzek, za nim Tolek Kanak, Robert Chorążewicz; Roman Nowak robi zdjęcie Wyspach Owczych, ani na Szetlandach, tylko płynąć prosto do Skagen. Po dziewięciodniowej żegludze przez Atlantyk i Morze Północne 10 września o godzinie 18.30 zawijamy do Skagen. Tym razem stoimy w obecności tylko kilku jachtów, ponieważ jest tu już po sezonie turystycznym. Wspominamy mile czas, kiedy z ciekawością słuchaliśmy sensacyjnych opowieści pana Władka. Na próżno spoglądamy w stronę kei, spodziewając się ponownej wizyty. Pewnie zła pogoda zatrzymała go w domu. Do Polski mamy „żabi skok” – tylko 343 mile morskie. 14 września w niedzielę „Solanus” melduje się w Łebie, a następnie 18 września w Górkach Zachodnich. Kończymy wyprawę po przebyciu 6155 mil morskich w ciągu 79 dni. Wrześniowy kurs na Bornholm Wydawałoby się, że będzie to normalny rejs jesienny jak w każdym sezonie żeglarskim, w towarzystwie klubowych przyjaciół. Rejs na zakończenie sezonu żeglarskiego na Bałtyku. Załoga, która w nim uczestniczyła, nie 230 Bronisław Radliński Początkowo żegluga była spokojna, wiało ze wschodu 3–40B spodziewała się, że przejdzie test swoich możliwości psychofizycznych, a także będzie mogła ocenić granicę wytrzymałości technicznej „Solanusa”. Nikt z tej sympatycznej załogi nie mógł spodziewać się, że na Bałtyku w tym okresie mogą wystąpić tak ciężkie warunki pogodowe. Wrzesień potrafi być bardzo zmienny – od przyjemnego ciepłego powiewu wiatru po groźne sztormowe szkwały. Zaplanowana trasa była standardowa jak na rejs bałtycki, wiodła bowiem z Górek Zachodnich do portu Rønne na Bornholmie, następnie z Rønne do Kołobrzegu. Czas czterech dni, jakim dysponowaliśmy na przejście całej trasy z przynajmniej jednym postojem w porcie, był dość krótki, nawet przy korzystnych kierunkach wiatru. W dniu naszego wyjścia – 22 września 2009 roku – kierunek wiatru był jak na zamówienie, wiało prosto ze wschodu 3–4°B. Byliśmy pełni optymizmu, przekonani, że przejście zamierzonej trasy w tak krótkim czasie będzie jednak możliwe, zakładając, że dobre warunki utrzymają się do końca rejsu. Załoga zaokrętowała się 21 września, by przed wyjściem w morze stwierdzić, jak się prezentuje jacht po tak długim remoncie. Zgodnie Moja droga do Arktyki Fale osiągały wysokość kilku metrów z żeglarskim obyczajem drugi oficer – Zygfryd wydał wystawną kolację, która ostatecznie zintegrowała całą załogę. Następnego dnia po śniadaniu oddaliśmy cumy, kierując jacht na Cypel Helski. Po minięciu go w rekordowym czasie w odległości dwóch mil morskich zmieniliśmy kurs na zachodni wprost na Bornholm. Wiatr nadal utrzymywał swoją siłę i kierunek. „Solanus” pędził z prędkością sześciu węzłów i pokonując milę za milą zmniejszał odległość do naszego celu. Jednak przyjemność wspaniałej żeglugi nie trwała zbyt długo. Około godziny 20.00 wiatr zmienił kierunek na południowo-zachodni, skręcając ostatecznie na zachodni. Wiało prosto w dziób. Wiatr tężał z godziny na godzinę. Nie była to już przyjemna żegluga z wiatrem. Jacht ciężko pracował na fali, wspinając się mozolnie na jej grzbiet, by nagle spaść z ogromną prędkością i wbić się w następną falę. Ciśnienie na barometrze spadało gwałtownie. Stało się to, czego w naszych planach nie przewidywaliśmy – przyszedł ciężki sztorm o sile 9°B w krótkim czasie. Według prognoz internetowych miał nastąpić dopiero za kilka dni. Fale osiągały wysokość kilku metrów. Każde ich uderzenie w kadłub jachtu doprowadzało do silnych przechyłów powo- 231 232 Bronisław Radliński Zygfryd stał przy sterze całą wachtę w sztormie dujących spustoszenie pod pokładem – latało wszystko, co nie było przytwierdzone na stałe do kadłuba. Miałem poważne obawy, czy członkowie załogi, którzy nie mieli doświadczenia morskiego, poradzą sobie do końca rejsu w tych warunkach. Na szczęście obawy okazały się bezpodstawne. Zygfryd przerósł moje oczekiwania, stojąc za sterem całą wachtę w tak ciężkim sztormie. Do Bornholmu pozostało jeszcze około 40 mil. Żegluga pod wiatr i wysoką falę nie rokowała żadnej nadziei na dotarcie tam w planowanym przez nas czasie. Musieliśmy podjąć decyzję, czy wracamy do Gdańska z wiatrem, czy nadal walczymy z przeciwnym sztormem, zdobywając mozolnie każdą milę, męcząc załogę i jacht, wiedząc, że i tak nie zdążymy na czas. Najbardziej ograniczony czas miał Zygfryd i to ostatecznie zdecydowało o podjęciu decyzji powrotu. Z wiatrem i falą w sztormowej pogodzie żegluga nie jest już tak męcząca. Płynęliśmy z dużą prędkością w kierunku Helu. 23 września zacumowaliśmy w porcie Hel. Po dwóch dobach ciężkiego sztormu postój w zacisznym porcie to czas na przeżycie raz jeszcze tego co już za nami, z tą różnicą, że w ciepłej koi i z pełnym żołądkiem. Moja droga do Arktyki Od Arktyki do Hornu Myśl o wielkiej wyprawie trwającej dłużej niż kilka miesięcy kiełkowała w głowach klubowych kolegów od czasu zbudowania pierwszego jachtu w 1968 roku. Była to stalowa konstrukcja typu „J-80”, popularna jotka. Jak na te czasy w pełni nadająca się do żeglugi w ciężkich warunkach pogodowych. Nadano mu imię ,,Euros”. Jacht marzeń wielu ludzi zakochanych w morskiej przygodzie rodził się na ich oczach w ich rodzinnym mieście Bydgoszczy. To oni byli budowniczymi i jednocześnie prekursorami przyszłych wypraw, które chlubnie zapisały się na kartach historii żeglarstwa polskiego. Trudno byłoby nie wspomnieć tych znaczących wypraw. W 1968 roku „Euros” jako pierwszy polski jacht pod dowództwem kpt. Wojciecha Orszuloka opłynął Islandię. Najbardziej znaczący sukces „Eurosa” to drugie polskie przejście Hornu w 1973 roku zaraz po Krzysztofie Baranowskim na jachcie „Polonez”. Może nie wszyscy pamiętają, że wówczas właśnie rozgrywał się na Południowym Oceanie swoisty wyścig Polaków, jakiego już nigdy potem nie powtórzono – wyścig o pierwszeństwo na Hornie. Goniły się wtedy trzy jachty: samotnie okrążający świat Krzysztof Baranowski, sześcioosobowa załoga „Eurosa” pod dowództwem Olka Kaszowskiego oraz pięciu młodych żeglarzy z s/y „Konstanty Maciejewicz”, którym kapitanował Tomek Zydler. Na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych ze zrozumiałych względów coraz trudniej było polskim żeglarzom sięgać po rekordy, zwłaszcza pionierskie. „Euros” wypływa w 1977 roku w swój wielki rejs do brzegów Spitsbergenu docierając do Longyearbyen. Osobiście nie brałem udziału w tych przedsięwzięciach. Byłem jeszcze dość młodym adeptem żeglarstwa morskiego. Uczestniczyłem jednak w rejsach szkoleniowo-stażowych, nabierając coraz większego doświadczenia żeglarskiego. Myśl uczestniczenia w wielkiej wyprawie towarzyszyła mi ciągle, ale nie był to jeszcze czas na jakiekolwiek wielkie przedsięwzięcia. Dnia 12 sierpnia 1984 roku „Euros” wyszedł w swój ostatni rejs morski, rozbijając się na wysokości falochronu portu w Górkach Zachodnich. Miałem wrażenie, że po utracie jachtu o takich tradycjach trudno będzie zbudować nowy jacht, który by go godnie zastąpił. Jednak wola ludzi „zakręconych” morzem i dalekimi wyprawami była na tyle silna, aby powstał nowy jacht. Mam wielką satysfakcję, że byłem w ich szeregach. Sentyment do „Eurosa” był tak wielki, że zdecydowaliśmy się na budowę jachtu tej samej konstrukcji, oczywiście trochę zmodernizowanej. W 1992 roku w Górkach Zachodnich wodowaliśmy nowy jacht, któremu nadano imię „Solanus”. 233 234 Bronisław Radliński Każda ze wspomnianych wypraw oprócz doświadczenia w żeglowaniu po nieprzyjaznych wodach Arktyki rodziła w nas kolejne pomysły na zorganizowanie wyprawy naszego życia. Moi doświadczeni przyjaciele z poprzednich rejsów byli zgodni co do jednego: „magiczna północ” wciąż czeka, zachęcając do pokazania miejsc, w których jeszcze nie byliśmy. Minęło sześć lat od czasu, kiedy ostatni raz mogliśmy podziwiać piękno wspaniałych lodowców, wędrujących gór lodowych o nieprzeciętnych kształtach i oddychać przejrzystym powietrzem tych rejonów. Pierwszym pomysłem, jaki rozpalił w nas wyobraźnię chęci powrotu do Arktyki, był rejs przez Przejście Północno-Wschodnie. Tym bardziej że trasa ta nie była eksplorowana przez żaden polski jacht. Jak do tej pory przepłynęły ją tylko cztery załogi: rosyjska, francuska, niemiecka oraz Anglik Adrian Flanagen, który płynął samotnie, zamykając pętlę wokół ziemi. W całym naszym przedsięwzięciu był jeden poważny problem: jak zdobyć wszelkie pozwolenia od władz rosyjskich na przejście ich morskiego terytorium. Z artykułów prasowych żeglarzy, którzy przemierzali te szlaki, można było wywnioskować, że jest to nie lada wyczyn. Władze w Moskwie to jedno, natomiast Murmańsk (brama wejściowa do Przejścia Północno-Wschodniego) rządzi się własnymi prawami. Można mieć wszystkie potrzebne zezwolenia moskiewskich urzędników, a wystarczy drobny niedopatrzony szczegół w masie stosownych zezwoleń, aby w Murmańsku zakończyć wyprawę. Na tak ryzykowną ewentualność nie możemy sobie pozwolić. Za dużo przygotowań i środków finansowych, aby jeden papierek urzędnika obrócił nasze plany wniwecz. Po rozmowach z ambasadą rosyjską doszliśmy do wniosku, że szanse na zdobycie zezwolenia są nikłe. Pozostało nam wybrać drogę zachodnią, czyli Przejście Północno-Zachodnie – morską drogę z Europy do wschodniej Azji. Drogę tę przeszły dwa polskie jachty: „Stary” i „Nekton”, we wrześniu 2006 roku. Istnienie tego szlaku zostało teoretycznie udowodnione przez angielskich geografów w końcu XV wieku. Pierwszym, który pokonał przejście, lecz w kilku etapach w latach 1903–1906, był Roald Amundsen. Pierwszy przepłynął cały szlak w ciągu jednego sezonu nawigacyjnego Henry Larsen na statku „ST. Roch” w 1944 roku. Mimo udowodnienia przynajmniej okresowej żeglowności przejścia, nie nabrało ono dotychczas komercyjnego znaczenia. Jest to bardzo trudny rejon nawigacyjny ze względu na duże zagrożenie wędrującego paku lodowego, unoszonego silnymi prądami występującymi między wyspami archipelagu arktycznego. Opracowując strategię wyprawy, musimy wziąć pod uwagę fakt, iż w przypadku osiągnięcia celu, którego zwieńczeniem jest dotarcie do Moja droga do Arktyki Vancouver, mamy dużą szansę kontynuowania rejsu wokół obu Ameryk. W związku z takim założeniem opracowaliśmy harmonogram trasy, biorąc pod uwagę wymiany załóg w najbardziej atrakcyjnych portach. Zakładamy, że podczas całego rejsu będzie przynajmniej 50 procent stałej załogi, co pozwoli na kontynuację żeglowania w przypadku braku chętnych na dany etap. Przy uwzględnieniu czasu urlopu, jakim może dysponować każdy pracujący człowiek, etapy zostały podzielone tak, aby można było w nich uczestniczyć. Wiąże się to także z obniżeniem kosztów całej wyprawy, ponieważ każda etapowa załoga nie płaciłaby czarteru w zamian za utrzymanie podstawowej załogi. Najważniejszym elementem tak dużego projektu jest odpowiedni jacht z odpowiednim wyposażeniem i odpowiednim sponsoringiem. Czy marzenia mogą się spełnić kolejny raz? 235 Trasa rejsu „Solanusem” do portów Norwegii Svolvær � � Narvik 31.08. � Bodø Morze Norweskie Szwecja �Kristiansund 11.09. Finlandia Norwegia Lillesand � Skagen � Dania Helsingør � � Gdańsk 6.08–2.10.1992 Edmund Kunicki Rejs do Narwiku i Svolvær na Lofotach Narodziny rejsu Pomysł rejsu „Ojcem” pomysłu rejsu do Narwiku był Zbyszek Urbanyi. Zbyszek wspominał, że w czasie jednego ze spotkań z komandorem Janem Pinkiewiczem, znakomitym kapitanem jachtowym, rozmawiano o udziale polskich marynarzy w walkach o Narwik. To wtedy obaj powzięli zamiar odwiedzenia Norwegii i złożenia wieńców w miejscach uświęconych walką polskiego żołnierza i marynarza. Od pamiętnej rozmowy minęło wiele lat, ale idea norweskiego rejsu nadal funkcjonowała w świadomości obu żeglarzy. Gdy w 1992 roku zwodowano jacht „Solanus”, powstała szansa na zrealizowanie pomysłu. Także kpt. Pinkiewicz pozostał wierny danemu słowu. Rok po rejsie „Solanusa” do Narwiku kpt. Pinkiewicz na jachcie „Dar Świecia” wyruszył w rejs „Szlakiem walk marynarzy polskich podczas drugiej wojny światowej na morzach arktycznych”. Oba rejsy zostały uhonorowane nagrodami „Rejs Roku”. Przygotowania Pomysł rejsu do Narwiku spodobał się władzom klubu i sekcji żeglarskiej. Uzyskaliśmy poparcie, a koledzy Zygfryd Żurawski, Olek Kaszowski, Zenek Duszyński i Antek Bigaj to współtwórcy sukcesu organizacyjnego. 238 Edmund Kunicki Opracowaliśmy plan przygotowań i zainteresowaliśmy rejsem władze Bydgoszczy oraz miejscowe media. Znaleźliśmy sponsorów i przystąpiliśmy do realizacji zadań. Powierzono mi prowadzenie rejsu. Ze Zbyszkiem opracowaliśmy główne założenia wyprawy. Wkrótce dołączył do nas Zbyszek Woźniak, na którego barki włożyliśmy problemy wyżywienia załogi. Do opieki nad „techniką jachtową” pozyskaliśmy niezawodnego Henia Lewandowskiego. Ta czwórka to główni realizatorzy przygotowań do rejsu wspierani – nie tylko radami – przez działaczy klubu i sekcji. Załoga Kompletowanie załogi na długi i trudny rejs nie jest łatwe. Wstępnie ustalony skład na zasadzie: „kogo byśmy chcieli mieć w załodze”, w miarę upływu czasu z różnych powodów ulega zmianie. Głównie z powodu późnego terminu, kiedy kandydaci są już po urlopach. Nie bez znaczenia są także spodziewane rekompensaty za bezpłatne urlopy, których klub nie zapewnia. Ustalono, że z uwagi na wysoki stopień trudności rejsu załogę jachtu powinno stanowić minimum sześciu żeglarzy. Trzon załogi to trzy osoby – koledzy klubowi, którzy wielokrotnie ze sobą pływali: Edmund Kunicki, Zbigniew Urbanyi i Henryk Lewandowski. Po bezskutecznych próbach „werbunku” zwrócono się do klubu o pomoc. Najszybciej dołączył Zbyszek Woźniak. Po dłuższym okresie oczekiwania i niepewności prezes klubu zaproponował żeglarza z Nowego Sącza – Zbyszka Szima. W ostatniej chwili dołączył do nas Grzegorz Kuhl. W taki sposób ukształtował się poniższy skład załogi. Edmund Kunicki – j. kpt. ze stażem morskim ponad 21 100 mil morskich. Jeden z członków założycieli sekcji żeglarskiej i długoletni członek zarządu sekcji. Uczestnik rejsu dookoła Islandii w 1968 roku oraz wielu innych organizowanych przez klub. Inżynier, emerytowany pracownik PKP. Kapitan rejsu. Zbigniew Urbanyi – j. st. m. z imponującym stażem morskim ponad 25 000 mil morskich. Uczestnik rejsów dokoła Islandii, przylądka Horn, do portów Spitsbergenu i wielu innych. Dziennikarz sportowy i propagator morza. Dzięki jego staraniom tworzą się w Bydgoszczy korzystne warunki i klimat, w wyniku których mogły powstać trzy morskie jachty. W rejsie zastępca kapitana i pierwszy oficer. Henryk Lewandowski – st. j. Staż morski ponad 22 000 mil morskich. Uczestnik rejsu wokół Hornu i na Spitsbergen. Jeden z budowniczych jach- Rejs do Narwiku i Svolvær na Lofotach 239 Załoga „Solanusa” (od lewej): Zbigniew Woźniak, Grzegorz Kuhl, Zbigniew Szim, Edmund Kunicki, Henryk Lewandowski, siedzi Zbigniew Urbanyi tu „Euros”. Znakomity żeglarz na każdą pogodę. Z zawodu ślusarz-specjalista, tzw. „złota rączka”. Potrafi wszystko zrobić i naprawić. Chętnie widziany w każdej załodze. W rejsie pełnił funkcję bosmana-mechanika. Grzegorz Kuhl – j. st. m. Staż morski ponad 4100 mil morskich, w tym na funkcjach oficerskich i kapitańskich ponad 1100 mil. Entuzjasta żeglarstwa, lotnictwa i taternictwa, które czynnie uprawiał. Poeta-amator. Jeden z założycieli sekcji żeglarskiej. Z zawodu inżynier. Zbigniew Woźniak – st. j., żeglarz śródlądowy bez stażu morskiego. Działacz żeglarski Bydgoskiego OZŻ. Z zawodu inżynier. Okazał się znakomitym „nabytkiem”. Odporny na trudne warunki żeglugi. Dobry w pracach bosmańskich. Umiał i lubił gotować bez względu na pogodę i porę dnia. Pełnił funkcję drugiego oficera. Zbigniew Szim – st. j., żeglarz śródlądowy ze stażem morskim 6300 mil morskich zdobytym w dwóch rejsach. Inżynier, pracownik ZNTK Nowy Sącz. Trzeci oficer w rejsie. 240 Edmund Kunicki Jacht „Solanus” Załoga otrzymała do dyspozycji jacht klubowy „Solanus” ze słynnej serii „J-80”. Jacht konstrukcji stalowej zbudowany według zmodernizowanej wersji w Zakładach Naprawczych Taboru Kolejowego w Bydgoszczy. Budowę zakończono w kwietniu 1992 roku, a wodowaWizyta w Ratuszu przed rejsem (od lewej): Zbigniew no jacht w Górkach Zachodnich Urbanyi, Zbigniew Woźniak, prezydent Edwin Warczak, 2 maja – trzy miesiące przed rejsem Edmund Kunicki, przewodniczący Rady Miasta Zdzisław do Narwiku. Jacht bezkabinowy, Kostkowski, prezes RTW Bydgostia Zygfryd Żurawski podzielony na kilka przedziałów. Od dziobu forpik z wejściem od wewnątrz jachtu przez stalową gródź wodoszczelną. Dalej formesa z piętrowymi kojami, po dwie na każdej burcie. W środku jachtu mesa z czterema kojami i rozkładanym stołem. Po prawej stronie zejściówki kambuz z dwupalnikową kuchenką gazową, zlewozmywakiem i szafkami. Po lewej stół nawigacyjny z szafkami i tablicą rozdzielczą prądu. Obszerny achterpik mieści żagle, sprzęt bosmański oraz część prowiantu. Napęd jachtu stanowił silnik wysokoprężny firmy Perkins w wykonaniu morskim o mocy 38 kW. Do zasilania urządzeń elektrycznych i elektronicznych służyły trzy akumulatory o pojemności 170 Ah każdy ładowane z alternatora przy silniku albo z sieci lądowej przez prostownik. Pojemne zbiorniki paliwa i wody (600 i 800 litrów) zapewniają jachtowi dużą autonomię pływania. Jacht był wyposażony w dwa kompasy magnetyczne, log elektroniczny, echosondę i wiatromierz. Do łączności radiowej służyła radiostacja UKF firmy SAYLOR. Główne wymiary jachtu: długość – 13,4 m, szerokość – 3,5 m, zanurzenie – około 2 m. Powierzchnia ożaglowania (podstawowa) – 80 m2. Cele rejsu Zarząd sekcji żeglarskiej określił następujące cele rejsu: sportowy – osiągnięcie portu Narwik w żegludze indreleją z wejściem do jednego z portów archipelagu wysp lofockich i powrót do kraju pełnym morzem; Rejs do Narwiku i Svolvær na Lofotach patriotyczny – złożenie wieńców w miejscach upamiętnionych walką polskiego żołnierza i marynarza w czasie drugiej wojny światowej. Trasa rejsu Ze względu na późny termin rejsu zaplanowano minimalną liczbę portów pośrednich i krótkie postoje. Trasa o długości 3100 mil morskich miała być pokonana w czasie 45 dni, przy założeniu dobowego przebiegu wynoszącego około 70 mil morskich przy średniej prędkości 3 węzły. Trasę rejsu ze względu na jej charakter podzielono na trzy części. 1. Tradycyjny szlak żeglarzy przez cieśniny duńskie do Skagen. 2. Żegluga indreleją czyli wewnętrzną drogą Norwegii. Ten fragment trasy jest unikalny: prowadzi przez fiordy i liczne morza szkierowe, wymaga od żeglarzy ciągłego skupienia uwagi, wysokich kwalifikacji i sprawności nawigatorów. Indreleia wcześniej była dla polskich żeglarzy zamknięta. 3. Pełnomorski jesienny rejs w sztormach. Ten fragment rejsu miał być sprawdzianem sprawności fizycznej, a przede wszystkim odporności psychicznej załogi na trudne warunki żeglowania. Przebieg rejsu Z Gdańska do Lillesand Pierwszy dzień rejsu – 05.08.1992 r. We wczesnych godzinach porannych meldujemy się w porcie jachtowym Stoczni Gdańskiej w Górkach Zachodnich. Około dziewiątej na teren portu wjeżdża samochód z Bydgoszczy z prowiantem i częścią załogi. Jacht stoi w porcie i trzeba usunąć usterki powstałe w poprzednim rejsie. Rozmieszczamy prowiant, tankujemy wodę i paliwo do silnika. Sprawdzamy żagle, wyposażenie jachtu i takielunek. Ujawniamy szereg niedoróbek, między innymi nie wszystkie żagle zostały obszyte pełzaczami. Remizki słabo osadzone i „wychodzą” z płótna żaglowego przy naciśnięciu ręką. Radio jachtowe do odbioru komunikatów meteo uszkodzone. Całkowity brak narzędzi ślusarskich. Brakuje wielu części zapasowych. W zęzie duże ilości oleju, a w dzienniku jachtowym brak zapisów na ten temat – nie 241 242 Edmund Kunicki odnotowano żadnych uwag. Analizujemy usterki i braki wyposażenia. Najpoważniejszym mankamentem jest ucieczka oleju z silnika. Szukamy przyczyny i znajdujemy na spodzie miski olejowej niedokręcony kurek spustowy. Niestety, nie daje się dokręcić, gdyż zahacza o dennik. Bez przesunięcia silnika w kierunku rufy nie da się dokręcić. Uznajemy, że część prac wykonamy w czasie rejsu. Brakujące narzędzia ślusarskie pożyczymy w jachtklubie stoczni. Brakuje trochę map, tablic pływów i niektórych locji. Zbyszek U. rozmawia z kpt. ż.w. Danielem Dudą, który obiecuje dostarczyć z Urzędu Morskiego niektóre pomoce nawigacyjne i być może mapy. O osiemnastej odwiedzają nas klubowi koledzy: prezes Zygfryd Żurawski oraz żeglarze Zenek Duszyński i Tolek Bigaj, którzy przyjechali życzyć nam przysłowiowej „stopy wody”. Przywieźli praktyczny upominek w postaci nowych, naładowanych akumulatorów. Po pożegnaniu miłych gości wracamy do przerwanej pracy i około 23.00 bez kolacji zwalamy się na koje. Drugi dzień rejsu – 06.08.1992 r. Wstajemy wcześnie i zabieramy się do dalszego klaru. Otrzymujemy obiecane pomoce nawigacyjne z GUM. Około ósmej jesteśmy prawie gotowi do drogi. Ostatnie telefony do domu. Krótko przed dziewiątą wybieramy cumy na pokład, a jacht kierujemy do wyjścia na zatokę. Rozpoczął się rejs. Nadaliśmy mu nazwę: „WIKING II”. O 11.40 zakładamy cumy na polery pomostu przystani promowej w Gdańsku. Zgłaszamy odprawę i czekamy. O 13.05 na pokładzie celnicy i straż graniczna. Odprawa przebiega sprawnie i natychmiast po wyjściu celników zdejmujemy cumy, kierując się na wyjście z portu – jest 13.45. Na redzie stawiamy żagle i przeprowadzamy manewry. Musimy poznać swoją sprawność żeglarską i możliwości jachtu. Po godzinie manewrów ustawiamy jacht na kursie i robimy klar na pokładzie. O 23.00 na trawersie latarnia Rozewie. Trzeci dzień rejsu – 07.08.1992 r. O północy słaby wiatr z kierunków południowo-zachodnich przechodzi na zachodni, co zmusza nas do halsowania. W południe wiatr zaczyna kręcić, potem na krótko stabilizuje się i dmucha z południa, a pod wieczór zupełnie zanika. Uruchamiamy silnik. Przy próbie włączenia śruby napędowej uszkadza się mechanizm zmiany kierunku obrotów. Henio nurkuje do przedziału silnikowego, bada uszkodzenie i wydaje werdykt: bez specjalistycznych narzędzi nie może być mowy o naprawie uszkodze- Rejs do Narwiku i Svolvær na Lofotach nia. Przy okazji ujawnia, że w zęzie jest znowu olej. A przecież kilkanaście godzin temu zęza była sucha. To, jak sądzimy, jest prawdopodobnie skutkiem niedokręconego kurka w karterze. Za pomocą przemyślnych dźwigni i lewarów podnosimy silnik i przesuwamy kilka centymetrów. Henio dokręca kurek, a potem ustawiamy silnik na swoim miejscu. Jak się okaże, wykonana praca tylko w niewielkim stopniu ograniczyła ucieczkę oleju z silnika. Wyciek był nadal wielki i przysporzył nam w ciągu rejsu wielkich kłopotów. Przy okazji poleciało wiele cierpkich (i nie tylko cierpkich) słów pod adresem poprzedniej załogi, która musiała zauważyć tę poważną usterkę silnika i zlekceważyła ten fakt. Wchodzimy gładko w rytm wacht morskich. Załoga sprawna i chętna do pracy. Atmosfera znakomita. Przygotowujemy wymyślne dania obiadowe. Czwarty dzień rejsu – 08.08.1992 r. Od godziny 02.00 wiatr rośnie i o 08.00 osiąga 5°B. O trzeciej zauważyliśmy łunę nad Kołobrzegiem. Robimy namiary na kołobrzeską latarnię i otrzymujemy nieprawdopodobne wyniki. Namiary powtarza Zbyszek U., potem Zbyszek W. Na oko widać, że coś się dzieje z kompasem. Musimy sprawdzić go przy najbliższej okazji. W ciągu dnia korzystne wiatry 2–5°B, małe falowanie morza pozwala na dobrą prędkość w granicach 5–5,5 węzła. Przed północą mijamy światła Rønne na Bornholmie. Prowadzimy intensywne szkolenie z nawigacji i pracy na mapie dla oficerów wachtowych. Piąty dzień rejsu – 09.08.1992 r. Od północy wiatr słabnie i przechodzi na zachodni. O 10.00 na trawersie Trelleborg, a o 13.20 mijamy zwodzony most na kanale Falsterbo. Mielizny Holviken oraz cieśninę Sund przechodzimy na żaglach przy korzystnym wietrze z prędkością 5 węzłów. Przylądek Kullen z latarnią na szczycie wzniesienia mijamy o 22.30. Przejście Sundu to atrakcyjny odcinek drogi. Podziwiamy duży ruch statków, zamek Kronborg i obok niego nowoczesny port jachtowy (Helsingør Nordhavn). Cała załoga na deku – robimy zdjęcia. Szósty dzień rejsu – 10.08.1992 r. O drugiej w nocy druga awaria silnika. Tym razem pęka stalowy kompensator drgań na rurze wydechowej. Staramy się naprawić uszkodzenie owijając rurę kocem azbestowym. Daremny wysiłek. Zadymienie w jachcie 243 244 Edmund Kunicki rośnie do tego stopnia, że musimy odstawić silnik, a jacht intensywnie wietrzyć. W środku nocy Henio dokonuje cudów, by wymienić pęknięty kompensator na nowy. W Kattegacie wieją słabe wiatry z rożnych kierunków, a wieczorem spowija nas mgła. Widzialność maleje do 100 metrów. Ginie ląd, wszystko otula biały tuman. Nawigacja terrestryczna zostaje zastąpiona tzw. „zliczeniem drogi”. Stają się ważne wskazania kompasu, logu i sondy. Mimo dokładnego sterowania sonda informuje, że pod kilem jest coraz mniej wody – jacht wpływa na mielizny. To skutek złych wskazań kompasu. Zaczyna się żmudny proces analizy przebytej drogi. Ustalamy prawdopodobne miejsce jachtu i wytyczamy nowy kurs. W napięciu obserwujemy wskazania logu i sondy. Po godzinie wchodzimy na głębszą wodę. Krótko przed północą trafiamy na pławę torową nr 2 i ustalamy nowy kurs. Siódmy dzień rejsu – 11.08.1992 r. Emocje nadal nas nie opuszczają. Na kompasie nie można polegać, a wokół nadal gęsta mgła. Od czasu do czasu słyszymy odgłosy maszyn przepływających statków. Wtedy wprowadziliśmy nowy dział „wiedzy” pod nazwą „nawigacja akustyczna”. Polegało to na nasłuchu odgłosów statków płynących torem wodnym i określania na tej podstawie prawdopodobnego miejsca naszego jachtu. Dla bezpieczeństwa staramy się płynąć obok toru wodnego z małą prędkością. Na jachcie funkcję rogu przeciwmgłowego pełni trąbka kolejarska. „Trębaczy” zmieniamy co jakiś czas, gdyż – według Grzegorza – nie można długo trąbić, „ponieważ zęby wpadają w rezonans i mogą powypadać ze szczęki”. Wreszcie jak za dotknięciem różdżki wychodzimy z mgły na czyste wody. Pół mili przed nami ląd, a po prawej wejście do Skagen. Wpływamy do zapchanego kutrami portu i cumujemy o 05.30 w porcie rybackim. Potem przechodzimy do wewnętrznych basenów portowych. Ponieważ jest to „postój techniczny”, nikt nie kładzie się spać mimo zmęczenia nocną żeglugą. Dzielimy zadania. Henio z kolegami idzie do miejscowej stoczni remontowej, by naprawić uszkodzony mechanizm zmiany obrotów śruby napędowej. Ja z pierwszym oficerem idę po mapy i pomoce nawigacyjne. Jemy szybkie śniadanie i wychodzimy do miasta. Po godzinie jesteśmy znowu na jachcie z połowicznymi sukcesami. Heniowi nie udaje się naprawić mechanizmów z powodu ich wadliwej konstrukcji, a my wracamy z jedną mapą ze względy na horrendalne ceny. Zbyszek U. idzie do kapitanatu portu po prognozę pogody, a załoga przygotowuje jacht do wypłynięcia. Czekamy na powrót pierwszego oficera z coraz większym znie- Rejs do Narwiku i Svolvær na Lofotach cierpliwieniem. Wreszcie przychodzi z informacją, że w ciągu najbliższych godzin spodziewany jest wiatr o sile 7–9°B z północnego zachodu. Kapitan portu radził przeczekać sztorm w porcie. Dochodzimy do wniosku, że przy niesprawnym silniku oraz nieznanej odporności psychicznej niektórych załogantów w warunkach sztormowych będzie bezpieczniej pozostać w porcie. Wolny czas przeznaczamy na zwiedzenie Skagen i latarni, którą tyle razy widzieliśmy z morza. Po drodze na koniec Półwyspu Jutlandzkiego mijamy liczne bunkry betonowe z okresu wojny w przedziwnych pozycjach. Erozja brzegu i fale morskie podmyły grunt, a osuwające się budowle zastygły w niespodziewanych pozycjach. Prognoza spełnia się i o godzinie 13.00 dmucha już 7°B, o 20.00 jest ponad 8°B. O północy wiatr osiąga apogeum – pełne 10 stopni w skali Beauforta. Zakładamy dodatkowe odbijacze i cumy. Ósmy dzień rejsu – 12.08.1992 r. Przed szóstą jesteśmy na nogach. Idę po prognozę pogody, reszta sposobi jacht do drogi. Mamy wiatr słabnący 4°B z kierunków południowopołudniowo-wschodnich. Nowa prognoza zapowiada w ciągu następnych 24 godzin powrót silnych, a nawet bardzo silnych wiatrów z kierunków południowo-zachodnich. Czas nas goni, więc decydujemy się przyjąć tym razem sztorm w morzu. Przed siódmą uruchamiamy silnik, wybieramy cumy i odchodzimy. Za portowymi główkami stawiamy żagle i z silnikiem „cała naprzód” płyniemy do Lillesand. W Skagen ze Zbyszkiem U. próbowaliśmy ustalić dewiację. Na niektórych kursach była dwucyfrowa! W Skagen dewiatorzy oferowali wykonanie kompensacji za blisko 2000 koron. Z magazynu wydobywamy kompas zapasowy i mocujemy do bezanmasztu. Sytuacja jest komiczna – każdy kompas pokazuje co innego, a różnica na niektórych kursach wynosi kilkadziesiąt stopni. Sterujemy posługując się głównie wskazaniami kompasu przy bezanie. Przez większą część dnia żegluga przebiega spokojnie przy wiatrach od 2° do 3°B ze zmiennych kierunków. Wieczorem po 21.00 prędkość wiatru szybko rośnie, by po godzinie osiągnąć pełne 9°B. Wiatr nie zbełtał jeszcze morza i falowanie nie jest bardzo dokuczliwe. Zaczyna padać deszcz okresowo przechodząc w ulewę, a wtedy widoczność spada niemal do zera. Z czasem rośnie fala i jacht wyczynia tańce na fali. To pierwszy sztorm tej załogi. Długo się bronią. Potem po kolei idą na intymną rozmowę z Neptunem. Ale nie poddają się. Zmiana żagli mimo trudnych warunków jest sprawna. Są odważni i znają żeglarską 245 246 Edmund Kunicki robotę. Poza tym są ambitni i chcą się korzystnie zaprezentować w trudnych warunkach żeglowania. W takich warunkach żeglujemy kilkanaście godzin. Dziewiąty dzień rejsu – 13.08.1992 r. Jacht po raz pierwszy od zwodowania znajduje się w warunkach sztormowych i jest poddawany surowemu egzaminowi. Ujawnia się szereg nieszczelności. Ciekną prawie wszystkie skajlajty. Przez zamkniętą klapę zejściówki woda wchodzi do jachtu w dużych ilościach, zalewając tablicę rozdzielczą instalacji elektrycznej, półkę z książkami, stół nawigacyjny i radiostację. W mesie i formesie woda przez skajlajty polewa zawietrzne koje. Z pomieszczenia nawigacyjnego zabieramy mapy, przenosimy je na suche koje i tam prowadzimy nawigację. Po północy wiatr nieco słabnie i stabilizuje się na 8°B i tak trzyma do piątej rano. Potem kolejny spadek prędkości do 6°B i tak przez kilka następnych godzin. Spadek wiatru jest dużą ulgą, ale rozbujane morze bardzo dokucza. Niektórzy członkowie załogi nadal pozostają w okresie adaptacji do warunków sztormowych. Wiatr zmienia kierunek na północny, a potem na północno-wschodni. Zaczynamy mało efektywne halsowanie na żaglach sztormowych. Wreszcie włączamy silnik i bierzemy kurs na zbliżenie z lądem. Na wysokości wyspy Ytre Trondero spotykamy wracającego do Lillesand rybaka. Pytamy, czy może nas poprowadzić blindleją do Lillesand. Po wymianie informacji na temat naszej prędkości, zanurzenia itp. rybak każe nam płynąć za sobą. Mamy szansę poznać jedną z kilku atrakcji żeglarskich Norwegii. Obok indrelei biegnącej szkierami z południa na północ Norwegii, po której żeglują pełnomorskie statki, blindleia jest jej młodszą siostrą, szlakiem „południa” dostępnym dla jachtów oraz innej „drobnicy”. Szlak wodny doskonale zaopatrzony we wszystko, czego tylko turysta-żeglarz zapragnie. Na wodach blindlei rzadko powstają duże fale i wieją silne wiatry. Tymczasem płynąc za rybakiem robimy ostry skręt w lewo w kierunku szkierów. Im bliżej do wysp, wysepek i skał, tym większy niepokój gości w naszych sercach. Początek szkierów jest zaznaczony pasmem piany. Budzą się wątpliwości, czy rybak dobrze zna trasę itp. Tymczasem mijamy pierwsze skałki i wchodzimy w pas szkierów o szerokości 2,5 mili. Maleje fala i warunki żeglowania są lepsze, chociaż deszcz pada obfity. Nasz przewodnik, na odkrytym kuterku, spieszy się do domu i nie żałuje motorka. Jesteśmy zmuszeni do postawienia żagli rejsowych i ustawienia silnika na pełne obroty, by nam rybak nie umknął. Rejs do Narwiku i Svolvær na Lofotach Po chwili z wnętrza jachtu wydobywa się gryzący dym. Henio ustala, że wydobywa się z przedziału silnikowego. Zdejmujemy obudowę i widzimy, że od rury wydechowej zapaliła się leżąca na niej podłoga. Gasimy „pożar” i wietrzymy jacht. Ale rybak zauważył nasze niecodzienne zachowanie i dym na jachcie. Po wyjaśnieniu zdarzenia płyniemy nieco wolniej. Dalsza droga przebiega bez problemów i o godzinie 11.30 zakładamy cumy na lillesandzkim pomoście. Lillesand Ta mała miejscowość letniskowa na południu Norwegii znalazła się przypadkowo na trasie naszego rejsu. Gdy informowaliśmy zwyczajowo polską ambasadę w Oslo o trasie i celu wyprawy żeglarskiej, attaché wojskowy ambasady ppłk Dukaczewski zaproponował odwiedzenie Lillesand. Tu ambasada wspólnie z miejscowym samorządem postawiły pamiątkowy głaz-pomnik z tablicą upamiętniającą wydarzenia sprzed 52 lat. Wydarzenia te, których bohaterem był polski okręt podwodny „Orzeł”, rozgrywały się w pobliżu Lillesand. Ponieważ propozycja attaché była zgodna z celem rejsu, włączyliśmy ją do naszego programu. Zbyszek U. idzie do telefonu zawiadomić ambasadę o przybyciu do Lillesand. W odpowiedzi informują, że następnego dnia w godzinach porannych przybędzie ppłk Dukaczewski. Ambasada powiadomi miejscowe władze o naszym przybyciu. Wychodzimy do miasta. Miasteczko małe, kolorowe i schludne. Sprawia wrażenie zamieszkałego przez emerytów spokojnych o swoją egzystencję. Wrażenie to utwierdza jeszcze usunięcie z miasta samochodów na peryferie. Środek miasta zajmują deptaki pełne kwiatów i ławek. Wieczorem porządkujemy jacht na przyjęcie gości. Sadza z pękniętej rury wydechowej pokryła nie tylko ściany i sufit, ale także kanapki i koce. Myjemy kanapki i trzepiemy koce do późnych godzin nocnych. Wracając do wydarzeń wojennych, które doprowadziły nas do Lillesand, to warto przytoczyć krótki ich opis z książki Tadeusza Oziemkowskiego pod tytułem Przez cztery morza. „Ósmego kwietnia 1940 roku w rejonie Lillesand, o godzinie dziewiątej piętnaście, w peryskopie dowódcy pojawił się niemiecki statek handlowy »Rio de Janeiro« o wyporności pięć tysięcy dwieście sześćdziesiąt ton, przewożący na swoim pokładzie żołnierzy niemieckich do Bergen. O jedenastej »Orzeł« zbliżył się na odległość tysiąca dwustu metrów, wynurzył się, a dowódca rozkazał zastopowanie maszyn i przysłanie 247 248 Edmund Kunicki kapitana statku wraz z dokumentami. Niemiecki statek zwiększył prędkość, zamierzał uciekać na wody terytorialne Norwegii, ale po serii ostrzegawczej zatrzymał się. »Orzeł« podniósł sygnał nakazujący załodze opuszczenie statku w ciągu piętnastu minut. W tym czasie niemiecki radiotelegrafista wzywał na pomoc niemieckie lotnictwo. O dwunastej zero dwie odpalona została pierwsza torpeda, o trzynastej piętnaście druga. Wtedy przełamał się na pół i w ciągu trzech minut zatonął. Na statku znajdowało się czterystu żołnierzy i sprzęt wojenny. Większość marynarzy utonęła, część uratowały jednostki norweskie. Fakt ten demaskował niemieckie plany wtargnięcia do Norwegii, o czym niezwłocznie powiadomiona została brytyjska Admiralicja”. W maju 1992 roku staraniem polskiej ambasady w Oslo oraz władz miasta Lillesand uhonorowano ten fakt postawieniem pamiątkowego pomnika-kamienia na skwerze miejskim przed ratuszem. Dziesiąty dzień rejsu – 14.08.1992 r. Wstajemy wcześnie, by dokończyć mycie jachtu. Pierwszy na jachcie pojawia się ppłk Dukaczewski, z którym omawiamy plan dnia. Potem składam wizytę pani burmistrz i zapraszam ją na spotkanie z załogą. Jesteśmy poinformowani, że w spotkaniu wezmą udział także kombatanci: kontradmirał Królewskiej Marynarki Wojennej Norwegii Robert Eichinger i ppłk armii norweskiej Svere Rist. Punktualnie o jedenastej przybywają dostojni goście. Witam ich, pokazuję jacht, prezentuję załogę i zapraszam do wnętrza. Zbyszek U. opisuje trasę i cele rejsu. Potem goście i załoga udają się na skwer przed ratuszem, gdzie znajduje się pomnik. Tu składamy wieniec. Na biało-czerwonej szarfie widnieje napis: „Bohaterom ORP ORZEŁ – mieszkańcy Bydgoszczy”. Aczkolwiek uroczystość nie była zapowiadana w miejscowej prasie, na skwerze zbiera się spora grupa mieszkańców żywo komentujących wydarzenie. Jeszcze kilka pamiątkowych zdjęć i udajemy się na kawę i ciastka do sal recepcyjnych ratusza. Wracając wstępujemy do biura turystycznego i dowiadujemy się, że można zamówić telefonicznie w Oslo norweskie mapy morskie po atrakcyjnej cenie. Zostaną dostarczone do Lillesand następnego dnia samolotem rejsowym. Korzystamy z okazji. Robimy remanent żywności i stwierdzamy, że bydgoski chleb pokryła warstwa sadzy i nie nadaje się do spożycia. Musimy uzupełnić zapasy. Drugi oficer informuje, że zginęły mu pieniądze. Cała kasa jachtowa z dolarami na żywność, paliwo, opłaty portowe itp. Razem z funduszem jachtowym zginęły także prywatne pieniądze. Sytuacja jest krytyczna, że- Rejs do Narwiku i Svolvær na Lofotach glowanie bowiem w wąskiej i krętej indrelei bez silnika nie jest możliwe ze względów bezpieczeństwa. Kilkakrotnie przeszukujemy jacht, szafki, koje. Zdejmujemy podłogi, wywracamy kieszenie – daremny trud. Zdenerwowanie udziela się wszystkim. Siadamy za stołem i wspólnie dokonujemy analizy sytuacji. Godzina po godzinie, minuta po minucie rozliczamy czas. Dochodzimy do wniosku, że najbardziej prawdopodobną przyczyną straty pieniędzy było pozostawienie ich w portowej szatni przy łaźni, z której wszyscy korzystaliśmy. Drugi oficer miał zwyczaj noszenia pieniędzy w woreczku zawieszonym na szyi. Chwila przerwy na ochłonięcie i przemyślenie sytuacji. Zarządzam odprawę. Informuję, jakie są potrzeby czasu i środków na kontynuowanie rejsu. Proszę o wypowiedź każdego z obecnych. Pojawiają się różne propozycje: przerwania rejsu i powrotu do Gdańska, kontynuowania „dokąd się da”, wyjście z indrelei na morze i dalsza żegluga tylko na żaglach. Dyskusja jest prowadzona w atmosferze przygnębienia, gdyż towarzyszy nam świadomość, że ważą się w tej chwili losy rejsu. Zarządzam godzinną przerwę na przemyślenie sytuacji. Jest późny wieczór. Do spaceru po pustym mieście zapraszam Zbyszka U. i Henia. W drodze jeszcze raz analizujemy swoje szanse. Wspólnie wypracowujemy koncepcję, którą przedstawię załodze. Podczas ponownego spotkanie w mesie informuję, że bez minimalnych środków kontynuowanie rejsu nie jest możliwe. Trzeba zdobyć pieniądze na chleb i paliwo do silnika. Proponuję utworzenie funduszu składkowego z prywatnych pieniędzy załogi. Każdy włoży do wspólnej kasy tyle, ile będzie mógł. Potem podliczymy i podejmiemy ostateczną decyzję. Po podliczeniu wpłat okazuje się, że jest tego niewiele. Oświadczam, że biorąc pod uwagę dotychczasowe prace, wysiłek organizacyjny Klubu oraz nadzieje i oczekiwania związane z rejsem, jestem gotowy kontynuować go zastrzegając sobie możliwość zmiany trasy i czasu trwania rejsu. Decyzja zostaje przyjęta z wielką ulgą. Z Lillesand do Bessaker Jedenasty dzień rejsu – 15.08.1992 r. Z zebranych środków kupiliśmy 70 litrów oleju do silnika i zapłaciliśmy za mapy. Szczęśliwie nie zdążyliśmy wyrzucić całego chleba. Drugi oficer wykonał próbę i stwierdził, że po usunięciu skórki chleb nadaje się do jedzenia. Po krótkim spacerze i po kolacji o 21.45 odchodzimy z Lillesand. 249 250 Edmund Kunicki Dwunasty dzień rejsu – 16.08.1992 r. Do północy mamy dobry wiatr i niesiemy wszystkie żagle, potem wiatr przechodzi na zachodnio-południowo-zachodni, a jego prędkość rośnie. Pojawia się martwa fala z zachodu. O 09.00 dmucha już 6°B. Pęka fok na brycie. W trudnych warunkach wciągamy na maszty żagle sztormowe. Halsujemy. Jacht ciężko pracuje na fali – bierze dziobem dużo wody. Prędkość mała. Po dwóch godzinach pełne 8°B i tak trzyma wiele godzin. Po południu przesilenie. W zadziwiająco krótkim czasie wiatr traci impet i stabilizuje się na 6°B z południowego zachodu. W jachcie mokro, na stole nawigacyjnym nie można pracować. Workiem foliowym osłoniliśmy tablicę rozdzielczą. Wolni od wachty szyją żagiel. Trzynasty dzień rejsu – 17.08.1992 r. W dalszym ciągu wiatr 5–6°B. Załoga zdążyła już przyzwyczaić się do kiwania jachtu i nawet silne falowanie nie robi na niej wrażenia. Zaczyna padać deszcz i następuje spadek widoczności. Wiatry wieją z niekorzystnych kierunków zmuszając do halsowania. O godzinie 01.40 mijamy znaną latarnię Lista, a o 18.00 Eigeroy. Co jakiś czas Henio dolewa oleju do silnika, a ten po chwili ucieka do zęzy. Cały czas trapi nas pytanie: gdzie jest przeciek? Czternasty dzień rejsu – 18.08.1992 r. Około północy wiatr przechodzi na wschód, a po chwili na północny wschód. Wieje coraz słabiej i kręci. Płyniemy obok małej wysepki o nazwie Utsira. Są tam dwa małe porciki rybackie – korci nas wejście, choćby na chwilę. Wreszcie wiatr dmuchnął z dobrego kierunku trójką, wypełnił żagle i pognał jacht jak nigdy dotąd. Przed północą mijamy latarnię Skotningen. Piętnasty dzień rejsu – 19.08.1992 r. O drugiej w nocy mijamy latarnię Sando. Wiatr zanika, potem krótko wieje 1–2°B. Co pewien czas włączamy silnik na godzinę. Z nieba siąpi deszcz, widoczność na 100 metrów. Rodzi się świadomość, że rejs może się wydłużyć. Zbyszek Sz. oświadcza, że musi w terminie wrócić do pracy. Nalega, by płynąć na żaglach i na silniku. Po dwudziestej drugiej niespodziewanie nadlatuje potężny szkwał, który nas zaskakuje. Jacht pod wpływem silnego wiatru pochyla się, a sternik jeszcze odpada. Zawietrzny pokład w wodzie; naczynia spadają z hałasem na podłogę, potęgując grozę. Z pierwszym oficerem niemal w ostatniej Rejs do Narwiku i Svolvær na Lofotach chwili dopadamy steru i zatrzymujemy cyrkulację jachtu. Po pół godzinie wiatr odszedł i nastąpiła znowu flauta. Szesnasty dzień rejsu – 20.08.1992 r. Rozbudował się potężny wyż, a my jesteśmy w jego środku. Żagle oklapły, morze wygładziło się i świeci słońce. Czasem doleci wiaterek z przedziwnego kierunku. Mimo oszczędzania silnika olej, który kupiliśmy w Lillesand (70 litrów), jest na wykończeniu. Henio siedzi przy silniku i myśli... Zrobił puszkę do zbierania oleju z zęzy i filtr do jego uzdatniania. Siedemnasty dzień rejsu – 21.08.1992 r. To czwarty dzień słabych wiatrów. Barometr stoi wysoko, ale nastroje załogi nisko. Na słabych wiaterkach doczołgaliśmy się do latarni Hendanos, a potem z trudem mijamy Krakencesholm. Latarnia świeci sektorowo, mamy więc okazję sprawdzić swoją pozycję. Po prawej, nie dalej niż milę od nas mijamy piękną, smukłą latarnię Kalven posadowioną na podwodnej skale. Osiemnasty dzień rejsu – 22.08.1992 r. Nadal słabe wiatry z kierunków południowo-zachodnich do zachodnich. Ciemna noc i długa kołysząca jacht fala nastrajają do marzeń. Może to stało się przyczyną, że oficer wachtowy budzi mnie informując, że w pobliżu wyłonił się na powierzchnię... okręt podwodny. Po wyjściu na pokład widać, jak z głębokiej ciemności wyłania się czarna podłużna sylweta. Jest przed nami i musimy ją ominąć. Kiedy podchodzimy bliżej, widzimy, że po prawej i lewej stronie, bliżej i dalej jest wiele takich „okrętów”. Ten najbliżej nas to płaska długa skała wystająca trochę nad wodę z kamienną stawą imitującą kiosk okrętu. Dopiero teraz powstał problem. Jacht został wprowadzony w pole szkierów, które biegnie równolegle do lądu na szerokość 1,5 mili. Wycofujemy się kontrkursem, dziękując opatrzności za opiekę nad nami. Sterowano według wskazań kompasu sterowego, a ten zaprowadził jacht między skały. To nie pierwszy przypadek sprowadzenia na jacht niebezpieczeństwa. Rano omawiamy nocny przypadek, kładąc nacisk na ograniczone zaufanie do wskazań kompasu sterowego – nie można na nim polegać. Żeglugę prowadzimy według obiektów na lądzie. Kiedy ląd nie jest widoczny lub ginie z powodu opadów, mgły czy ciemnej nocy, natychmiast pojawiają się kompasowe problemy. Dzisiejszy dzień, podobnie jak poprzednie, jest bez wiatru. Z obwisłymi żaglami kiwamy się na wygładzonej wodzie. Jesteśmy wście- 251 252 Edmund Kunicki kli, mamy full paliwa i tylko pięć litrów oleju – na godzinę pracy silnika. Harmonogram rejsu coraz bardziej zagrożony. Dziś mamy także mały jubileusz. O piątej rano „strzeliło” nam tysiąc mil. Wypuszczamy z tej okazji w niebo racę. Podejmuję decyzję zakupu oleju. Krótko przed jedenastą startujemy silnik i kursem do lądu płyniemy do zatoki Lauvoyfiordu. Wchodzimy w pas szkierów. Zrazu pojedyncze, potem po kilka, kilkanaście skał tworzą groźne skupiska. Dobrze widoczna latarnia Kvitholmen i obiekty na brzegu oraz rzetelna sonda pozwalają na bezpieczną żeglugę. Stajemy pół mili od brzegu. Po fiordzie pływa wiele „drobiazgu” w postaci małych łodzi żaglowych i motorówek. Na wielu z nich wystawione wędki. Doskonale widać ląd i domy na brzegu, ale nigdzie nie widać przystani czy choćby małego pomostu. Gestem ręki zatrzymujemy motorówkę ze starszym małżeństwem. Pytamy o najbliższy port i możliwość zaopatrzenia się w paliwo. Port daleko, a stacja paliwowa blisko. Widząc nasze zakłopotanie, Norweg proponuje przywiezienie oleju. Drugi oficer przesiada się na motorówkę i za chwilę znikają za wyspami. Tymczasem obserwujemy szkiery. Są inne od dotychczas poznanych. Obaj ze Zbyszkiem U. wielokrotnie penetrowaliśmy szkiery alandzkie. Szkiery alandzkie są starte przez lodowiec i wyglądają jak gładkie okrągłe bochny chleba siedzące w wodzie. Te są drobniejsze, bardziej ostre i wyglądają jak zatopiony częściowo w wodzie ogon krokodyla. Wyglądają znacznie groźniej niż alandzkie, a kontakt jachtu z nimi, zwłaszcza przy sfalowanym morzu, nie daje żadnych szans jachtowi. Wraca drugi z kanistrem oleju. Mili Norwegowie cumują do jachtu – są ciekawi, skąd i dokąd zmierzamy. Państwo Höstmarkowie są lekarzami, a równocześnie zapalonymi żeglarzami i motorowodniakami. Pytają, jakie mamy mapy, bo żegluga na tych wodach jest niebezpieczna. Skałek wiele, a droga wąska. Zdecydowaliśmy się zgodnie z propozycją Norwegów popłynąć po „cięciwie”, skracając znacznie drogę do indrelei. Na jachcie pełna koncentracja. Zbyszek U. przy sterze, ja z mapą na deku. Pozostali obserwują wodę i szukają znaków nawigacyjnych. Silnik pracuje na małych obrotach, a jacht prowadzony doświadczoną ręką meandruje między skałami. Niektóre są odległe od burt 5–6 metrów. Jest ciasno, ale głęboko i tor wodny dobrze oznakowany. Wreszcie widać szeroką wodę Ramnefiordu. To indreleia – piękna wewnętrzna droga Norwegii dotychczas dla nas zamknięta. Jeszcze wielokrotnie będziemy żeglować w szkierach, ale takich emocji, jakich doznaliśmy od latarni Kvitholmen do Ramnefiordu, nie doświadczymy już nigdy. Rejs do Narwiku i Svolvær na Lofotach Dziewiętnasty dzień rejsu – 23.08.1992 r. Wiatr, jak często bywa, zaczął wiać nie z tego kierunku co trzeba. Płyniemy więc na silniku. Po prawej nieprzerwane pasmo gór poprzecinane fiordami, a po lewej nieprzebrane pasmo wysp i wysepek tworzących pole szkierowe. Wiatry wieją tu przedziwnie i znane nam reguły nie zawsze przystają do rzeczywistości. Zdarza się, że na przestrzeni jednej mili można mieć wiatr z różnych kierunków i o różnym natężeniu. Większość wiatrów odbija się od zboczy i wieje „poziomo” – jak trzeba. Specjalnością indrelei są wiatry spadowe. Zimne, mocne spadają z gór gwałtownie jak wylana z miski woda. Nigdy nie wiadomo, kiedy i gdzie je spotkamy. Płyniemy Ramnefiordem i mijamy wyspę Kirkelandet, na której wyrosło kolorowe miasteczko Kristiansund. Jeszcze nie wiemy, jak wielkie emocje, prawie dramat przeżyjemy w tym mieście w drodze powrotnej. Tymczasem wchodzimy na szerokie wody Ytrefjorden, a potem Trondheimslei. Po prawej duże wyspy Smøla i Hitra zachwalane w przewodnikach turystycznych jako raj wędkarski. Wchodzimy na rozlewisko Frohavet. Wiatr nabiera wigoru i osiąga 7°B z kierunku północno-wschodniego. Nasz silnik nie lubi wiatrów z takich kierunków i żegluga staje się nieefektywna. Uciekamy w cień wyspy Husoya i stajemy w dryf. Dryfowanie nie sprawia kłopotów, gdyż wyspa nas skutecznie osłania. Kiedy wiatr nas zniesie, włączamy silnik i podchodzimy pod wyspę. Tak bawimy się do osiemnastej, potem stawiamy żagle i pomagając sobie silnikiem wślizgujemy się w wąskie przejście między polem szkierów Kopparfluene po prawej a rafami Fallrasa po lewej. Przejście asenleją jest nieprzyjemne, gdyż jej lewą stronę stanowią pola niskich szkierów i raf, przez które z łatwością przechodzą duże fale otwartego morza. Dotychczas szerokie wody asenlei zwężają się do 4, a potem do 2 kabli. Granicę bezpiecznej wody wyznaczają widoczne skały i przybój. Oznakowanie wód oszczędne. Gdzieniegdzie ustawiono tyczki, teraz pochylone naporem wiatru ledwie widoczne. Powoli zapada zmierzch i zapalają się światła nawigacyjne. W dzień prawie niezauważalne małe budki na światło, często przyczepione do górskich zboczy, świecą kolorowymi światłami sobie tylko właściwym rytmem. Większość z nich ma światła sektorowe o trzech podstawowych barwach: białej, czerwonej i zielonej. Białe światło wyznaczające bezpieczny sektor żeglugi jest bardzo wąskie i wymaga skupienia i częstej pracy sterem. Pojawiają się także światła zmiennobarwne. Wiele zamieszania wywołały światła sektorowe, w których na miejsce kolorów wstawiono różne rodzaje 253 254 Edmund Kunicki świateł: błyskowe, przerywane, izofazowe. Kombinacje świateł mogą być różne. Takie trzy światła w jednej latarni to bardzo „niebezpieczne” światła. Wymagają, by stale na nie patrzeć. Po zapadnięciu zmroku tory wodne ożywiają się licznymi światłami. Zawsze widzimy przed sobą kilka, kilkanaście różnie „mrugających” świateł i tyle samo za sobą. Niezwykle ważne jest wyłowienie „swojego” światła jako przewodnika po bezpiecznej wodzie. Zgubienie światła-przewodnika może mieć fatalne skutki. Niebawem indreleia zwęża się jeszcze bardziej. Po lewej, równolegle do kursu jachtu, ciągnie się długi pas raf Utroskjerra, po prawej szereg wysp. Niebo zakryły chmury, z których zaczyna padać deszcz. Jest ciemno i coraz trudniej wypatrzyć światła na torze. Na domiar złego rośnie prędkość wiatru i wkrótce osiąga 7°B. Wąski na 1,2 kabla tor staje się kręty. Mapa informuje, że przed nami jest cieśnina Bessaker. Brzegi zbliżają się na 100 metrów. Widać wreszcie w środku cieśniny wysepkę z latarnią. Cieśnina jest podobna do odwróconej litery „C” i nasz tor skręca w lewo. Dotychczasowa żegluga ostrym bejdewindem przechodzi w półwiatr. Rośnie prędkość i jacht party wiatrem pochyla się, mocząc pokład w wodzie. Bryzgi słonej wody, deszcz i wiatr sprawiają, że coraz trudniej wypatrzyć nasze światło. Około dwie mile za wyspą, na rafie Mosterskjerra powinno być białe 5-sekundowe światło, za którym powinniśmy wykonać zwrot w prawo, by wejść na wody Osenfiordu. Mimo wypatrywania wielu oczu, tego światła nikt nie dojrzał. Dwudziesty dzień rejsu – 24.08 1992 r. Robimy zwrot na kontrkurs i wracamy do cieśniny, gdzie widzieliśmy przystań rybacką. O 02.30 podchodzimy do pomostu w Bessaker i cumujemy jacht. Jest po odpływie i pomost wisi nad nami. Jesteśmy potwornie zmęczeni i mokrzy. Nie ma chętnych na posiłek. Wypijamy po kubku gorącej herbaty i lokujemy się w kojach. Minęła dwudziesta godzina prowadzenia nawigacji i jachtu. Spalibyśmy zapewne długo, gdyby nie natarczywe pukanie w nadbudówkę. W kokpicie stoi starszy pan, a widząc nas jeszcze zaspanych, odzywa się po polsku: „Co tu robicie panowie? Jesteście naprawdę z Bydgoszczy?” Pan Leon Helta – nasz rodak z Chojnic, spędza tutaj urlop wędkarski. Oczywiście o dalszym spaniu nie mogło być mowy. Kiedy rozmawiam z panem Leonem, załoga robi klar i przygotowuje śniadanie, na które zapraszamy miłego gościa. Spotkanie dało okazję do długich rozmów rodaków, w czasie których opowiadamy o rejsie, przyjemnościach i kłopotach. Pan Leon mieszka w domku turystycznym, jakich tu wiele. Domek jest Rejs do Narwiku i Svolvær na Lofotach urządzony z wszelkimi wygodami. Zostajemy zaproszeni na kąpiel. Przy okazji drugi oficer odkrywa, że chleb z kilku skrzynek nie nadaje się do konsumpcji. Jest szczelnie pokryty sadzą z pękniętej rury silnika. Wyciągamy z zapasów frykasy i robimy uroczystą kolację, na której pan Helta jest honorowym gościem. W trakcie posiłku pan Leon występuje z propozycją pożyczki: „Za kilka dni wracam do kraju; zaoszczędziłem trochę marek. Będą wam bardziej potrzebne niż mnie. Po powrocie do kraju zwrócicie mi”. Po chwili wahania przyjmujemy propozycję z wdzięcznością. Z Bessaker do Narwiku Dwudziesty pierwszy dzień rejsu – 25.08.1992 r. Kilka minut po szóstej jesteśmy na nogach i po krótkich przygotowaniach o 06.30 odchodzimy od pomostu. Po kilkunastu minutach jesteśmy ponownie przy rafie Mosterskjerra i szukamy światła zwrotowego. Jest! Niepozorna lampa osadzona na rurze wbitej w dno rafy. Za moment składamy się w prawo i wchodzimy na wody Osenfiordu. Tor przechodzi przez kilka cieśnin, nazwanych przez Zbyszka U. „bramami indrelei” i kręci raz w prawo, raz w lewo. Wszędzie wąsko i wiatr odbity od zboczy często zmienia kierunek. Dmucha raz 3°, raz 4°B. Koło latarni Buholmrasa tor ostro skręca w prawo i gubi się w wodach Morza Norweskiego. Płyniemy 30 mil po głębokiej i czystej wodzie mając łańcuch górski po prawej stronie. Oficerowie nawigacyjni znowu mają problemy z dewiacją kompasu. W indrelei śledziliśmy dewiację na nabieżnikach – na niektórych kursach wynosiła 90°. Przy bezanmaszcie zamocowaliśmy kompas zapasowy. Ten zachowuje się bardziej statecznie. Czasami sytuacja jest tragikomiczna, kiedy różnice wskazań obu kompasów wynoszą 110°!!! Czym jest kompas na jachcie, wie każdy morski żeglarz. Naszą szansą było to, że wiedzieliśmy o niewiarygodnych wskazaniach posiadanych kompasów i nie polegaliśmy całkowicie na tym, co pokazują. Mimo tej ostrożności za ich przyczyną kilkakrotnie znaleźliśmy się w niebezpiecznej sytuacji. Koło latarni Gjaeslingerne wchodzimy ponownie na tor wodny wytyczony wśród wysp i raf skalnych. Zbliża się długa na ponad pięć mil cieśnina z licznymi zakrętami. Nauczeni doświadczeniem nocnej żeglugi przy Bessaker chcemy cieśninę pokonać w ciągu dnia. Na miejsce nocowania wybieramy mały porcik Rørvik. Na kolację jemy złowione ryby. 255 256 Edmund Kunicki Dwudziesty drugi dzień rejsu – 26.08.1992 r. Po wczesnym śniadaniu wychodzimy na indreleję. Przed nami cieśnina o szerokości 40 metrów. Na środku cieśniny stajemy w dryfie. Otaczające nas widoki zapierają dech w piersi. Z lewej wysokie góry, niżej las w złoto-czerwonych, jesiennych barwach. Piękna przyroda w swojej nienaruszonej krasie. Po dziesiątej brutalna rzeczywistość znowu wkracza w nasze życie. Pęka kompensator drgań na rurze wydechowej – tej, którą wymieniliśmy w Kattegacie. Gryzący dym wypełnia jacht. Silnika nie możemy odstawić, gdyż znajdujemy się w wąskich cieśninach i halsowanie jest wykluczone. Poza tym pływy w tym rejonie skutkują silnymi prądami w cieśninach. Zmniejszamy obroty silnika, owijamy pęknięcie workiem azbestowym i myślimy o czekającej nas robocie przy myciu wnętrza jachtu. Szukamy portu, gdzie można naprawić pęknięty Na kolację będą ryby zło- kompensator. Najbliższa miejscowość to Stamnes – około wione przez kapitana 35 mil. Tymczasem jacht mija wyspę Tjøtta lewą zamiast prawą burtą i kieruje się w ślepą odnogę fiordu. Oddalaliśmy się coraz bardziej od trasy, zanim błąd został odkryty. Wracamy, tracąc wiele cennego czasu. Rura nadal dymi, aż wreszcie odrywa się od kolektora. Rezygnujemy z dotarcia do Stamnes, ponieważ w pobliżu na wyspie Tjøtta jest przystań promowa i mała osada. Być może znajdziemy tam aparat spawalniczy. Dobijamy do pomostu i Henio bierze się za odkręcenie urwanych części rury. Pozostali rozchodzą się po wyspie w poszukiwaniu warsztatu. Od przechodnia dowiadujemy się, że tu nie ma warsztatu. Z daleka widzimy, że do przystani dobił prom samochodowy, na kei stoi nasz Henio obok jakiegoś człowieka. Nietrudno zorientować się, o czym rozmawiają, gdyż nasz bosman trzyma w rękach urwane kawałki rur i żywo gestykuluje. Nieznajomy okazuje się mechanikiem z promu. Jako marynarz był kilkakrotnie w Gdyni. Zaciekawił go jacht z polską banderą i przyszedł pogadać z Polakami. Obaj mechanicy dogadali się bez słów i Norweg zabiera kawałki rur do naprawy. Za kilka godzin prom ponownie zawinie do przystani i dostaniemy naprawiony kompensator. Zabieramy się za trzepanie koców, mycie ścian i sufitu. Jak zapowiedziano, prom przybywa punktualnie, a z nim nasz dobroczyńca z naprawioną rurą. Rejs do Narwiku i Svolvær na Lofotach Dwudziesty trzeci dzień rejsu – 27.08.1992 r. Do późna w nocy z 26 na 27 sierpnia trwa montaż rury. Dla Henia i jego pomocników zostaje tylko kilka godzin snu, gdyż bardzo wcześnie wychodzimy. Uruchamiamy silnik i na wszelki wypadek stawiamy żagle, choć wiatru prawie nie ma. Najpierw powoli, potem coraz szybciej, aż wreszcie „cała naprzód”. Po prawej przesuwa się wyspa Alsten z charakterystycznymi siedmioma szczytami nazwanymi „Siedem Sióstr”. Tuż za wiszącym mostem jest Stamnes i port jachtowy. O 15.30 cumujemy do pływającego pomostu. Opracowuję projekt nowego kompensatora i udaję się do miejscowej stoczni, gdzie zostaję życzliwie przyjęty. Po wyjaśnieniu celu wizyty stoczniowcy zabierają się do roboty. Z materiałów fabrycznych zostaje wykonany nowy kompensator i Henio natychmiast montuje go przy silniku. Naprawiony w Tjøtcie będzie zapasowy. Na jachcie mamy polskich gości. To doktor Rasiński z miejscowego szpitala. Po chwili następni goście. Przybywa mechanik z promu z małżonką – pielęgniarką miejscowego szpitala, w którym pracuje dr Rasiński. Na miłej rozmowie czas szybko mija. Jesteśmy zaproszeni do państwa Rasińskich na kąpiel i kolację. Dwudziesty czwarty dzień rejsu – 28.08.1992 r. Rano, tuż przed wybraniem cum, otrzymujemy od doktora wielką torbę wypełnioną świeżymi warzywami i pachnącym chlebem. Punktualnie o ósmej wychodzimy z portu. Wieje szkwalisty wiatr z siłą 6°B. Mijamy kolejno górzyste wyspy: Lokta, Hugla, Tømma i Handneso. Wchodzimy w fiord Stig, a następnie Knarofiord. Stąd do północnego koła podbiegunowego jest blisko. O godzinie 14.30 jacht przecina równoleżnik 66°33’ północnej szerokości geograficznej – czyli północne koło podbiegunowe. Jesteśmy na trawersie małej, skalistej wysepki o nazwie Vikingen, na której stoi stalowa konstrukcja przedstawiająca globus, a obok niej usypana z kamieni stawa. Niemal w tej samej chwili odezwały się dźwięki muszli i z głębi jachtu wyłonili się dostojni goście. Jego Wysokość Neptunus Rex oraz prześlicznej urody, pełna powabu i wdzięku Prozerpina. Goście powitani z szacunkiem przez kapitana zajęli miejsce w kokpicie, a żeglarscy neofici w postawach pełnych pokory i rezygnacji uklękli na deku. Stajemy w dryf, zaczął się chrzest morski. Musimy przyspieszyć uroczystość chrztu, wiatr bowiem przybiera na sile i w podmuchach osiąga 8°B. Zaczyna padać deszcz i zbliża się wieczór; szukamy zacisznego miejsca do przenocowania. 257 258 Edmund Kunicki Dwudziesty piąty dzień rejsu – 29.08.1992 r. Przez noc wiatr nie zdążył się wydmuchać i rano jest jeszcze 6°B. O ósmej zapalamy silnik i na „małej naprzód” podchodzimy do kotwicy leżącej na dnie. „Jacht na mieliźnie” – dramatyczny okrzyk jednego z oficerów podrywa nas na nogi. Sonda wskazuje, że pod kilem jest ponad 6 metrów. Niezwykła czystość i przezroczystość wody jest zdumiewająca. A jacht stoi na miejscu, ponieważ nie daje się uruchomić śruby. Nocny wysiłek Henia poszedł na marne. Trwale uszkodził się źle zaprojektowany mechanizm zmiany kierunku obrotu śruby. Powracamy do starego sposobu włączania śruby. Otwieramy obudowę silnika i za pomocą drewnianej listwy przestawiamy dźwignię na silniku w inne położenie. Szybko wybieramy kotwicę i wychodzimy na indreleję. Jest korzystny wiatr, więc stawiamy żagle. Dochodzimy do Gisverfiordu, skąd tor wodny zwęża się do stu metrów i jest bardzo kręty. Co chwila żagle tracą wiatr i tylko silnik popycha jacht do przodu. Kuszą nas urocze porciki i przystanie żeglarskie przy drodze. Zbliżamy się do Bodø – jednego z większych miast północnej Norwegii. Zaczyna zapadać zmrok, więc postanawiamy przenocować w porcie, a przy okazji napełnić zbiorniki świeżą wodą. Po dwudziestej cumujemy jacht do pływającego pomostu. Niektórzy bez kolacji udają się do miasta. Ale miasto kładzie się już do snu. Zapaliły się pomarańczowe lampy oświetlając tym dziwnym światłem ulice i place. Dwudziesty szósty dzień rejsu – 30.08.1992 r. Przyzwyczailiśmy się do wczesnego wstawania. Wachtowi przed szóstą robią klar na pokładzie i napełniają zbiornik wody. Po śniadaniu wychodzimy w drogę. Przed dziobem duża wyspa Landego, którą musimy obejść od wschodniej strony. Na północ od niej, nie dalej niż 15 mil znajduje się domniemane miejsce spoczynku „Chrobrego”, który zbombardowany 15 maja 1940 roku, paląc się spoczął na dnie Vestfiordu. Znaliśmy oczywiście historię zatonięcia „Chrobrego”, nie tylko z książki Jerzego Pertka, ale także z relacji naocznego świadka tragedii Karola Olgierda Borchardta. Z relacji tego ostatniego wiadomo, że eskortujący „Chrobrego” H.M.S. „Stork” zostawił go o godzinie 03.50 i odpłynął do Harstad. W tym czasie „Chrobry” palił się, ale utrzymywał się na wodzie. Dokąd go potem zniosły prądy pływowe i wiatr – niestety nie wiemy. Podaną przez „Storka” pozycję 67°40’N i 13°50’E przyjmujemy jako symboliczną i w pobliżu niej stawiamy jacht w dryf. Jest godzina 18.25. Rejs do Narwiku i Svolvær na Lofotach 259 Załoga zbiera się na burcie. Opuszczamy banderę, a wieniec spływa na wody Vestfiordu. Na szarfach widnieje napis: „BOHATERSKIEJ ZAŁODZE m/s CHROBRY OD PREZYDENTA BYDGOSZCZY”. Chwila refleksji i wybieramy żagle kierując jacht na latarnię Maalöy Skarholmen. Po minięciu latarni mamy przed sobą rozległe wody Vestfiordu. Płyniemy równolegle do linii brzegowej wyznaczonej przez wyspy: Engeløy, Lundøy, Hamarøy. Mamy dobry wiatr i jacht płynie z prędkością czterech węzłów. Dwudziesty siódmy dzień rejsu – 31.08.1992 r. Składanie wieńca w Vestfiordzie w hołdzie bohaterskiej Czasami żegluga w nocy jest załodze m/s „Chrobry” romantyczna. Gdy wiaterek jest słaby, to porusza jacht po wodzie bezszelestnie. Nad głową mrugają tysiące gwiazd, a jacht w objęciach długiej atlantyckiej fali kołysze się łagodnie. W czasie takiego pływania można albo marzyć, albo spać. Kiedy spojrzałem z wnętrza jachtu na wachtowego za sterem, moim pierwszym wrażeniem było, że śpi. Kiedy jednak wyszedłem na pokład, przekonałem się, że to marzyciel pogrążony w głębokiej ekstazie. Chwilę trwało, nim wrócił do rzeczywistości, po czym wykonał szybki ruch sterem naprowadzając jacht na właściwy kurs. Ten romantyk nigdy nie przyznał się do tego, że potrafi spać na siedząco. Twierdził natomiast, że często mu się zdarza wpadać w stan uniesienia związany z przeżyciami natury estetycznej. Wtedy cały realny świat przestaje dla niego istnieć. Taki był z niego romantyk. Przed świtem wiatr zamiera i musimy zapalić silnik. Mijamy wyspę Barøy, która otwiera wody Ofotfjordu, nad którym leży Narwik. Do celu jeszcze kilkanaście mil. Mijamy „polski” półwysep Ankenes z miejscowością o tej samej nazwie. Nieco na lewo widać domy Narwiku, a bliżej pas lotniska. Wchodzimy do fiordu, wiatr odszedł i woda wygładziła się niczym lustro. Przed nami pełna panorama miasta Narwik na tle łańcucha gór. 260 Edmund Kunicki Zmniejszamy prędkość jachtu, by hałasem silnika nie naruszać majestatycznej ciszy. Kierujemy się w stronę portu przeładunku kiruńskiej rudy. Tu też znajduje się koniec słynnej ofockiej kolei, której Narwik zawdzięcza wszystko. Widać już port handlowy i przystanie. Na kei umundurowany pracownik portu wskazuje miejsce cumowania jachtu. Jest poniedziałek 31 sierpnia 1992 roku, godzina 15.30 – przeddzień rocznicy wybuchu drugiej wojny światowej. Podstawowy cel rejsu został osiągnięty, jesteśmy w Narwiku po 26 dniach żeglowania. Narwik powitał nas piękną pogodą, chociaż termometr wskazywał tylko 13°C. Siadamy w mesie nie zdejmując moleskinów. Na twarzach widać odprężenie i zadowolenie. Składamy sobie gratulacje i wypijamy lampkę wina. Samopoczucie poprawia się i atmosfera staje się ciepła. Szukamy telefonu pani Eli, Polki mieszkającej od lat w Narwiku. Dzwonimy, przedstawiamy się i słyszymy uradowany głos rodaczki. Za chwilę jest na pokładzie i jedząc z nami obiad układa program naszego pobytu. Spotkanie kończy się zabraniem załogi do domu na kąpiel i znakomitą kolację. W Narwiku Dwudziesty ósmy dzień rejsu – 01.09.1992 r. W godzinach porannych składamy kurtuazyjną wizytę burmistrzowi Narwiku. Przyjmuje nas urzędująca pani burmistrz Eva Opshang. Wykazuje duże zainteresowanie rejsem, a także programem pobytu. Na zakończenie oświadcza, że w uroczystościach złożenia wieńców wezmą udział także władze miasta, miejscowi kombatanci i przedstawiciele zarządu portu. Sprawę przejazdu załogi między miejscami składania wieńców miasto bierze na siebie. Zgodnie z przyrzeczeniem na keję zajeżdża kilka samochodów. Jedziemy na cmentarz wojenny Haakvik w miejscowości Ankenes. Na ten półwysep z 16 na 17 maja 1940 roku nastąpił desant 1. Samodzielnej Brygady Strzelców Podhalańskich. W ciężkim boju i trudnym górskim terenie 29 maja zdobyto Ankenes, a potem Nyborg. Razem z polskimi żołnierzami walczyła francuska Legia Cudzoziemska, żołnierze norwescy i brytyjscy. Straty polskie wyniosły: 97 zabitych, 189 rannych i 28 zaginionych. Nieopodal miejsca walki znajduje się cmentarz wojenny, na którym są pochowani w kwaterach żołnierze polscy, francuscy, brytyjscy i norwescy. Polska mogiła jest zadbana. Otoczona kutym łańcuchem z wyniosłym granitowym pomnikiem. Dwujęzyczny napis głosi, że tu spoczywa 66 pol- Rejs do Narwiku i Svolvær na Lofotach 261 skich żołnierzy, którzy oddali swe życie za wolność Polski i Norwegii. U stóp pomnika urna z ziemią z polskich gór. Nowy Sącz i Narwik są bliźniaczymi miastami. W uroczystości złożenia wieńca bierze udział załoga „Solanusa”, pani burmistrz Narwiku Eva Opshang, Roald Viker Johansen – naczelnik norweskich wojennych kombatantów odznaczony Krzyżem Polskich Sił Zbrojnych oraz francuską Legią Honorową, kapitan rezerwy armii norweskiej Bjørn Leknes, dyrek- Polska kwatera na cmentarzu wojennym Haakvik w Ankenes tor zarządu portu kpt. ż.w. Georg Bertsen, pani Elżbieta Borgsö z córką Kasią. Wspólnie z norweskimi kombatantami składamy wieniec. W Narwiku i okolicy są trzy miejsca związane z walką Polaków. Pomnik ku czci 59 polskich marynarzy z niszczyciela ORP „Grom”, który zatonął w Rombakenfiordzie trafiony niemieckimi bombami, znajduje się w Narwiku nad brzegiem fiordu. Drugi pomnik to postać marynarza z ORP „Grom” podającego pocisk armatni. Ten pomnik to dar polskiego rządu dla miasta; znajduje się na Gromsplatz (plac Groma). Największa polska kwatera znajduje się na wojennym cmentarzu w miejscowości Ankenes na zachód od Narwiku. Obok polskiej kwatery są groby francuskiej Legii Cudzoziemskiej, żołnierzy brytyjskich i norweskich. Cmentarz poległych żołnierzy niemieckich znajduje się w Narwiku. Chwila refleksji i zwiedzanie polskich grobów. Potem idziemy do kwater poległych Brytyjczyków i Norwegów. Dłużej zatrzymujemy się w kwaterze żołnierzy francuskiej Legii Cudzoziemskiej. Znaleźliśmy kilka nazwisk polsko brzmiących. Wracamy do Narwiku. Jedziemy na Gromsplatz. Na wzniesieniu spiżowy pomnik. Tu czekają na nas norwescy oficjalni goście, by uczestniczyć w uroczystości złożenia wiązanki biało-czerwonych kwiatów. Oglądamy panoramę okolic Narwiku, robimy zdjęcia. Podchodzi sędziwy pan Johansen i zaprasza załogę do swego domu. – To bardzo blisko – przekonuje. Chce pokazać polskim przyjaciołom pamiątki z okresu wojny i walk o Narwik. Mieszka sam i swój czas poświęca pracy w organizacji kombatantów. Gospodarz niezwykle serdeczny, wspomina niezapomnianą wizytę w Polsce. 262 Edmund Kunicki Pokazuje albumy z okupacji, ruchu partyzanckiego, a potem z okresu walk o Narwik. Oglądamy pamiątki: plakietki, godła, znaki pułkowe i medale, a wśród nich i polskie odznaczenie wojenne. Na zakończenie spotkania wznosi toast: „Na zdrowie dzielnych żeglarzy Polaków, którzy podjęli trud dotarcia do Narwiku z misją uczczenia pamięci polskich, norweskich i innych żołnierzy z koalicji antyhitlerowskiej”. Dziękujemy gospodarzowi za spotkanie i życzymy mu dobrego zdrowia. Powrót na jacht i improwizowany obiad. Niebawem przychodzą goście. Punktualnie o 18.00 odchodzimy od kei i kierujemy jacht do Rombakenfiordu – miejsca spoczynku ORP „Grom”. Nad wrakiem okrętu stoi statek Zarządu Portu z honorowymi gośćmi miasta oraz z miejscowymi Uroczystość złożenia wieńca w Rombakenfiordzie – miej- mediami. Wokół wiele jachtów, które wyszły z portu w Ankenes, scu spoczynku ORP „Grom” by towarzyszyć uroczystości. Gdy „Solanus” zbliżył się, towarzyszące jednostki utworzyły krąg, którego środek leży nad spoczywającym 105 metrów niżej „Gromem”. Na centralne miejsce wpływa „Solanus”. Zbyszek Urbanyi podaje komendę opuszczenia bander: polskiej i norweskiej. Osadzam na wodzie czwarty – ostatni wieniec wieziony z Bydgoszczy. Na szarfach jest napis: „Bohaterom ORP GROM – bydgoszczanie”. Przed szereg występuje pan Roald Viker Johansen – lider miejscowych kombatantów, uczestnik walk o Narwik, wielki przyjaciel Polski i Polaków. W krótkim przemówieniu, bardzo wzruszony, dziękuje załodze „Solanusa” za przybycie i pamięć o tych, co tu walczyli i zginęli. Zapewnia, że Norwegowie pamiętają o swoich bohaterach, a polegli Polacy są polskimi i norweskimi bohaterami. Jeszcze runda honorowa wokół miejsca spoczynku „Groma” i powrót w gronie na- Rejs do Narwiku i Svolvær na Lofotach rwickich jachtów do portu. Zapraszamy kapitanów towarzyszących nam jachtów na „Solanusa”, gdzie przy polskim piwie opowiadamy i słuchamy żeglarskich opowieści do późnego wieczora. Dwudziesty dziewiąty dzień rejsu – 02.09.1992 r. Na naszą prośbę pani Ela nawiązała kontakt z narwickimi kolejarzami. Na odzew nie czekaliśmy długo. Zjawiają się panowie Bjørn Winthev – szef NSB Norges Statsbane oraz jego zastępca Bjørn Bögen. Po prezentacji załogi, jachtu i klubu przedstawiłem kłopoty, jakie sprawia silnik i jego mechanizmy i zapytałem, czy są możliwości naprawy niektórych zdefektowanych elementów. Panowie kolejarze nie widzieli problemu – obiecali niezwłoczne przysłać techników specjalistów od mechaniki. Po chwili z samochodu wysiadają kierownik kolejowych warsztatów szkolnych pan Hugo Johansen z majstrem. Zostaje do nich oddelegowany Henio Lewandowski – jachtowy bosman-mechanik. Współdziałanie polsko-norweskie dało nadspodziewane efekty. Naprawiono mechanizmy, dorobiono nowe części, przywieziono samochodem 400 litrów paliwa i kilkadziesiąt litrów oleju. Henio opowiedział o kłopotach z pękniętymi rurami i osadem spalin na ścianach, więc bracia kolejarze dostarczyli pokaźne ilości środków piorąco-czyszczących i ręczników. Panowie kolejarze poinformowali także, że dyrekcja przygotowała dla polskich kolegów niespodziankę. Ale jaką – nie chcieli na razie zdradzić. Tego samego dnia w godzinach południowych otrzymaliśmy zaproszenie na spotkanie z władzami miasta. Przygotowujemy się do spotkania, a równocześnie trwa napełnianie zbiorników paliwem. I wtedy staje się rzecz straszna. Kiedy zbiorniki są prawie pełne, słyszymy, jak do zęzy strumieniem wycieka paliwo. Odkryta podłoga ujawnia duże ilości ropy w zęzie. Słychać i widać pod zbiornikami strumień cieknącego paliwa. Pierwsze podejrzenie to pęknięty zbiornik. Za pomocą lusterka oglądamy zbiorniki ze wszystkich stron i... nic nie znajdujemy. Oglądamy przewody paliwowe – też nic. Po długich chwilach pełnych dramatycznego napięcia znajdujemy sprawcę zamieszania. Na zbiornikach zamontowano długie szklane rurki jako wskaźniki poziomu paliwa. Ciśnienie w zbiorniku „wypchnęło” szczeliwo z obsady rurki i paliwo bez przeszkód wycieka ze zbiornika. Oba zbiorniki (każdy po 300 litrów) są złączone stalową rurą, od której odchodzi króciec podający paliwo do silnika. Staje się jasne, że musimy opróżnić zbiorniki. Ale jest jeden króciec spustowy; opróżnianie zbiorników będzie trwać wieki! Na kei – trzy metry nad nami – jest 200-litrowa pusta beczka, do której można dostać się z jachtu po drabinie. Dramatyzm chwili 263 264 Edmund Kunicki pogłębia fakt, że zbliża się termin spotkania z burmistrzem Narwiku i miejscowymi notablami. Zastanawiamy się, co robić. Wreszcie Henio wpada na pomysł, jak usunąć awarię. Przekonuje, że razem z Grzegorzem dadzą sobie radę z naprawą. W ostatniej chwili „wskakujemy” w wyjściowe ubrania i idziemy do zarządu portu. W reprezentacyjnej sali posiedzeń na ścianach olejne portrety poprzednich kapitanów portu. Wiele sprzętu nautycznego zdjętego z dawnych żaglowców. Na stole kwiaty, smakowite kanapki, szampan. Spotkanie rozpoczyna burmistrz dziękując za przybycie w tak szczególnym dniu 1 września. Dziękuje za pamięć o polskich żołnierzach poległych w walce o wolność Norwegii, wręcza metaloplastykę przedstawiającą herb Narwiku z prośbą o przekazanie jej władzom miasta Bydgoszczy. W krótkim wystąpieniu dziękuję władzom miasta za serdeczne przyjęcie, za pamięć o udziale wojska polskiego w walce o Narwik, za opiekę nad grobami polskich żołniePomysłodawca rejsu – pierwrzy i marynarzy. W rewanżu przekazuję gospodarzom obraz szy oficer Zbigniew Urbanyi olejny przedstawiający bydgoską Wenecję – dar przewodniczącego Rady Miasta. Zostaje wzniesiony toast szampanem (podkreślono, że bezalkoholowym). Przechodzimy do gabinetu kapitana portu, gdzie usadowieni w głębokich fotelach opowiadamy o rejsie, słuchamy historii Narwiku. Na zakończenie spotkania gospodarze obdarowują nas górą kanapek dla pracujących na jachcie kolegów. Na jachcie niespodzianka. Wnętrze posprzątane, a „instalatorzy” siedzą za stołem i czytają gazety. Zbiorniki pełne paliwa, instalacja naprawiona, zęza czysta – tylko ten zapach... Cieszymy się z dobrego efektu pracy kolegów i szczerze im dziękujemy. Obiadu nie robimy z powodu dużej ilości oparów ropy. Zadowalamy się kanapkami, a potem wietrzymy wnętrze. Otwieramy wszystkie włazy i wychodzimy na spacer po okolicy. Ze Zbyszkiem U. postanowiliśmy zwiedzić słynną ELKAB, czyli kolej rudową, której Narwik obok Golfstromu zawdzięcza wszystko co dobre. Port rozładunku rudy robi wrażenie. Kilkusetmetrowa estakada może przyjąć pociąg ze stu wagonami. Wszystko co tu widzimy, jest podporządkowane jednemu celowi: szybko rozładować wagony z rudy i szybko załadować statki rudą. Zastosowana technika szokuje*. Wracamy na jacht, bo za chwi* Dla przykładu można podać, że skład 60 wagonów wiozących rudę ze szwedzkiej Kiruny na stacji końcowej w Narwiku jest rozładowany w ciągu kilkunastu sekund! Rejs do Narwiku i Svolvær na Lofotach lę przyjeżdżają kolejarze z zamiarem zrealizowania zapowiedzianej niespodzianki. Wsiadamy do samochodów i jedziemy na dworzec, by odbyć wycieczkę pociągiem do szwedzkiej granicy. Jedziemy szwedzkim pociągiem osobowym relacji Narwik–Lelea. Na przygranicznej stacji Bjørnfjell przesiadamy się do „rudowego” pociągu – jedziemy w kabinie maszynisty. Wrażenia z podróży niecodzienne. Po powrocie na jacht spotyka nas siermiężna rzeczywistość. Jest jeszcze intensywny zapach ropy. Robimy remanent zapasów i kasy jachtowej. Część jachtowych zasobów nie będzie nam potrzebna, a ponieważ kasa jachtowa jest pusta, postanawiamy je sprzedać. Wychodzimy znowu do miasta, by się dotlenić. W jachcie nadal dominuje zapach ropy naftowej. Zbyszek chce obejrzeć cmentarz wojenny żołnierzy niemieckich. Cmentarz jest w mieście. Wielki teren pokryty zadbaną murawą, na którym rzędami, na poziomie ziemi, umieszczone są granitowe tabliczki z nazwiskami poległych. Co kilkadziesiąt metrów wkopane w ziemię betonowe potrójne krzyże. Czytamy nazwiska i jesteśmy coraz bardziej zdumieni. Ileż wśród nich polsko brzmiących: Lemańczyk, Wlodarczyk, Chełminiak, Szymanowski i wiele, wiele innych... Polskie nazwiska spotykaliśmy wcześniej na cmentarzu francuskiej Legii Cudzoziemskiej, ale tu jest ich bardzo dużo. Wracamy na jacht. Rozdzielamy prace. Kupujemy prowiant, tankujemy wodę, ładujemy akumulatory, sprawdzamy liny, żagle. Pracujemy do późnych godzin nocnych. Trzydziesty dzień rejsu – 03.09.1992 r. Ten dzień należy do nas. Sami układamy program. Po śniadaniu postanawiamy zwiedzić Ofot Muzeum, gdzie pracuje pani Ela, potem Muzeum Wojenne Narwiku z polską ekspozycją. W Muzeum Wojennym byliśmy zapowiedziani i przy wejściu oczekuje nas dyrektor. Po pobieżnym przeglądzie ekspozycji na parterze udajemy się na piętro z pamiątkami z czasu walk o Narwik. Jest dział poświęcony wojskom alianckim, a w nim polskie pamiątki. Napisy pod eksponatami wielojęzyczne: po niemiecku, angielsku, francusku i norwesku. Pytamy dyrektora, dlaczego brak napisów w języku polskim. Po chwili kłopotliwego milczenia przyznaje, że jest to być może skutkiem małej liczby polskich turystów odwiedzających muzeum. Przeprasza i zapewnia, że to niedopatrzenie zostanie niezwłocznie usunięte. Pani Ela deklaruje pomoc w tłumaczeniu napisów. Następnym punktem programu jest odwiedzenie katolickiego kościoła, w którym proboszczem jest polski ksiądz o nazwisku Żydek. Niestety ksiądz spędza urlop w Polsce. Kościół i budynek plebanii stanowią jeden kompleks 265 266 Edmund Kunicki budowlany. Nowoczesna architektura, wystrój wnętrza skromny, podobny do zborów protestanckich. Budynek parafialny zawiera mieszkanie księdza oraz szereg pomieszczeń do użytku parafian, jak np. samoobsługowa kawiarnia-czytelnia z wygodnymi fotelami. Na koniec udajemy się ze Zbyszkiem do ratusza na pożegnalną wizytę do burmistrza Narwiku i jego zastępcy pani Evy. Z Narwiku do Svolvær Trzydziesty pierwszy dzień rejsu – 04.09.1992 r. Wcześnie rano, kiedy port i miasto jeszcze śpi, uruchamiam silnik i zdejmuję cumy z polerów. Po chwili na pokład wychodzi Zbyszek U. i razem wyprowadzamy jacht z gościnnego portu na drogę, która ma nas zaprowadzić do domu. Jest pogodnie i przez cienkie chmury promienie słoneczne docierają do ziemi. Stawiamy żagle i odstawiamy „maszynę”. Płyniemy w zupełnej ciszy podziwiając ofockie góry. Wiele z nich jest nadal pokrytych śniegiem, a wiatr wiejący z gór niesie zimno. Daleko przed nami, na linii widnokręgu pasmo gór lofockich. Mówiono nam, że prawdziwe fiordy – takie rysowane w wyobraźni, znajdziemy tylko na Lofotach. Dobry północny wiatr i brak falowania pozwalają na szybką żeglugę. Po pewnym czasie obserwujemy rzadkie i dziwne zjawisko. Dotychczas dobrze widoczne lofockie góry giną przesłaniane białą mgłą, by po chwili zupełnie zniknąć z widnokręgu. Trwa to kilkanaście minut, po czym góry pojawiają się znowu na tym samym miejscu. Ale teraz są inne – jakby ktoś pomalował je białą farbą. To burza śnieżna zmieniła ich wygląd. Piękny widok, ale równocześnie uświadamia nam, czego możemy się spodziewać. Na trasie jest wiele widocznych znaków nawigacyjnych. Pozornie prosta nawigacja staje się pretekstem, by prowadzić ją „na pamięć”. Niebawem oficer wachtowy gubi pozycję i... płynie dalej aż do zmiany wachty. Nowi wachtowi po chwili stwierdzają, że nic się nie zgadza z mapą. Do pomocy wzywamy radionamiernik i ustalamy prawdopodobne miejsce jachtu. Wychodząc z Narwiku nie byliśmy zdecydowani, do jakiego portu wejdziemy. Najbliżej jest Svolvær. Poza tym Svolvær jest „stolicą” Lofotów. Dostrzegamy latarnię Skraven, przy której powinniśmy wykonać zwrot w prawo. W naszej sytuacji znaczyło to płynąć pod silny wiatr i falę. Zrzucamy żagle i na silniku staramy się wejść w fiord. Mamy pecha; jest odpływ. Przeciw sobie mamy wiatr, falę i prąd pływowy. Na całej „naprzód” lekko halsując osiągamy ledwie pół węzła. Rejs do Narwiku i Svolvær na Lofotach Dopiero po godzinie zmagań wchodzimy na bardziej osłonięte wody; szukamy portu i miejsca cumowania. Stajemy przy oślizgłej od glonów kei, wysoko sterczącej nad nami. Na Lofotach skok pływu wody syzygijnej wynosi ponad trzy metry. Idziemy do bosmana portu, który wskazuje nam dobre miejsce postoju. Stajemy przy „królewskim pomoście” w centrum miasta. Niedawno cumował tu jacht norweskiej pary królewskiej i ślady tego pobytu są jeszcze widoczne. Pomost pachnie białą farbą, a w wazonach są żywe kwiaty. Najbardziej cieszy nas fakt, że pomost jest pływający. Zwiedzamy miasteczko wyrosłe na skrawku poziomego terenu przy zboczach gór. Góry i woda są wszędzie. Na centralnym placu tuż przy porcie promowym pustki. Czasem przejedzie samochód, gdzieś w perspektywie ulicy pojawi się człowiek. W Svolvær jest jesień i po sezonie turystycznym. Zachodzimy ze Zbyszkiem U. do biura turystycznego. Właściciel chętnie rozmawia, przedstawia miejscowe atrakcje, ale co jakiś czas oświadcza: sorry! Jest już zamknięte lub nieczynne. Pytamy o turystów Polaków. Jest ich mało, przypływają promem z Bodø na jeden dzień. Nie pamięta, by był tu jakiś polski jacht. Według niego jesteśmy pierwsi. Odwiedzamy kapitana portu. Sympatyczny starszy pan zwalnia nas z opłat portowych potwierdzając, że jesteśmy pierwszym polskim jachtem w jego porcie. Prosi o wpisanie się do portowej księgi szczególnych gości. Wystarcza kilkadziesiąt minut, by poznać miasto i jego atrakcje. Rowerami pożyczonymi z biura turystycznego jedziemy na wycieczkę za miasto. Robimy ostatnią listę zakupów, podliczamy stan kasy jachtowej, a „nadwyżkę” rozdzielamy między załogę. Wystarcza tego na kilka pocztówek do domu. Trzydziesty drugi dzień rejsu – 05.09.1992 r. Po śniadaniu gruntowny przegląd jachtu. Sprawdzamy olinowanie, żagle. Zgodnie z planem czeka nas pełnomorski rejs przez Vestfjord, Morze Norweskie i Skagerrak. Potem na chwilę wstąpimy do Skagen zapytać, czy znalazły się pieniądze, a następnie cieśniny duńskie, Bałtyk i Gdynia lub Górki Zachodnie. Na pół godziny wychodzimy do miasta po ostatnie zakupy i wysłać listy. Jest 12.45, gdy zdejmujemy cumy. Wiatr 3°B z korzystnego kierunku oraz silnik nadają jachtowi dobrą prędkość 6 węzłów. Mamy pełne zbiorniki i nie musimy oszczędzać paliwa. Opóźnienie rejsu sięga kilku dni i to staje się problemem dla Zbyszka S. Około 19.00 jesteśmy na trawersie wraka „Chrobrego”, odlegli od niego zaledwie cztery mile. Salutujemy banderą. W dalszym ciągu wspaniała żegluga i prędkość jachtu. Wiatr równo dmucha, a wody Vestfjordu spokojne. Miesiąc temu opuszczaliśmy Górki Zachodnie wychodząc w rejs. Według harmonogramu 267 268 Edmund Kunicki za dziesięć dni powinniśmy cumować w Gdańsku. Do wszystkich dociera świadomość, że to niemożliwe. Przeglądamy plan rejsu i wykreślamy część portów, w których pierwotnie zamierzaliśmy cumować. Trzydziesty trzeci dzień rejsu – 06.09.1992 r. O trzeciej przechodzimy koło latarni Myken. Wiatr przysiadł i ustabilizował się na 1–2°B z kierunków północnych. Płyniemy równolegle do pola szkierów odlegli od niego o 7–10 mil. Po prawej łańcuchy górskie na wyspach lofockich aż do końca widnokręgu. Temperatura powietrza w dzień do 15°C, a w nocy nie przekracza 7°C. Na nocne wachty zaczynamy ubierać się ciepło. Trzydziesty czwarty dzień rejsu – 07.09.1992 r. Po północy wiatr skręca na północny wschód, a potem na wschód. Prędkość wiatru najpierw powoli, a potem coraz szybciej rośnie. Barometr leci w dół. Zaczyna nas niepokoić szybki spadek ciśnienia. Duży gradient to duży sztorm. Przygotowujemy siebie i jacht do przyjęcia sztormu. O trzeciej nad ranem wiatr osiąga 5°B, zrzucamy grot i odstawiamy silnik. Klarujemy liny, zbędne przedmioty chowamy pod pokład. Refujemy bezan. W kambuzie kuk chowa talerze i naczynia. O godzinie 08.00 jest 8°B. Na foku puszcza szew na brycie – zmieniamy go na sztormowy. Wolni od wachty biorą się za szycie. Po godzinie wiatr w porywach osiąga 25 metrów na sekundę – to już 10°B. Morze coraz bardziej sfalowane, a wiatr niesie poziomo bryzgi słonej wody, które boleśnie uderzają w twarz. Pod wieczór wiatr zmienia kierunek na południowo-wschodni – jeszcze bardziej niekorzystny. Na sztormowych żaglach i wysokiej fali jacht robi zaledwie jeden węzeł. Rośnie dryf. Wypadkowa tych prędkości prowadzi jacht, na szczęście, na pełne morze. Wieczorem wiatr zadziwiająco szybko traci impet, jeszcze o 21.00 wieje 8–9°B, a godzinę później mamy jego resztki – ledwie 4°B. O północy cisza i tylko rozkołys morza przypomina o niedawnym sztormie. Wysoka zbełtana fala tak mocno kiwa jachtem, że trudno utrzymać się na nogach. Nie tylko my mamy trudności z utrzymaniem równowagi, tak samo dzieje się z naszymi żołądkami, które pozbywają się „wszelkich balastów”. Co jakiś czas kolejny miłośnik morza, czepiając się wszystkiego co jest po drodze, wypada na dek, klęka (jeśli zdąży) przy sztormrelingu i wychylając się za burtę prowadzi z Neptunem „długą, intymną i wyczerpującą rozmowę”. Potem siada w kokpicie, zamyka oczy i zastanawia się, czy jeszcze kocha morze. W takie dni wachta kukowa nie ma roboty. Żeglarze są na diecie albo żywią się paluszkami popijając je wodą mineralną. Rejs do Narwiku i Svolvær na Lofotach Trzydziesty piąty dzień rejsu – 08.09.1992 r. Krótko po północy pojawiają się słabe wiaterki z różnych kierunków, a tuż przed świtem sadowią się na kierunku południowo-południowowschodnim. Stawiamy żagle rejsowe i zapalamy silnik. Po lewej burcie widoczny łańcuch gór, gdzie rozpoznajemy charakterystyczne szczyty na wyspie Frøya. W czasie rutynowego przeglądu silnika Henio zauważa brak koła pasowego na wale wykorbionym. Koło pasowe i nakrętkę znalazł nasz bosman w zęzie, ale klin zginął bezpowrotnie. Po chwili zadumy nasza „złota rączka” wykonuje klin z grubego gwoździa, osadza i montuje wszystko na wale silnika. Czterdzieści litrów oleju z Narwiku jest na wykończeniu, a silnik przepracował zaledwie 50 godzin. Oznacza to, że przez silnik przelatuje do zęzy co godzinę 0,8 litra oleju. Henio chce zająć się „recyklingiem” oleju. Puszką po piwie wydobywa z powierzchni wody w zęzie olej i przez przemyślne filtry wlewa do butelek. Odzyskał w ten sposób pięć litrów oleju. Około szesnastej wiatr znowu nabiera prędkości. Zmieniamy żagle na sztormowe, refujemy bezan i klarujemy liny. Zmienia się kierunek wiatru. O 19.00 jest 7°B, o 20.00 – 8°B, a od 22.00 – 9°B. Podnosi się fala dynamicznie atakując burty jachtu. Pomimo zmęczenia nie daje się zasnąć. Kiwanie, wstrząsy i hałas od uderzeń fal powodują, że tkwimy zaklinowani w kojach w półśnie. Ale mięśnie rąk i nóg ciągle pracują, przeciwdziałając próbom wyrzucenia z koi. Wachtowi mają jeszcze gorzej. Są zalewani wodą morską i słodką, bo zaczął padać deszcz. Zaczynamy halsowanie, czyli pływanie półwiatrami na przetrwanie. Kilka godzin w morze, kilka do lądu, a właściwie do białej linii przyboju na granicy szkierów. Tymczasem jak zawsze w czasie sztormu jacht cieknie przez skajlajty i klapę zejściówki. Wewnątrz jachtu jest zimno i mokro. Na podłodze mokre ubrania sztormowe i gumowe buty przemieszczają się z burty na burtę w rytmie przechyłów. Dziś Zbyszek W. postanowił zrobić gorący posiłek i namówić kolegów do jedzenia. Robi pożywną zupę mięsną z makaronem. Tylko połowa decyduje się na konsumpcję. Jemy w głębokich dużych kubkach. Pozostali leżą w kojach i podgryzają sucharki – są na diecie. Trzydziesty szósty dzień rejsu – 09.09.1992 r. Do północy wiatr nabierał mocy aż osiągnął 9°B z kierunku południowo-zachodniego i tak trzymał do godziny 04.00. Potem przez dwie godziny było 10°B i spadek do 9°B, by po godzinie znowu osiągnąć 10°B. Od dziewiątej wiatr systematycznie traci na sile i stabilizuje się na poziomie 4°B. Wysoka fala wyczynia harce z jachtem i z nami w środku. 269 270 Edmund Kunicki Bierzemy się za szycie żagli. Ponawiamy próby ustalenia pozycji jachtu. Nie daje się ustalić wielkości dryfu i znosu, a także przebytej drogi. Za pomocą radionamiernika po kilkudziesięciu minutach namiarów udaje się opracować „pole pozycyjne” o średnicy około 20 mil morskich. Potem identyfikujemy charakterystyczny szczyt w górach i namiar na niego uściśla naszą pozycję. W dalszym ciągu pracujemy przy żaglach. Wydaje się, że większość z nas zdążyła przywyknąć do warunków sztormowych i spadek wiatru z 9° do 8° lub 7°B odczuwamy jako wielką ulgę. Równocześnie daje się zaobserwować u niektórych zmęczenie psychiczne wywołane długotrwałym sztormem. Zwiększona pobudliwość, drażliwość, czasem nieracjonalne sądy i opinie mogłyby stanowić źródło konfliktów, gdyby nie tolerancja i wyrozumiałość pozostałych członków załogi. Jeszcze raz jest okazja potwierdzić prawdę, że w trudnym rejsie mogą uczestniczyć tylko sprawdzeni żeglarze. Niestety, potem było gorzej. O 14.00 zmiana wachty. Nowi wachtowi stwierdzają, że gdzieś czuć gaz. Zaglądamy do schowka butli i stwierdzamy, że gaz z sykiem uchodzi z butli na zewnątrz. To nasza ostatnia butla z gazem i miała wystarczyć do Gdańska! Badamy zawartość i szacujemy, że gazu wystarczy na tydzień – może na dziesięć dni. Wprowadzamy rygory w używaniu kuchenki gazowej. Od godziny 15.00 wiatr znowu tężeje, aż zatrzymuje się na ósemce i trzyma tak do następnego dnia. Od czasu do czasu w podmuchach dochodzi do 10°B. Pierwszy oficer policzył, że mamy już 80 godzin sztormu z wiatrami od 7°B do 10°B. Zaczynamy racjonalizować swoje zachowanie. Minimalizujemy wysiłek fizyczny, zwracamy szczególną uwagę na bezpieczeństwo przy pracy na pokładzie. W ciągu dnia kilkakrotnie pada deszcz, który nie wygładza morza. Sterowanie jest trudne i męczące. Co jakiś czas jacht dziobem jak łyżką nabiera wody, która leci po gładkim pokładzie do nadbudówki; tu się rozbija na dziesiątki strug i z impetem uderza w twarz sternika. W czasie sztormu wachta przy sterze jest najtrudniejsza. Tymczasem zapowiada się kolejna noc sztormowa. Trzydziesty siódmy dzień rejsu – 10.09.1992 r. Wiatr nadal bardzo silny na poziomie 8°B z kierunków południowo-wschodnich. Wysoka fala rzuca jachtem i nie tylko są trudności ze staniem, ale i siedzenie jest męczące. Wolni od wachty zajmują pozycję horyzontalną w kojach, zaklinowując się nogami i rękami. Grzesio odkrył, że najmniej „rzuca człowiekiem” na poziomie podłogi i zamierza się tam ulokować. W nocy spadek wiatru do 7°B. Natychmiast stawiamy żagle i kierujemy jacht w stronę lądu. Nasze szczęście nie trwało długo; o ósmej znowu Rejs do Narwiku i Svolvær na Lofotach 8°B i nowa zmiana żagli. Leżymy w kojach i udajemy, że śpimy. Nikt nie kwapi się z robieniem posiłków i nikt nie domaga się jedzenia. Jak zwykle podgryzamy sucharki i popijamy wodą. Na pustym morzu pojawia się statek handlowy ciężko pracujący na fali. Nawiązuję z nim łączność i otrzymuję prognozę pogody. Niepocieszająca – po przejściowym spadku prędkości wiatru należy spodziewać się wiatrów sztormowych. Przy okazji sprawdzamy pozycję. Jesteśmy na 63051´N i 07005´E. Podejmuję decyzję wejścia do Kristiansundu po gaz i olej do silnika. Po lewej burcie powinna być wyspa Smøla, a obok niej Hitra. Między nimi jest Ramsøyfjord prowadzący na indreleję. Od tej chwili cała załoga skupia się, by trafić w fiord między wyspami. W normalnych warunkach żeglugi wejście między wyspy nie nastręcza problemów. Teraz pada deszcz i horyzont jest przesłonięty mgłą, nie widać lądu i latarni na wyspach. Z prawdopodobnych pozycji na mapie wnioskujemy, że jesteśmy bliżej latarni Heujegla. Stoi na wysepce, a wokół niej głęboko. Podeszliśmy tak blisko, aż ją zobaczyliśmy. Gruba, czerwona z białym pasem na „brzuchu” – jak ją określił Grzegorz. Wciągamy żagle rejsowe ryzykując, że zostaną podarte. Rośnie prędkość jachtu i warunki żeglugi stają się trudne. Jacht na dużej prędkości wbija się dziobem w falę i pokład jest zalewany obficie wodą. Przestaje padać deszcz, poprawia się widoczność. Widzimy światła latarni Sletringen i Heujegla. Zbyszek robi namiary i mamy wreszcie dobrą pozycję. Nie mamy wątpliwości, że jacht wchodzi do Ramsøyfjordu. Im bliżej indrelei, tym mniej wiatru. Jeszcze godzinę temu wiała szóstka, teraz ledwie czwórka. Warunki żeglugi poprawiają się z godziny na godzinę. W indrelei wiatr ledwie wypełnia żagle. Powoli do jachtu napływa życie. Pierwsi ciekawi świata wychodzą na dek, a z kambuza dobiegają znajome odgłosy. To znak, że wszystko wraca do normy. Trzydziesty ósmy dzień rejsu – 11.09.1992 r. Dokładnie o północy robimy zwrot w prawo i wchodzimy w indreleję. Ten odcinek drogi już znamy – do Kristiansundu 25 mil. Na indrelei duży ruch statków. Co chwila ktoś nas mija lub wyprzedza. Mamy wrażenie, że chyba wszystko, co pływa, schowało się tu przed sztormem. O ósmej jesteśmy przy wyspie Kirkelandet, na której rozłożyło się miasto Kristiansund. Wejście skomplikowane prowadzi przez kilka cieśnin. W Kristiansundzie fiord tworzy krzyż. Płyniemy w kierunku głównego miasta podziwiając jego urodę. Kolorowe domki kaskadami opadają do wód fiordu. Wiele zieleni. Mamy wrażenie, że jesteśmy w bajkowym Disneylandzie. Zobaczyliśmy pływający pomost przy starej stoczni i zacumowaliśmy. Nie planujemy 271 272 Edmund Kunicki długiego postoju; tyle co zakupy i w drogę. W dzienniku jachtowym zapisaliśmy: cumowanie w Kristiansundzie o 08.30. Do miasta wychodzi drugi oficer z Heniem i Grzesiem, „targając” worek z pustą butlą gazową i kanistrem. Po chwili wracają z ośmioma litrami oleju. Do punktu ładowania gazu przy stacji benzynowej należy podejść jachtem. Zdejmujemy cumy i próba zapalenia silnika bez powodzenia. Zakładamy cumy i ponowna próba, też bez rezultatu. Sprawdzamy instalację rozruchową silnika. Wydaje się, że tzw. bendiks, czyli włącznik prądu rozruchowego silnika nie działa. Zdejmujemy podłogę i oglądamy silnik. Bendiks jest z boku silnika, a ten spoczywa między dennikami i nic nie widać. Po wielu próbach mamy pewność, że uległ uszkodzeniu bendiks; nie reaguje na przekręcenie kluczyka w stacyjce. Trzeba podnieść silnik. Tymczasem pojawiają się gospodarze przystani i żądają, byśmy zwolnili miejsce. Zostajemy przeholowani na drugą stronę fiordu i stajemy przy pomoście małego klubu żeglarskiego w centrum miasta. Reszta dnia schodzi nam na obmyślaniu sposobu podniesienia ciężkiego silnika. Na stacji bunkrowej dowiadujemy się, że polskich butli gazowych nie można naładować ani wymienić na nowe – są inne. Ponownie robimy remanent gazu. Ważymy, liczymy i zawsze wychodzi, że gazu wystarczy na tydzień. Przygotowujemy się do gotowania jednego ciepłego posiłku dziennie. Ale tak naprawdę problemem jest silnik. Z Kristiansundu na czyste wody można wydostać się przechodząc przez pole szkierowe szerokości 15 mil. Potem są cieśniny duńskie. W szkierach tory wodne wąskie; trudno w nich halsować, a w cieśninach duży ruch statków. I tu, i tu bezpieczniej płynąć mając sprawny silnik. Wielodniowy sztorm, kłopoty z silnikiem i perspektywa kilkudniowego postoju znowu niektórym „podgryzają” samopoczucie. Zbyszek U. proponuje, by „szefem” naprawy silnika został największy jachtowy malkontent. Mamy pomysł na „urządzenie dźwigowe” do silnika. Trzydziesty dziewiąty dzień rejsu – 12.09.1992 r. Jeszcze przed śniadaniem robimy z bloczków skomplikowany lewar do podniesienia silnika i podwieszamy go do bomu grota. Odłączamy silnik od fundamentu i podnosimy do góry. Zdejmujemy rozrusznik z bendiksem i rozbieramy. Wreszcie znajdujemy przyczynę wszelkiego zła. Cewka elektromagnesu spalona, a plastykowy karkas topiąc się unieruchomił rdzeń elektromagnesu w pozycji „włączone”. Sam rozrusznik wydaje się być sprawny. Rodzi się pomysł, by włączać prąd do rozrusznika naciągiem ręcznym – linką z pominięciem bendiksa. Szybki montaż, mocowanie sil- Rejs do Narwiku i Svolvær na Lofotach nika do fundamentu i… ciągniemy za sznurek. Słyszymy, jak łączą się koła zębate, rozrusznik pracuje, ale silnik nie startuje. Kilkakrotna próba daje te same wyniki. Ponownie silnik do góry i zdejmujemy rozrusznik, ale nie mamy już sił na dalsze prace. Jest 21.00. Cały dzień, tylko z krótkimi przerwami na posiłek, ciężko pracowaliśmy. Jesteśmy zmęczeni i brudni, ale mamy nowe koncepcje naprawy. Czterdziesty dzień rejsu – 13.09.1992 r. Zaraz po śniadaniu rozbieramy rozrusznik i szczegółowo badamy jego elementy. Wreszcie przyczyna zostaje odkryta. Na wale wirnika jest sprzęgło jednokierunkowe, obecnie obraca się w obu kierunkach. Niestety sprzęgło jest elementem nienaprawialnym. Podejmujemy desperacką próbę naprawy, wstawiając cienką folię metalową do sprzęgła i likwidując nadmierny luz. Potem błyskawiczny montaż silnika i próba startu. Bez powodzenia. Kończy się gaz w butli. Wstawiamy starą butlę z resztkami gazu. Brak efektów w naprawie silnika, kłopoty z gazem i przedłużający się czas rejsu źle wpływają na samopoczucie załogi. Łatwo o rozdrażnienie. Po przestudiowaniu torów wodnych przez szkiery na Morze Norweskie oświadczam, że bez względu na porę dnia z chwilą pojawienia się korzystnych wiatrów wychodzimy z portu na żaglach. Idziemy po raz ostatni do miasta. W czasie spaceru podchodzi sympatyczny Norweg pytając, czy jesteśmy Polakami i czy mamy jakiś związek z trenerem tutejszego klubu sportowego. W taki sposób trafiliśmy na ślad Jana Stawowskiego – polskiego trenera norweskich zapaśników. Okazuje się, że pan Jan mieszka po drugiej stronie fiordu. Na rekonesans idzie pierwszy i drugi oficer. Tymczasem pozostali kolejny raz podnoszą silnik i wymontowują rozrusznik – zamierzamy zanieść go do warsztatu naprawczego. Może da się naprawić, a jeśli mają podobny, kupimy, gdy nie będzie drogo. Po godzinie mamy gościa na pokładzie. Pan Jan zabiera załogę do klubu na gorącą kąpiel, a potem do domu na kolację. Dopiero po północy wracamy na jacht w znacznie lepszym nastroju. Umówiłem się z panem Stawowskim na następny dzień, by udać się do miejscowych warsztatów naprawczych w poszukiwaniu rozrusznika. Czterdziesty pierwszy dzień rejsu – 14.09.1992 r. Nasz gość przybywa dopiero po jedenastej i ruszamy na poszukiwanie warsztatu. Po kilku niepowodzeniach trafiamy na taki, który godzi się podjąć naprawy. Zostawiamy rozrusznik i czekamy na werdykt. Sorry! 273 274 Edmund Kunicki Brak części zamiennych. Oferują natomiast rozrusznik podobnego typu regenerowany. Zabieramy go pod zastaw paszportu i jedziemy na jacht. Kiedy Henio zobaczył rozrusznik, nie mógł powstrzymać radości. Błyskawiczny montaż i oczekiwana chwila. Bosman wkłada kluczyk do stacyjki, przekręca i... silnik startuje. Słuchamy warkotu jak pięknej symfonii... Teraz powstaje problem pieniędzy – potrzebujemy kilka tysięcy koron. Omawiamy różne możliwości zdobycia środków. Pojawia się możliwość pożyczki. Po ustaleniu kwoty, gwarancji, terminu i formy zwrotu pieniędzy w kraju, pan Jan pożycza 3000 koron. Te pieniądze rozwiązują nasze problemy. Płacimy za rozrusznik, a w drodze powrotnej kupujemy butlę z gazem, worek chleba i pęk zielonych warzyw. Do jachtu napływa znowu optymizm i dobry nastrój. Wieczorem robimy w domu pana Jana polską kolację, w której uczestniczy kierownik klubu z małżonką. Gramy na gitarze i śpiewamy żeglarskie piosenki. Na jacht wracamy późną nocą. Czterdziesty drugi dzień rejsu – 15.09.1992 r. Dyżurny kuk przygotował śniadanie, ale załoga ociąga się z wstawaniem. Dopiero po ósmej wstajemy, jemy i bierzemy się za porządki na pokładzie i w jachcie. Janek przyjeżdża o dziesiątej. Dziękując za udzieloną pomoc wręczamy mu upominek oraz pisemną umowę – zobowiązanie zwrotu pożyczki po powrocie do kraju. Jeszcze chwila rozmowy i ostatnie uściski dłoni. O 10.30 uruchamiamy silnik i odchodzimy od kei. Na portowym pomoście pozostał nasz przyjaciel, którego pomocy tak wiele zawdzięczamy. Zbliżamy się do mostu betonowego rozciągniętego nad fiordem, a potem wchodzimy w szkiery. Tor kręty, od światła do światła, to znaczy od jednej budki na światło do następnej, a wokół wiele kamieni. Potwierdzają się przypuszczenia, że z Kristiansundu można ryzykować wyjście na żaglach tylko przy umiarkowanych wiatrach ze wschodnich ćwiartek. Przy sprawnym silniku, dużej uwadze i doświadczeniu, które zdobyliśmy, bez problemów pokonujemy pas szkierów i wychodzimy na czyste wody Morza Norweskiego. Stawiamy wszystkie żagle. Przy wietrze 4°B i pracującym silniku jacht płynie z prędkością 5,5–6 węzłów. Czterdziesty trzeci dzień rejsu – 16.09.1992 r. Dzień niczym szczególnym się nie wyróżnia. Wiatry słabe 3–4°B, mimo to w ciągu doby przeżeglowaliśmy 108 mil. W ciągu dnia kilka godzin deszczu. Na jachcie życie kształtuje rytm wacht. Mamy dużo szycia. Jak zawsze Zbyszek Sz. jest w tej dyscyplinie bezkonkurencyjny. Obłożony Rejs do Narwiku i Svolvær na Lofotach ze wszystkich stron płótnem żaglowym macha igłą jak automat. Potrafi to robić godzinami, rzadko wypowiadając jakieś słowo. Czterdziesty czwarty dzień rejsu – 17.09.1992 r. Dziś dzień słabych wiatrów (3–4°B). Przepłynęliśmy tylko 80 mil. Coraz częściej załoga ogląda mapę; mierzą i liczą, ile dni spóźnią się do domu. To działa na niektórych stresowo. Dziś z pierwszym oficerem mieliśmy kolejny trudny dzień. Zbyszek Sz. zarzucił nam, że wprowadzamy jacht na ląd, a konkretniej w zatokę bez wyjścia*, i że... nie umiemy czytać mapy. Czterdziesty piąty dzień rejsu – 18.09.1992 r. Cały dzień słabe wiatry i to z kierunków zmuszających do halsowania. Radiostacja naprawiona w Narwiku znowu odmówiła posłuszeństwa. Wieczorem zauważyliśmy światła Skotningen. Przed południem spadł rzęsisty deszcz. Mieliśmy wrażenie, że krople są wielkości grochu. Po deszczu niebo pokryło się warstwą chmur ciężkich od deszczu. Po południu kapuśniaczek. Od dwóch dni barometr stoi wysoko. Poza tym nic ciekawego; żeglarska rutyna. Czterdziesty szósty dzień rejsu – 19.09.1992 r. Do godziny piątej rano pogoda znośna, wieje 4°B ze wschodu. Od ósmej coś złego wisi w powietrzu. Wiatr nad wyraz szybko nabiera prędkości. Po godzinie mamy już 6°B, a w południe na zmianę 8° lub 9°B aż do północy. Następne awarie żagli. Pękł na brycie zarefowany na drugim refie grot. Stawiamy żagle sztormowe i przechodzimy na aktywne halsowanie. Do brzegu siedem mil, ale nie jest widoczny, gdyż zasłaniają go deszcz i mgła. W jachcie znowu zrobiło się mokro i nieprzyjemnie. Mamy nowy kłopot ze Zbyszkiem Sz. Protestował przeciwko stawianiu sztormowego grota. Chciał postawić żagiel rejsowy i płynąć, a nie halsować. Obawia się, że spóźnienie rejsu może spowodować jego zwolnienie z pracy. Czterdziesty siódmy dzień rejsu – 20.09.1992 r. Zaczyna się druga doba sztormu. Rano dmucha „tylko” 7–8°B. Nadal niesiemy żagle sztormowe i wiatr nas niesie na pełne morze. Jacht * Kolejny wyraz stresu w połączeniu z niedostateczną wiedzą żeglarską. Byliśmy wówczas na polach naftowych Norwegii i na horyzoncie pokazała się platforma wydobywcza Troll, a po lewej było widoczne pasmo gór. Nasz żeglarz uznał, że widoczne na linii horyzontu wieże i konstrukcje są obiektami na lądzie i stąd wyprowadził wniosek, że ląd jest po prawej i lewej stronie i jacht wchodzi w zatokę. 275 276 Edmund Kunicki tańczy na dużej fali i wachta kukowa ma trudności ze zrobieniem posiłku. W nawigacyjnej mokro. Na tablicę rozdzielczą założyliśmy folię, by ją ochronić od wody wlewającej się przez „zamkniętą” klapę. Stół do map w wodzie, więc nakresy na mapie prowadzimy na kapitańskiej koi. Seria awarii żagli. Najpierw pęka grot, a kilkanaście minut później bezan. Oba żagle idą do szycia – jacht w dryfie. Wyciągamy żagle zapasowe. Okazuje się, że nowy grot nie ma pełzaczy. Na jachcie też brak pełzaczy rezerwowych, odcinamy je więc ze starego grotżagla i wszywamy do nowego. W trudnych warunkach wciągamy żagiel na maszt z zamiarem założenia na nim dwóch refów. Stwierdzamy, że nowy grotżagiel jest źle uszyty i nie można założyć refów. Remizki są skandalicznie wstawione i wypadają z płótna nawet bez obciążenia. Bez remizek żagiel byłby skazany na niezwłoczne rozdarcia. Zdejmujemy go z masztu i zabieramy się za szycie starego. Wszystkie ręce zajęte szyciem żagli. Na wachtę nie wychodzi Grzegorz, a pytany o powód skarży się na kłucie w okolicy serca. Otrzymuje leki nasercowe i zwolnienie z wachty. Do czternastej bóle nie ustąpiły, koncentrują się w okolicy mostka i promieniują na prawo. W czasie wywiadu Grzegorz przyznaje, że choruje na serce i podobne dolegliwości miał wcześniej. Wertowanie poradnika medycznego doprowadza do wniosku, że może to być choroba, której w warunkach jachtowych, i to w czasie sztormu, nie uda się wyleczyć. Po konsultacjach ze Zbyszkiem U. postanawiam nawiązać kontakt z Radio Medical w Stavanger. Zbyszek studiuje procedury łączności, kwalifikowanej jako „pilna”, a ja przeglądam jachtową apteczkę i aplikuję choremu kardiamid. Włączamy radio i wywołujemy wielokrotnie Stavanger. Na próżno. Potem stosujemy procedurę wywołania „do wszystkich” licząc na to, że ktoś nas usłyszy i podejmie się pośrednictwa w przekazaniu wiadomości. Bez odzewu; zaczynamy podejrzewać, że nasze radio znowu „wysiadło”. Trwa to ponad godzinę. Nieoczekiwanie Grzegorz oświadcza, że bóle ustąpiły i czuje się lepiej i zamierza wyjść na wachtę. Pogoda uległa lekkiej poprawie i wieje tylko 7°B. Grzegorz daje honorowe słowo, że powiadomi mnie, jeśli poczuje się gorzej. Cały dzień szyjemy żagle. Dyskretnie obserwujemy ze Zbyszkiem U. zachowanie Grzegorza. Zauważamy, że pod wieczór wraca mu humor, bierze udział w rozmowach i szyje z nami żagle. Wielki ciężar spadł nam z serca. Tylko morze jest nadal bardzo rozkołysane – nie daje się spać ani gotować. Rejs do Narwiku i Svolvær na Lofotach Czterdziesty ósmy dzień rejsu – 21.09.1992 r. W nocy wiatr siadł do 6°B i nadal wieje ze wschodu. O pierwszej w nocy mijamy – według Zbyszka U. – „starą wiedźmę” latarnię Utsira na wyspie o tej samej nazwie. Tu są dwa małe zaciszne porciki. Przechodzimy obok tak blisko, że widać domki rybaków. W południe mija nas statek bandery rosyjskiej „Mechanik Glebow”. Wywołujemy go i niemal natychmiast nawiązujemy łączność. Dostajemy prognozę pogody i dla sprawdzenia pozycję „Glebowa”. Nadal będą silne wiatry do 8°B. Ostatnie sztormy odczuwamy znacznie lżej niż te spod Kristiansundu. Być może działa już przyzwyczajenie spowodowane serią wielodniowych sztormów, a może wielogodzinne szycie żagli kieruje naszą świadomość na inne sprawy. W każdym razie pracujemy, a nie leżymy w kojach. Czterdziesty dziewiąty dzień rejsu – 22.09.1992 r. Dzień ten jest czwartą dobą silnych wiatrów. Po północy widzimy światła latarni Kvitsøy. Gaśnie światło prawej burty. Nie możemy w nocy naprawić uszkodzenia z powodu dużego rozkołysu morza. Przed świtem szybki spadek wiatru do 3°B, ale o 06.00 jest znowu 7°B. O 13.00 chwila horroru. Pod silnym naporem wiatru szoty grota wyrywają z uchwytów szynę prowadzącą szoty. Stalowa rura o średnicy trzech centymetrów i długości półtora metra szaleje na wietrze tuż przy stanowisku sternika. Z dużym wysiłkiem i ryzykiem ujarzmiamy rurę, a nowe prowadzenie szotów grota robimy z lin. O godzinie 18.00 wiatromierz pokazuje, że prędkość wiatru osiąga 28 metrów na sekundę – to pełne 10 stopni w skali Beauforta. I tak pozostaje do końca dnia. Na zewnątrz wiatr szaleje, w środku daje się wytrzymać, ale o spaniu nie ma mowy. Jacht wyczynia takie harce, że trzeba trzymać się rękami i nogami, by nie wypaść z koi. Odkrywamy, że najmniej kiwa na podłodze w mesie. Daje się we znaki zmęczenie sztormem – mamy poobijane boki i bolą nogi od ciągłej pracy mięśni. Pięćdziesiąty dzień rejsu – 23.09.1992 r. Nad ranem wiatr folguje i do ósmej wieje tylko 9°B. Potem szybki spadek do 4°B, ale po dwóch godzinach jest znowu 9°B i tak przez kilka godzin dmucha 9° lub 8°B. Po piętnastej bardzo szybki spadek wiatru do 2°B. Uruchamiamy silnik, a za chwilę awaria mechanizmu przeniesienia napędu. Pękł krzyżak kardanu. Do działania przystępuje bosman Henio. W nieprawdopodobny sposób za pomocą jednej śruby, kawałka blachy i drutu w skrajnie trudnych warunkach naprawia uszkodzenie tak 277 278 Edmund Kunicki skutecznie, że wytrzymuje ono do Zatoki Gdańskiej. Co jakiś czas przelatują falami deszcze. Na morzu duża fala i pod wieczór znowu wzmaga się wiatr. Przed północą dmucha pełne 7°B. Halsujemy zawzięcie trzymając się światła latarni Eigeroy. W czasie nocnej wachty Zbyszków dochodzi między nimi do różnicy zdań. Zbyszek Sz. domaga się postawienia żagli rejsowych i wyjścia z dryfu, argumentując żądanie znacznym opóźnieniem rejsu. Tłumaczenie Zbyszka U., że postawienie żagli rejsowych przy 7°B doprowadzi w krótkim czasie do ich porwania, nie trafia mu do przekonania. Żądania Zbyszka Sz. są coraz bardziej natarczywe i nieracjonalne. Domaga się płynięcia do ujścia Łaby, by Kanałem Kilońskim wejść na Bałtyk. Brak map tego rejonu nie jest dla niego przeszkodą. Zderzają się dwie racje: doświadczonego żeglarza o ogromnym doświadczeniu i stażu morskim, uczestnika rejsów dookoła Islandii, na Spitsbergen, wokół Hornu i dziesiątków innych trudnych rejsów z racjami żeglarza neofity po dwu rejsach morskich, któremu wielodniowe sztormy złamały psychikę i który jak najszybciej chce uciec na ląd. W skrajnej nieodpowiedzialności Zbyszek Sz. zostawia kolegę samego na pokładzie w środku sztormowej nocy i chowa się w koi. Moja interwencja nie jest w stanie wyciągnąć go na pokład spod warstwy koców. Wielogodzinny stan napięcia wywołany serią sztormów ujawnił się nadmierną pobudliwością i agresją, a także brakiem krytycyzmu. Pięćdziesiąty pierwszy dzień rejsu – 24.09.1992 r. Jeszcze do drugiej w nocy wieje 7°B, potem folguje. By nie było wiele powodów do nadmiaru szczęścia, wiatr zmienia kierunek na południowy, akurat tam, gdzie chcemy płynąć. Wolno, ale mimo wszystko zaczynamy płynąć. Log elektroniczny odmówił działania. Zrobiliśmy log zastępczy z butelki po piwie i linki. Na jachcie cicho; wydarzenia poprzedniej nocy położyły się cieniem na nastrojach załogi. W rozmowie ze Zbyszkiem Sz. negatywnie oceniłem jego zachowanie i zwolniłem go z obowiązków trzeciego oficera, a wydarzenie zapisałem w dzienniku jachtowym. Obowiązki trzeciego oficera przejął Grzegorz. Zbyszek W. ugotował zawiesistą zupę „wieloowocową i wielosmakową”. Była bardzo pożywna i każdy znalazł w niej to, co najbardziej lubi. Cały dzień wiatry zmienne od krótkotrwałych 3–4° do 7°B. Pięćdziesiąty drugi dzień rejsu – 25.09.1992 r. Już nie liczymy, która to doba sztormu; chyba siódma. W nocy dopada nas kolejny sztorm – jeśli liczyć, że sztormy zaczynają się od 8°B. O 03.30 Rejs do Narwiku i Svolvær na Lofotach wieje 9°B, a po 04.00 w porywach 10°B. Rano zauważamy, że wytrzepał się lik foka sztormowego. Stajemy w dryf i zdejmujemy żagiel do naprawy. Szyjemy na „cztery ręce” i po godzinie wciągamy go na sztag. Znowu płyniemy. Latarnia Eigeroy! Na jej trawersie halsowaliśmy kilkadziesiąt godzin. Odchodziliśmy w morze, aż widnokrąg przesłonił nam światło latarni, potem zwrot i kurs na latarnię i tak kilkadziesiąt razy. Przed południem wiatr szybko ucieka i jest go coraz mniej, aż zatrzymuje się przez chwilę na trójce, a potem zostaje ledwie jedynka. Stawiamy żagle rejsowe i zaczynamy płynąć w kierunku domu. Wracają apetyty. Kończymy naprawę żagli i porządkujemy z grubsza wnętrze jachtu. Ogólna wilgoć i wszystko, co mamy, jest mokre. Całe niebo pokryte deszczowymi chmurami. Coraz częściej tematem rozmów jest dom, rodzina, praca. Pięćdziesiąty trzeci dzień rejsu – 26.09.1992 r. W dalszym ciągu mamy wiatr 1–0°B. Często padają krótkotrwałe deszcze. Rano gęsta mgła ograniczyła widoczność do 50 metrów. Po awarii zielonego światła burtowego zaczyna fiksować czerwone. Raz się pali, a raz nie. W reflektorze Aldis przepaliła się żarówka; brak zapasowej. Korzystając z poprawy pogody naprawiamy światła burtowe prowadząc nowe przewody po pokładzie. Topenanta bomu grota poleciała do topu masztu. Nad ranem zauważamy kiwający się nad sternikiem reflektor radarowy. Normalnie mocowany czterema śrubami do bezanmasztu teraz wisiał na jednej grożąc upadkiem na głowę sternika. Wciągamy na maszt ochotnika, który zdejmuje reflektor, a przy okazji klaruje liny. O godzinie 18.00 na trawersie latarnia Lindesnes. Wołam załogę na dek, by pożegnać się z Norwegią. Od tej pory będziemy się od niej coraz bardziej oddalać. Stoimy na pokładzie i patrzymy na góry, które dały nam tyle radości i żeglarskiej satysfakcji. Stosunkowo łatwa żegluga wzdłuż zachodnich brzegów Norwegii kończy się. Musimy teraz przejść Kattegat i trafić na północny cypel Skagen. W normalnych warunkach zadanie proste, ale nasze kompasy źle wskazują i nie znamy ich dewiacji. Poza tym wchodzimy na wody bardziej uczęszczane przez jednostki pływające. Zmieniamy układ wacht. Pięćdziesiąty czwarty dzień rejsu – 27.09.1992 r. Wiatry słabe ze wschodu. Płyniemy na silniku. W ciągu dnia siedem godzin gęstej mgły; płyniemy jak w mleku. Przy Lindesnes wyliczyliśmy kurs na Skagen, biorąc pod uwagę zrobioną w rejsie tabelę dewiacji. 279 280 Edmund Kunicki Tymczasem po południu wyłoniła się z mgły żółta stożkowa pława, potem druga, trzecia. Pławy nie opisane i nie istniejące na polskich mapach. Po chwili konsternacji znajdujemy je na norweskich mapach – oznakowują podmorski kabel idący z Hirshals. Dewiacja kompasu różniła się od wprowadzonej do kursu o równe 45°. Przestaje się palić światło rufowe. Na jachcie brak zapasowych żarówek. Znajdujemy kaseton taki jak zainstalowane na suficie w mesie. Wykręcamy żarówkę z forpiku, wkręcamy do kasetonu i taką „kombinowaną” lampę zawieszamy na koszu rufowym. Pięćdziesiąty piąty dzień rejsu – 28.09.1992 r. O godzinie 03.00 pokazało się światło latarni Skagen. Dzień pogodny, wiatry słabe. Suszymy mokre rzeczy; na moleskinach pojawia się skrystalizowana sól. Na prośbę Zbyszka W. o jedenastej wchodzimy do portu. Niezwłocznie nasz „drugi” udaje się do kapitanatu z pytaniem, czy czasem nie znalazł się jakiś uczciwy i nie przyniósł naszych pieniędzy. Niestety nie znalazł się. Henio przegląda silnik oraz jego mechanizmy i stwierdza, że mamy full paliwa, ale oleju tylko na kilka godzin pracy. Dostrzegamy w porcie statek bandery rosyjskiej. Z ostatnią butelką polskiej wódki melduję się przy trapie prosząc o rozmowę z kapitanem. Pojawia się pierwszy oficer (kapitan jest zajęty z maklerami) i pyta, w czym może pomóc. Wyjaśniam problem z silnikiem. Potrzebujemy oleju. Za chwilę jest pierwszy mechanik. – To nie problem – mówi – i niebawem dźwigiem pokładowym na kei ląduje beczka oleju. Rosjanie swoją uprzejmość posuwają tak daleko, że radiem sprowadzają portowy transport, który dowozi beczkę pod jacht. Za „prezent” uprzejmie, ale stanowczo dziękują, życząc szczęśliwego powrotu do kraju. Nic nas nie łączy ze Skagen i o 16.00 wybieramy cumy na pokład. Pięćdziesiąty szósty dzień rejsu – 29.09.1992 r. Płyniemy w Kattegacie. W nocy wachta gubi pozycję i wchodzi na mielizny. O godzinie 06.00 jesteśmy znowu na rucie, a o 19.15 mijamy Kullen i wpływamy w Sund. Wiatry nadal słabe. Suszymy na słońcu ubrania i rzeczy osobiste. Pięćdziesiąty siódmy dzień rejsu – 30.09.1992 r. Żegluga przebiega bezproblemowo. Wszyscy zapragnęli przespać się „z szumem drzew nad głową”, bez kiwania. Tuż przy zamku Kronborg wchodzimy o 01.30 do nowego portu jachtowego. Port zapełniony jach- Rejs do Narwiku i Svolvær na Lofotach tami. Chwilę kręcimy się w poszukiwaniu miejsca, a potem wracamy do awanportu i cumujemy do burty kutra rybackiego. Po dwóch godzinach snu budzi nas warkot silnika – kuter wychodzi na połów. Przed ósmą, jeszcze przed śniadaniem, także i my żegnamy port. Pogoda jakiej dawno nie było – lekki wiaterek i wiele słońca. Wpływamy do kanału Falsterbo i po kilkunastu minutach o 16.35 wchodzimy na Bałtyk. O północy dostrzegamy łunę nad Rønne na Bornholmie. Pięćdziesiąty ósmy dzień rejsu – 01.10.1992 r. Wiatry wschodnie od 0 do 3°B. Cały dzień płyniemy na żaglach i na silniku. Rekordowy przebieg – 115 mil morskich. O godzinie 16.00 „zaoczono” polski ląd w okolicach Łeby. Wyraźne objawy podniecenia wywołane zbliżającym się końcem rejsu. Pakowanie rzeczy osobistych. Pięćdziesiąty dziewiąty dzień rejsu – 02.10.1992 r. Pogoda równie piękna jak dnia poprzedniego. Wiatr północny 1°B. O 09.00 awaria kardanu, tego naprawionego przez Henia za pomocą blachy, śruby i drutu. Przepracował dziewięć dni. Stosujemy tę samą technikę naprawy. Tym razem bosman zaleca zmniejszenie obrotów silnika. Na razie płyniemy. O godzinie 10.00 na trawersie Jastarnia, potem Hel i kurs na Górki Zachodnie. Trzy mile za helską latarnią ponowna awaria kardanu. Tym razem koniec. Odłamane części nie dają żadnej szansy naprawy. Pozostają żagle i wiatr. A ten jest coraz słabszy. Decyduję się zmienić kurs na Gdynię i zarządzam sprzątanie jachtu. Dwie mile przed wejściem do portu jachtowego wiatr siada i tylko od czasu do czasu przelatują słabiutkie podmuchy. Obawiamy się, że tuż przed portem w ogóle wiatru zabraknie. Jest październik i w basenie żeglarskim jachty już „śpią”. Lornetkujemy budkę bosmana i nie widzimy żadnego ruchu. Koledzy stosują różne „techniki” śródlądowych regatowców, jak pompowanie żaglami, wiaderkowanie, a nawet wiosłowanie bosakiem. Z wielkim trudem dochodzimy do główki, a potem do pomostu bosmana. Jest 17.30, gdy zakładamy cumy. Pod salingiem powiewają banderki duńska i norweska. Po chwili pojawia się bosman i pyta: – Panowie z Jastarni? – Nie – odpowiadamy – płyniemy z Narwiku. Najbardziej niecierpliwi wyokrętowali się o osiemnastej. 281 Antoni Bigaj Przed rejsem… Żeglarze to istoty, które po zakończeniu rejsu i rozpakowaniu worka żeglarskiego przystępują do planowania następnej wyprawy. „Solanus” wymagał poważnego remontu Przed rejsem… Prawie 60 procent blach wymagało wymiany Po powrocie z Grenlandii w 2003 roku i odebraniu II nagrody „Rejs Roku” kapitan Bronisław Radliński zaczął rozmyślać o kolejnej wyprawie. Chciałby płynąć tam, gdzie nie był jeszcze żaden jacht, a przynajmniej żaden polski jacht. Taką trasą było Przejście Północno-Wschodnie. Jest to pas wody oddzielający Rosję od stałego lodu Arktyki. Nie w każdym roku dostępny dla żeglugi przez bardzo krótki czas polarnego lata. Tylko cztery jachty żaglowe sforsowały tę trasę. Rozmowy sondażowe w konsulacie Rosji w sprawie pozwolenia na żeglugę w tym rejonie nie są optymistyczne. Ostateczne decyzje mają podejmować lokalne władze w Murmańsku. Ryzyko braku zgody jest zbyt duże, aby rozpoczynać tak trudną wyprawę. Niezależnie od wyniku zabiegów o zgodę trzeba przygotować jacht. Po trzynastu sezonach żeglarskich i kilku wyprawach polarnych „Solanus” zasłużył na poważny remont. 26 listopada 2005 roku przywozimy jacht do Bydgoszczy. Remont na miejscu jest tańszy niż wysyłanie ekip remontowych do Gdańska. Planu- 283 284 Antoni Bigaj Tak wyglądał kadłub po remoncie jemy sprawdzić grubość blach, wymienić fragmenty poszycia, naprawić maszty i całość pomalować. Prace w sam raz na zimę i wiosnę. Dzięki temu „Solanus” mógłby pływać już w sezonie 2006 roku. Niestety, pomiary blach zburzyły nasze plany. Korozja bardzo mocno nadwerężyła blachy części podwodnej jachtu. No cóż, „Solanus” był budowany w czasie kryzysu na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, gdy brakowało wszystkiego, a na jakość materiałów mało kto zwracał uwagę. Długo patrzyliśmy na siebie w milczeniu, by w końcu zadać sobie trudne pytania. Czy damy radę? Skąd weźmiemy pieniądze? Ile to potrwa? Jeżeli zdemontujemy zabudowę wnętrza, to co z nową? Na wiele pytań nie mieliśmy odpowiedzi. Wiedzieliśmy jednak jedno: jeżeli nie odbudujemy „Solanusa”, to już następnego jachtu w Klubie nie zbudujemy. I wtedy koniec z marzeniami o dalekich wyprawach. Można oczywiście wyczarterować jakiś jacht, ale to nie to samo. Po wielu rozmowach zapada decyzja: remontujemy. I tak dzięki wielu ludziom dobrej woli i zaangażowaniu samych żeglarzy po trzyipółletnim remoncie „Solanus” został zwodowany. Zakres remontu był ogromny. Wymieniono prawie 60% blach części podwodnej jachtu, założono nową instalację elektryczną, wodną i paliwową. Wnętrze zyskało całkiem nowy wygląd. Wyremontowano silnik i maszty. I oczywiście wykonano mnóstwo innych drobnych prac. Przed rejsem… 285 Spotkanie żeglarskie prowadzi komandor sekcji Antoni Bigaj; siedzą od lewej: prezes RTW Bydgostia Zygfryd Żurawski, przewodniczący Sejmiku Województwa Kujawsko-Pomorskiego Krzysztof Sikora, dyrektor TVP Bydgoszcz Tomasz Pietraszak, komandor honorowy sekcji żeglarskiej Aleksander Kaszowski Cel został osiągnięty. Znowu mamy w Klubie jacht gotowy do żeglugi. W sezonie 2009 roku „Solanus” odbywał rejsy turystyczno-szkoleniowe. Sztormy o sile do 10 stopni w skali Beauforta znosił dzielnie, potwierdzając gotowość do dalekich wypraw. Żeglarze są przesądni. W trakcie rejsu port docelowy wpisują do dziennika jachtowego dopiero po zacumowaniu w nim. A stare powiedzonko mówi: „o rejsie – po rejsie”. Ale o tej wyprawie nie sposób nie napisać paru zdań przed rejsem. Jak już wspomniałem, z rejsu przez Przejście Północno-Wschodnie musieliśmy się wycofać. Pozostaje więc Przejście Północno-Zachodnie (Nord-West Passage). W 2003 roku polski jacht „Stary” z młodzieżową załogą z Gliwic przepłynął tym Przejściem i wrócił do kraju przez Kanał Panamski. „Solanus” powinien pójść dalej na południe i wrócić przez przylądek Horn, przez żeglarzy zwany Nieprzejednanym. Kapitan Bronisław Radliński przeanalizował wszystkie za i przeciw i zaproponował poprowadzenie rejsu dookoła obydwu Ameryk. Taki rejs planował w 1975 roku kapitan Dariusz Bogucki na jachcie „Gedania”. Niestety, władze Kanady nie zezwoliły „Gedanii” na sforsowanie Przejścia Północno-Zachodniego 286 Antoni Bigaj Informacji kpt. Radlińskiego słuchają (od lewej): przezes Zygfryd Żurawski, prezydent Bydgoszczy Konstanty Dombrowicz, dyrektor TVP Bydgoszcz Tomasz Pietraszak, kapitan Aleksander Kaszowski i kapitan Bogucki popłynął wzdłuż wschodnich wybrzeży Ameryki Północnej, a następnie przez Kanał Panamski dookoła Ameryki Południowej i przylądka Horn. Zgodnie z zasadami wpojonymi nam przez Zbyszka Urbanyiego, rejs powinien mieć cel sportowy, a dodatkowo rozsławiać biało-czerwoną banderę. Cel sportowy został ustalony: w latach 2010–2011 opłynąć jachtem „Solanus” obydwie Ameryki, przepływając przez Przejście Północno-Zachodnie oraz okrążając przylądek Horn. Podstawowa załoga będzie liczyć, poza kapitanem Radlińskim, trzy osoby. W portach etapowych będą mustrować inni żeglarze. Po dyskusji ustalono, że załoga „Solanusa” nawiąże w tych portach kontakt z mieszkającą tam Polonią. W ten sposób powstał program wyprawy „Morskim szlakiem Polonii 2010–2011”. Z propozycją objęcia patronatu nad wyprawą zwróciliśmy się do Pana Radosława Sikorskiego – ministra spraw zagranicznych Rzeczpospolitej Polskiej, do Pana Adama Giersza – ministra sportu Rzeczpospolitej Polskiej oraz do samorządowych władz lokalnych. Przed rejsem… Uczestnicy biesiady żeglarskiej świetnie się bawili Ostatecznie patronami wyprawy zostali: Pan Radosław Sikorski – minister spraw zagranicznych Rzeczpospolitej Polskiej; Pan Adam Giersz – minister sportu Rzeczpospolitej Polskiej; Pan Rafał Bruski – wojewoda kujawsko-pomorski; Pan Piotr Całbecki – marszałek województwa kujawsko-pomorskiego; Pan Krzysztof Sikora – przewodniczący Sejmiku Województwa KujawskoPomorskiego; Pan Konstanty Dombrowicz – prezydent Bydgoszczy; Pan Bogdan Milczarek – dyrektor TVP Polonia; Pan Tomasz Pietraszak – dyrektor TVP Bydgoszcz; Pan Wiesław Kaczmarek – prezes Polskiego Związku Żeglarskiego. 12 lutego 2010 roku w sali RTW Bydgostia żeglarze i sympatycy żeglarstwa spotkali się na biesiadzie żeglarskiej, aby powspominać dawne rejsy i zaznajomić się z założeniami wyprawy „Morskim szlakiem Polonii 2010–2011”. O swoich przeżyciach w najciekawszych i najtrudniejszych rejsach opowiadali kapitanowie: Aleksander Kaszowski, Edmund Kunicki, 287 288 Antoni Bigaj Hubert Latoś i Bronisław Radliński. Kapitan Radliński przedstawił cel i trasę wyprawy. Omówił też największe zagrożenia, jakie mogą spotkać załogę „Solanusa”. Prezes RTW Zygfryd Żurawski przedstawił źródła finansowania wyprawy. Pomoc zadeklarowały władze miasta Bydgoszczy, władze samorządowe Województwa Kujawsko-Pomorskiego, a także Totalizator Sportowy Sp. z o.o. oraz Wyższa Szkoła Gospodarki w Bydgoszczy. Obecni na spotkaniu patroni oraz kapitanowie: Aleksander Kaszowski, Edmund Kunicki i Hubert Latoś, utworzyli Komitet Honorowy wyprawy. Na jego czele stanął kapitan Aleksander Kaszowski – honorowy komandor Sekcji Żeglarskiej RTW Bydgostia. Kapitan Radliński nie powiedział jeszcze ostatniego słowa… Summary The name Bydgoszcz is written on the sterns of three these boats built in the port of Bydgoszcz: “Euros”, “Zentek” and “Solanus”. They made a name for themselves by remote and extreme cruises for which their captains were granted numerous awards. These ships went to places no other ships had managed to reach. The book Bydgoszcz Port of Origin contains memories told by the captains of the most interesting cruises: Aleksander Kaszowski, Edmund Kunicki, Hubert Latoś and Bronisław Radliński. Botswain Henryk Lewandowski’s memories were recorded by editor Jacek Drozdowski. Also a fragment about the cruise of “Euros” to Spitsbergen from the book 65 Years with the Flow of Brda (65 lat z biegiem Brdy) by Zbigniew Urbanyi has been included. Dreams fulfilled Building an oceanic yacht on the land far away from the sea was a great challenge. At first there was nothing; no tradition, no experience, no money nor active people. Then the idea came, however there were no people and no funds. Next there was an idea and people. Finally there was an idea, people and funds. And at last the yacht. The dream was coming true. In ZNTK Bydgoszcz a steel yacht called “Euros” was built. Sailors from Bydgoszcz were now able to make many important and novel cruises (passing the Pentland Firth, sailing around Iceland without engine, sailing around Cape Horn and an expedition to Spitsbergen). “Euros” made its place in the history of Polish and international yachting. Its successor “Solanus” was also built in ZNTK Bydgoszcz and serves our sailors well who made numerous difficult cruises to the North Pole and along the routes of the Polish soldiers who were fighting in sea – including Narvik, the port which for decades had been unavailable for the sailors from behind the “iron curtain”. 290 tłum. Aneta Robakowska On “Euros” around Cape Horn How to go around Cape Horn if you go sailing only in your free time after work? – for many years sailors from Bydgoszcz had been asking themselves this question. Who knows, maybe they would have never solved the problem if not for the idea of towing the yacht to Valparaiso by a ship. Since this idea had been born, the enthusiastic period of preparations for the cruise started. Enormous obstacles had to be overcome, hundreds of formalities to be arranged for and all necessary equipment had to be collected and the food for the whole cruise provided. At last “Euros” was placed in a cradle, following the dignified ship “Czacki” and the crew: Aleksander Kaszowski, Henryk Jaskuła, Hubert Latoś, Zbigniew Urbanyi, Henryk Lewandowski and Tomasz Głuszko moved in and on 03 December 1972 the ship left Gdynia to head for Chile. The crew carried out a thorough makeover of the yacht which until the end of October had been going on regular cruises. This job proved to be a tedious work from dawn until dusk every day. Also, finding the best solution for sailing in this most dangerous sea area took a lot of time. Therefore, “Czacki” arrived to Valparaiso with a two-week delay. This meant that “Euros” would reach Cape Horn between February and March. That is why the crew left the port as soon as possible. In the sea they continued to work. They wedged engine hatches, mounted additional lines, and endlessly practiced receiving stormy waves in broad reach; as only free sailing with the wind, carrying a sail even during a hurricane, and receiving waves at an angle of ten to twenty degrees from the stern gave a chance to survive. Sailing was quite peaceful until the end of the second decade of February when only two hundred miles were left to reach 50° south latitude. The first storm came. The yacht with the crew survived this storm and got to the centre of the depression. The second bang of wind came from the south. They had to drift, otherwise they would be delayed again. Those were horrible hours and in the end the feared finish came: the boat turned turtle! Under the blow of a huge wave the masts went under water, while streams of water were pouring inside through a broken window. When the yacht got up, the crew had so much work to do that they forgot that the ocean might again show its rage. Endless storms followed. They were stronger and stronger and the sea was lifting twenty-metre high waves. One person was able to stand at the helm no longer than an hour. Everybody was getting tired, all the clothes were wet. Soaking, they were going on the look-out, and were changing the sails when the captain stood at the helm. A few times the yacht laid with the masts on water, often sailed with white horses and many times a double safety belt prevented the coxswain from falling off board. In such conditions a three-day Summary service in the kitchen seemed a life-saving break. Everything was better than the frightening loneliness at a helm. On 26 February another hurricane with the 100 knots wind fell on the tormented yacht. This was hell. When the hurricane stopped, only 170 miles were left to the Cape Horn’s abeam. The yacht covered this distance quite easily and a few minutes before midnight on 27 February thez arrived at the Cape Horn abeam. Next day a raging storm got them, however this was during the way back home. And although a few hundred miles before Buenos Aires the mast was broken and they were sailing with emergency rigs, the return was victorious. Non-Stop Cruise: Buenos Aires – Hel on „Euros”(25.04– 23.07.1973) After having sailed around Cape Horn in South America, “Euros” entered Buenos Aires on 19 March 1973 with a broken mainmast. During the sojourn in Buenos Aires the mainmast was repaired and preparations for further cruise were made, which altogether took 35 days. During work, many people visited the yacht. They were mainly Poles and for most of them this was their first meeting with “Poles from Poland” since the end of World War II. A lot of sincerity was shown during these meetings. The yacht left Buenos Aires on 25 April. Over a ton of water and 800 litres of fuel to pass the calms were taken aboard. The crew consisted of the four who had also participated in the cruise around Horn: Henryk Jaskuła – captain, Hubert Latoś – first officer, Tomasz Głuszko – second officer, Henryk Lewandowski – third officer. During the cruise they went on fixed four three-hour-long one-person watches, which equally burdened everyone on board. Also kitchen duty was fixed for each meal: breakfast, dinner, supper. The only devices for electronic communication were: UKF receiver/transmitter and a radio receiver adjusted to sea frequency. This cruise was to be a typically tourist cruise. Each participant had slightly different expectations as to the route and ports visited. However, it turned out that the captain decided this would be an extreme cruise without putting in at ports. This changed into a very difficult exploit. Unfulfilled expectations accumulated with specific sailing conditions and weakened health due to unvaried food which by the end became partly spoiled. As the result, periodic frustrations gave way, especially in the third month of a nonstop stay in the sea. The yacht was in good condition, however the rigging was a bit worn out after the hard cruise around Cape Horn and had to be frequently repaired. Constant maintenance was a typical job during this cruise. In the period 291 292 tłum. Aneta Robakowska between leaving Cape Horn with new ropes and sails and the completion of the described cruise as many as 42 knots had to be made on steel ropes and their mounts. Also sails were constantly being repaired. Meeting a Polish ship – “Ziemia Lubelska” and a stay on this ship was an important event during this cruise. After a few days the engine totally broke down, while on the 33rd day the mainmast was broken. After that the crew adjusted the rigging so that complete maneuvering was ensured while the speed was lowered only by 20%. Also a very effective and simple method of drinking water acquisition was developed. By the end of the cruise the crew was running out of fresh food. The book recalls events from this 90-day cruise, non-stop day after day, in order to allow the reader to have a fresh look on this journey. After over thirty-five years it is still possible to describe these events exactly thanks to a personal notebook which the author was writing every day. Cape Horn in memory forever Life experiences of boatswain Henryk Lewandowski are connected with all yachts from Bydgoszcz – “Euros”, “Zentek” and “Solanus; and also with the captains of these yachts on the most important cruises: Aleksander Kaszowski to Cape Horn in 1973 and four years later to Spitsbergen; with Henryk Jaskuła on a 90-day return cruise from Cape Horn, from Buenos Aires to Poland non-stop; with Edmund Kunicki to Narvik and Svolvær – a port in Lofoten where “Solanus” was the first Polish yacht to arrive; with Hubert Latoś, his companion from Cape Horn, when they sailed the famous Pentland Firth twice – from east to west and from west to east (1995), and with “the fifth in the relay” – Bronisław Radliński to Greenland in 2003. When the readers find out that on this last cruise the boatswain “Handyman” (also called “Polar Tapper” after his baptism during the Spitsbergen expedition) was 73 years old, they will surely realize that sailing gives a great impulse to live. Born in Strzelno (Kujawy district), Henryk Lewandowski started his adventure with sailing quite late and – as it often happens – by coincidence. After having completed his education in the vocational rail school he started to work in ZNTK. Henryk and his passionate colleagues came up with an idea to build a sea yacht. This was, of course, “Euros”. By profession a locksmithmechanic who had gone through almost all the units in the company – from the car unit to tools, moulding and rail cranes construction units – Henryk was given a nickname “Handyman”. Thanks to this Alojzy Schmit, who was asked to help with the building of the yacht, engaged him in the project. And so Henryk Lewandowski, who at that time had no idea of such geographic names as Cape Horn or Spitsbergen, was brought into the family of Summary sailors and fell in love with sea adventure. He went on cruises many could only dream of; and even in old age he preferred the freezing waters of the North, narrow cabin and meals in a small canteen to a warm and comfortable bed. And he would also love to go on another cruise, despite worse health. Why? Because as he says: Sailing is not only adventure, danger, freight or emotions. It is also friendship and a feeling of absolute freedom. Of course, it changes, like everything. However, in the sea you can never be a cunning “smartypants”. Sailing teaches you humility… And it is fair, too… Around Iceland on “Euros” Sailing around Iceland in 1968 – the first such undertaking in the world – required from the sailors not only professional skills, which in fact they were learning during this journey, but also a great amount of strong will combined with physical and mental strength. Today, when we have modern satellites, GPS, technological advancements and logistic support from companies or organizations, stories about specially baked and packed bread from the marine bakery, cutting out spoiled pieces from meat or eating dry bread only; about leaking but still stalwart yacht which took the brave men to their destination – seem as if they were from another world. During the cruise on “Euros” the majority of the crew were inexperienced sailors, and some of them went through their first storm. They also learnt different sides of sea sailing and returned home after 66 days, in a state of ecstasy which doctors describe as a sea psychosis. These are serious illnesses which cause in people – who used to be healthy – aversion to normal social life. This condition can last either for a short or a very long period of time. Unfortunately, it so happened to the crew of “Euros” and the symptoms of the mental disorder were: eating junk food, preferring small and damp cabins, eating musty bread, drinking bad water and lack of hygiene. Treating such illnesses is hopeless, and prospects are rather bad. Life showed that most of the crew remained in this state until old age. Crossing Pentland Firth Pentland Firth is a 14-mile-long strait. Six miles of it are marked with rocky, cliffy and rugged shore full of treacherous reefs hit by massive waters flowing from the tidal current which changes its direction every six hours. Rugged shores, uneven bottom line and Stroma and Swona isles interrupt smooth water flow, which results in currents, counter-currents, swirls and bubbles – and when the spring tide reaches the speed of 14 knots the intensity 293 294 tłum. Aneta Robakowska of these currents is unbelievable. No wonder sailors carefully stick to recommendations and small ships never come close to the strait. When they decided to challenge the strait of Pentland Firth in 1970, sailors from Bydgoszcz had only a month of free time. Captain Kaszowski managed to collect four volunteers to take the risk and at the beginning of July “Euros” – still without an engine – set off from Górki Zachodnie with the crew aboard: Aleksander Kaszowski, Stanisław Horecki, Edmund Bagniewski, Zbigniew Urbanyi and Tadeusz Jabłoński. They wanted to cross the strait during high tide, on a day and near Scottish shores where it seemed to be the safest. They wanted to, which does not mean they managed. The journey towards the strait was extremely difficult. Counter winds, usually stormy, then stillness delayed them so much that “Euros” reached the western entrance to Pentland on 20th July during spring tide. So it happens in sea. They decided to wait until morning western current. However, BBC broadcasted a storm warning for this area. There were only two solutions: go back, or pass Pentland Firth at night, but then between Swona and Stroma where Swilkie swirls rule. The route could be seen only in the light of lighthouses. Nobody was thinking of going back. At 21:45 hrs “Euros” passed the dangerous Merry men of Mey and there a 14-knot river of current captured it. Quite strong western wind was almost imperceptible and the yacht hardly managed to avoid being caught by a counter-current. Behind the isles great swirls seized the yacht. “Euros” was circling on the swirling water which was carrying it towards Pentland Skerries. In literary last minutes first storm winds came from the Atlantic and the yacht resumed its controllability and soon after midnight it jumped off into the North Sea. At midday “Euros” berthed at Kirkwall in Orkney Islands. There the crew was ensured that “Euros” was the first yacht to cross Pentland Firth without engine. Alone to Danish Straits In July 1971 captain Aleksander Kaszowski sailed the route Świnoujście – Skagen – Świnoujście. He was sailing on a yacht with no engine and without any facilities supporting the lonely sailor. In his memoirs the captain writes about the price he had to pay for this cruise. He describes the spectacular entrance with sails to the port of the Royal Yacht Club in Copenhagen and the hard sailing soon after, growing tiredness, and how after the course northwards from Laeso – seemingly safe – he fell asleep for an hour and woke up stuck on shallows; how he waited for four days in Vesterø for the storm to stop, one of the worst at that time. When the storm was over, he left the port and reached Skagen – the destination of the cruise. Summary On the way back the captain got to know the limits of his endurance. For four days and nights he would stay on board. There were hours when he thought he was not alone, but fortunately he would eventually pull himself together and would do the right maneuver just in time. At last he arrived at Świnoujście, cleared the yacht and got down on bed. This cruise was awarded the “Cruise of the Year” prize. On “Euros” to Spitsbergen Year 1977 was the tenth anniversary of “Euros”. This event was therefore to be commemorated by another extreme cruise of this yacht. On 30 June, the renovated boat, with a new engine, left Górki Zachodnie led by: Hubert Latoś, Edmund Bagniewski, Zbigniew Urbanyi, Alojzy Schmit, Henryk Lewandowski and Zenon Duszyński. The aim was to reach Spitsbergen. The route north was not an easy one. It all started with the failure of the badly constructed clutch which was finally repaired in Göteborg. Then near the Utsira lighthouse the yacht encountered a series of dangerous storms. The crew struggled every mile. The sails were ripped. A few days of turmoil gave no results. They had to go to Shetlands to look for more favourable winds. On 22 July “Euros” reached the Arctic Circle. Later, stillness and weak counter winds troubled the sailors. When at last, after five days, the wind from the south came, they put up all the sails. With the growing wind (6 B) they raced northwards. They were slaloming among huge, drifting and hardly visible logs. Crashing at these logs could result in sinking, so in thick fog they were hurrying and finally saw the land – snow capped peaks of Vestspitsbergen. When they were berthing in Longyearbyen 25 days had passed since Göteborg. There the last hope to sail around this northern archipelago was shattered. The ice totally blocked the northern shores of Svalbard. The yacht went to Barentsburg with a new person in the crew, Wojciech Pałka – a student of Maritime School in Szczecin. The crew repaired the clutch which once again had broken, took fuel and left the port with the intention to sail northwards as far as possible. After two hours the clutch broke completely. The yacht returned to the port where Alojzy Schmit and Henryk Lewandowski made a totally new clutch. Full of hope, on 6 August they left Barentsburg. Unfortunately, the brand new clutch went into pieces. Then it turned out that other parts of the engine were damaged. They could not foresee that and the captain decided to return. On the way back in the storm wind, “Euros” needed only 21 days to reach Sassnitz. There Wojciech Pałka left the board and went to Szczecin by aerofoil boat. “Euros” and its crew were dragging through still waters of the Baltic Sea. As late as on 2 September, on the 63rd day of the cruise, after having 295 296 tłum. Aneta Robakowska sailed 5090 sea miles, they arrived at Górki Zachodnie. For this difficult polar cruise Captain Aleksander Kaszowski was awarded another prize – “Cruise of the Year”. My journey to the Arctic All my memories – nice, funny or sad – will always go back to the time spent in the sea. In fact, all my life has been connected with the sea. I have read all books about sailing and learnt everything about maritime. These books instilled in me the desire to travel on long cruises. When I was young I had not even imagined that these dreams would come true. I remember best my first cruise to Copenhagen – with no passports and during the communist times – maybe because this journey was a great unknown to me. After having left Świnoujście on an early morning, in good weather for sailing, we reached the entrance to the main port of Copenhagen. On engine we “sneaked” into the port, having in mind it was illegal – we had no visa nor a passport. Meeting a ship of the Dutch border guard could be very unpleasant. We made a small round near the Mermaid and quickly rushed into the sea. After this cruise there were next. In 1997 we made a long journey around Iceland following the route through Pentland Firth, Faroe Islands to Reykjavik. We were traveling on “Solanus”. We were entering Pentland Firth from the west. According to our calculations the current from the Atlantic was to start in half an hour. We were all ready to attack the infamous strait. The wind stopped, the engine was pushing “Solanus” at the speed of five knots directly to the east. We were waiting anxiously for the speed to increase, which would ensure us that the current had finally started. Suddenly the speed rose from five knots to eight. “Solanus” began to go faster, reaching at times the speed of absolutely record 14 knots! To the right we noticed a silhouette of the island and then its full picture with the lighthouse. This was Stroma. We could not see Swona because thick fog was covering the Orkney Islands. Carried by the current and at the same time pushed by the engine, “Solanus” sailed into the windless North Sea. Pentland Firth turned out to be gracious to us. Passing this strait made an unforgettable impression on us. Pentland Firth stays in the heart of any sailor who has visited this place. The distance from Orkney Islands through Faroe Islands to Iceland is 490 sea miles in a straight line. Assuming that “Solanus” was moving at the average of 4 knots, covering this distance should take about five days of peaceful sailing; while to Faroe Islands it is only 240 sea miles when following the way to a given destination. Delicate wind from a good direction was giving much hope for visiting the islands’ capital: Thorshavn. According Summary to the plan the yacht reached the southernmost island of the archipelago – the Sudhuroy, and then traveling northwards moved to the entrance of Thorshavn. On the way to the yacht port we were admiring fascinating cliffy views of the island we were passing by. At 10:00 p.m. we berthed at the charming port of Thorshavn. After a week from leaving Thorshavn “Solanus” stopped in Reykjavik, almost at the same place where “Euros” had stopped before. Next day we made a wonderful trip to interesting places in Iceland. We visited one of the most famous waterfalls – the picturesque Gullfoss Waterfall. Thanks to its attractive location near Reykjavik, the waterfall is visited by thousands of tourists every year. It was to disappear due to the construction of a dam and a power plant, but thanks to strong protests this wonder of nature was eventually saved. Time to return to Poland was approaching. After five days we were leaving, hoping to come here once again. After each return from a cruise we ask ourselves the same question: what really makes people go into sea. Why, despite many inconveniencies of staying on a small yacht, often in terrible weather, they are so fascinated with the sea? Maybe the reason is the need to overcome one’s weaknesses and test the strength, or maybe it is the drive to push the limits of one’s abilities? Or maybe it is this feeling of freedom, space and continuous adventure? In 2001 we planned a cruise around Svalbard. This was my first such a big journey under my command. We took over the yacht in Trondheim, and from there we set off on 23 July towards Spitsbergen. After two days of peaceful sailing we crossed the Arctic . The following days brought stormy weather. In difficult conditions “Solanus” reached the port in Longyearbyen on 1 August. There we met another yacht – “Eltanin” from Gdańsk. Nine days of flying affected us seriously. We needed some rest because before the next lag to Ny Ålesund we had so much work connected with the inspection of the yacht and completing fuel and water. It took us two days and on 3 August we set off from Longyearbyen to Barentsburg. In Barentsburg we stopped at the main quay. Our yacht could hardly get to the tall concrete quay on huge tyres which are used as fedders for large sea vessels. The main road goes along buildings. On one of such buildings we could see the portraits of Marks, Engels and Lenin. Also in the very centre of the village there was a bust of Lenin. The only thought that came to our minds was that time had stopped there. During our two days of stay we checked the technical condition of the yacht, repaired some damages, filled water and then we headed northwards to the last port in Svalbard – Ny Ålesund. After three days of sailing we reached the position 81°06’2’’N, 26°38’8’’E. From there to the North Pole it is only 536 sea miles. Seems both close and far. After next three days on the left beam – Kvitøya island. We could not see it due to very thick fog in which sailing was particularly difficult and the coxswain 297 298 tłum. Aneta Robakowska had to be really concentrated in order to keep the yacht’s speed and at the same time to keep an eye on the hardly visible horizon. If an iceberg come out, any maneuver to avoid it was almost impossible. Better not think about the consequences of crashing at such iceberg. A radar would have helped us a lot, however with our small budget we had decided to resign from it. As we continued to sail southwards, systematically the normal rhythm of a day and night was restoring. The twenty-four hours sunlight which had accompanied us so far became just a vague reminescence. On 20 August we closed the loop of the Svalbard archipelago. Two years had passed since the last expedition around Svalbard when we decided to organize another cruise, this time along the coasts of Greenland. For a few months we would spend every free minute on making preparations. Funds for this expeditions were crucial. Our RTW Bydgostia club helped us a lot by giving us “Solanus” and excluding it from club cruises for the whole season. The final date for setting off was 2 July 2003. This date was important as that was the middle of Arctic summer. We were really worried if we would be able to arrange everything on time. After a month of sailing when we had visited a number of ports on the way, we finally reached Greenland near Scoresby Sund. This is Greenland’s longest – 100 miles long – fiord described as the cradle of the largest icebergs. On the beautiful cliff we were admiring the breathtaking view of floating lazy, huge ice blocks which resembled multistory liners. Complete silence around us and crystal sky above us. Once again I had realized the Arctic has the magic of magnificent landscapes, silence, whiteness and great feelings. On 5 August we left the port of Scoresbysund in beautiful sunny weather. Air temperature was about 14°C. Complete lack of wind made us start the engine. We were sailing at the speed of 6 knots. We were passing massive ice pyramids, drifting slowly one after another towards the open sea. We took photographs of them. We passed the Liverpool Land peninsula with beautiful fiords cutting in and carved by glaciers coming down from the mountains and tempting to enter their curvy corridors. On 14 August on the position 79°05’N, 14°56’3’’W a dense ice pack barred our yacht. We tried to sail along its line hoping that we would find a free passage that would enable us to go north. Low temperature got it – the freezing cold was getting through thick jackets. The further we were going, the more whiteness was surrounding us. The only thought was not to let us close in this endlessly long labyrinth of white blocks. Having analysed closely the route we had covered by getting through ice obstacles, we noticed that in fact we were moving around the same place. We were aware that the first half of August was ending and we should have already left the unwelcoming waters of the Arctic. Also we were limited by our holiday schedules. So, we had to make a difficult decision: whether to try to find Summary a way to the north, or whether to return home. We also remembered one most important thing: human life is a priority. My verdict was short – we are coming back. I had to communicate this to the crew. And so I did, thanking my colleagues for the cruise. Having made 6155 sea miles within 79 days, on 18 September “Solanus” berthed at Górki Zachodnie. Cruise to Narvik and Svolvær in Lofotes The cruise to Narvik and Lofotes in 1992 on “Solanus”, apart from sport, also had a patriotic aim – to visit places where Polish sailors and soldiers fought heroically and where Polish ships became famous. This journey was also rich in unexpected events. The engine caused most trouble. The first damage resulted in the breakdown in the mechanisms, another took a lot of oil, and the third damage ended in such huge smoke that the whole engine had to be turned off and the yacht needed thorough cleaning and ventilation. Moreover, the compass was showing strange directions. Good and bad adventures – these were many in this cruise. To mention few: a meeting with Leon Helta, our man from Chojnice, who in the tiny Bessaker was spending his fishing holidays and who, after having heard about our sailors’ problems (in Lillesand they spent all their money on maps, fuel and port fees) offered a loan thanks to which the cruise could be continued. Also help from other gracious people as well as the captain’s and his crew’s experience and strong will allowed to complete this difficult undertaking. So the wreaths were put in Lillesand at the monument commemorating the battle of the famous ORP “Orzeł” submarine against German “Rio de Janeiro” commercial ship in 1940; and at the place where “Chrobry” was sunk by German bombers in May 1940. The wreaths were also left in Narvik Rombaken fiord where destroyer ORP “Grom” rests and also in the war cemetery Haakvik in the town of Ankenes where next to British, Norwegian and French soldiers lie soldiers of the 1. Polish Independent Podhale Rifle Brigade. Then they visited Svolvær – the capital of Lofotes. “Solanus” was the first Polish yacht in this port. In difficult weather they made their journey back and on 2 October 1992 they arrived in Gdynia. The cruise lasted 59 days and the yacht covered the distance of 3295 sea miles, visiting 12 ports. Before the cruise… After having returned from Greenland in 2003 and collecting the II “Cruise of the Year” award, captain Bronisław Radliński started to 299 300 think about the next journey. And so the schedule for the cruise “Polonia’s Sea Route 2010–2011” has been worked out. The route will go around both Americas. The most difficult part of the cruise is the Nortd-West Passage – a narrow belt of water separating Canada from the Arctic. After that – sailing along western coasts of both Americas, going around Cape Horn (called by sailors “The Unforgiving”) and returning to Poland by the Atlantic Ocean. Meetings with local Polonia are planned in every port. The crew has already been completed and “Solanus” has undergone thorough makeover and is now well prepared for the journey. Nonetheless Captain Radliński keeps saying: “about the cruise – after the cruise”… Compte-rendu Bydgoszcz le port mère, son nom posé à l’arrière de trois yachts: «Euros», «Zentek» et «Solanus». Tous les trois construits à Bydgoszcz. Ils se sont rendus célèbres par ses longues croisières de compétitikon qui ont parvenus à ses capitaines plusieurs prix préstigieux. Ils sont arrivés là, où aucun yacht à voile n’avait jamais arrivé. L’édition Le Port mère Bydgoszcz comprend le récueil de souvenirs des plus intéressantes croisières de ces yachts faites par les capitaines: Aleksander Kaszowski, Edmund Kunicki, Hubert Latoś et Bronisław Radliński. Les souvenirs de maître d’équipage Henryk Lewandowski ont été notés par le rédacteur Jacek Drozdowski. On a ajouté également l’extrait issu du livre de Zbigniew Urbanyi 65 ans suivant le courant de la rivière Brda, rélatant la croisière en yacht «Euros» au Spitzberg. Rêves accomplis La mise en oeuvre de la construction d’un yacht de croisière si loin de la mer, au fond de la terre, présentait un grand défi. D’abord il n’y avait rien. Il n’y avait pas de tradition, d’expérience, d’argent, d’activistes marins enérgiques. Ensuite l’idée est née, mais il n’y avait ni d’argent ni gens. Après il y avait une idée et des gens. Après il y avait une idée, des gens et de l’argent. Et ensuite il y avait un yacht. Le rêve a commencé à se transformer en réalité. Dans les locaux de l’Etablissement de maintenance du matériel férroviaire à Bydgoszcz a été crée le yacht – «Euros» qui a permis aux navigateurs de Bydgoszcz à réaliser beaucoup de croisières importantes et innovantes (traversée du Pentland Firth et croisière sans moteur autour de l’Islande, croisière autour du Cap Horn, escapade au Spitzberg) et qui a marqué l’une des plus belles pages de la navigation polonaise, en s’inscrivant pour toujours dans l’histoire de yachting mondial. Son ascendant «Solanus» a été construit également dans le même établissement et il sert bien aux navigateur pomméraniens qui ont exécuté à ses bords plusieurs croisières difficiles sur les eaux du Nord, entre autre le long de trajet des soldats polonais militant à la mer – jusqu’à Narvik, lieu inaccéssible au cours de décennies aux navigateurs du «rideau de fer». 302 tłum. Monika Cisek En «Euros» autour de Cap Horn Comment peut-on doubler le Cap Horn en naviguant pendant les jours fériés? Cette question perplexait depuis plusieurs années les navigateurs de Bydgoszcz et elle resterait sans doute sans réponse si l’idée de transporter cet yacht à bord d’un navire à Valparaiso n’était pas née. La période de préparation à cette croisière d’honneur a été lancée. Il fallait surmonter de multiples obstacles, remplir beaucoup de formalités, compléter l’équipement nécessaire, acheter et collecter la nourriture pour toute la croisière. Finalement «Euros» a été embarqué sur un berceau derrière le reservoir immense de «Czacki», l’équipage en personnes de: Aleksander Kaszowski, Henryk Jaskuła, Hubert Latoś, Zbigniew Urbanyi, Henryk Lewandowski et Tomasz Głuszko, s’est installé dans les cabines de navire qui a debarqué du port de Gdynia, le 3 décembre 1972, et a commencé son voyage pour Chile. Sur le bord de navire, l’équipage a exécuté la rénovation complète de yacht qui réalisait normalement ses croisières plannifiés. Cela signifiait une permanente galère du levé au coucher de soleil, le jour où il était possible de travailler. L’établissement d’une meilleure méthode de navigation sur cet terrain hostile marin a pris le même temps. «Czacki» est arrivé à Valparaiso avec un retard de plus de deux semaines. Cela signifiait qu’ «Euros» aboutirait le cap Horn à la charnière de février et de mars. Ils ont quitté le port le plus vite possible. Ils ont poursuivi leurs travaux sur la mer. Il ont coincé les panneaux, monté le cordage acier additionnel du gréement dormant, deployés le cordage de sécurité. Ils ont répété la technique d’absorber les vagues de tempête sur bastaque, à satiéte. Puisque seule la navigation spontanné sous le vent, l’emporte de la voile même sous l’ouragane et l’absorbtion des vagues à l’angle de dix ou vingts degrés de l’arrière, ouvrait la voie à la survie. La navigation était calme et à peine à la fin de la deuxième décade de février, quand il restait environ deux cent milles marins au cinquantième degré de latitude Sud, la première tempête est apparue. Ils l’ont survécu et se sont trouvés au centre d’une zone dépressionnaire. L’impact suivant du vent est venu du sud. Ils devraient le survivre à la dérive, car la fuite avec la tempête signifiait le plus grand retard. C’étaient des heures horribles qui ont finies comme il fallait. La chute! Le yacht s’est noyé sous l’impact de cette vague immense et l’eau pénétrait son intérieur par l’hublot cassé. Quand le yacht a repris sa position, ils avaient tant de travail qu’ils avaient obulié que l’océan peut attaquer de nouveau. Les jours suivants étaient marqués par les tempêtes incessibles. Les tempêtes de plus en plus violentes, quand la mer élevait des vagues croisées à la hauteur de vingt mètres. Il était possible de tenir le gouvernail à peine une heure. La fatigue montée, personne n’avait de vetêments sec. Tous mouillés ils ont fait leur quart, tous mouillés ont changé l’orientation des voiles pendant que le capitaine tenait le gouvernail. Compte-rendu Plusieurs fois les mâts du yacht touchaient la surface d’eau, souvent il naviguait couvert d’écumes, et la double centure de sécurité empêchait le timonier d’être emporté par la mer. Sous ces conditions le quart de trois jours à la coquerie semblait être une pause pour la vie. Tout était meilleur de la solitude effrayante au gouvernail. Le 26 février l’ouragan de plus de 100 noeud a tombé sur cet yacht fourbu. C’était l’enfer. Quand l’ouragan a perdu ses forces, il restait 170 milles marins à la traversée du Cap Horn. Ils ont filés ces milles sous le vent modéré et «Euros» a traversé le Cap Horn quelques minutes avant minuit du 27 février. La tempête agaçante de force d’un ouragan les a capté le jour suivant. Toutefois c’était leur retour et bien que le mât soit cassé à quelque centaintes de Buenos Aires et qu’ils naviguent sous grément de secours, ce retour était glorieux. Croisière Non-Stop Buenos Aires – la péninsule Hel sur «Euros» (25.04–23.07.1973) Après avoir doublé le Cap Horn en Amérique du Sud le yacht «Euros», le grand mât cassé, est arrivé sous voiles à Buenos Aires le 19 mars 1973. Les 35 jours passés à Buenos Aires ont été destinés à la renovation du grand mât et à la préparation à la poursuite de croisière. Lors de ces travaux, les membres de l’équipage recevaient beaucoup de visiteurs, surtout les polonais. Pour certains c’était la première rencontre, dès la fin de la Deuxième Guerre Mondiale, avec les «polonais de Pologne». Ces rencontres se déroulaient à l’ambiance très conviviale. Le yacht a quitté Buenos Aires le 25 avril. Le navire a été approvisionné en nourriture, plus d’une tonne d’eau et 800 litres de carburant utile pour le passage en calme. L’équipage de la croisière au Cap Horn se composait de quatre personnes: Henryk Jaskuła – capitaine, Hubert Latoś – premier officier, Tomasz Głuszko – deuxième officier, Henryk Lewandowski – troisième officier. Ils naviguaient, pendant cette croisière, en exerçant unipersonnellement les quatre quarts de pont de trois heures consécutives, en chargant respectivement tous les personnes présentes au bord de yacht. Il y avait également des quarts constants à la coquerie, attribués à chaque répas: petit déjeuner, déjeuner et dîner. L’émmetteur – recepteur UKF et la radio adapté aux fréquences marines constituaient le moyen unique de la communication eléctronique. La croisière devait être décidement touristique dans son principe et chaque participant avait sa propre vision de son trajet, de son déroulement et de ports à visiter. Cependant, le capitaine a décidé d’un caractère competitif de cette croisière, sans arrêts. Il l’a transformé en défi extrêmement difficile. Les attentes inaccomplies au sujet de la croisière se sont accumulées avec les conditions de 303 304 tłum. Monika Cisek navigation spécifique et avec l’affaiblissement des organismes des participants suite à une diéte homogène et des aliments partiellement gâtés à la fin de la croisière. Cette situation suscitait la frustration que chaque membre de l’équipage a subi, surtout au cours de troisième mois de sejour sans arrêt à la mer. Le yacht était en service, mais le gréement était partiellement fatigué après la précédente croisière agaçante, celle de doublement du cap Horn, ce qui entraînait souvent des diverses avaries de cet équipement. Le travail perpétuel visant à l’élimination ou à la protection contre avarie s’est avéré le trait caractéristique de cette croisière. Son volume temoigne le fait que de la sortie du port vers le Cap Horn, sous nouvelles voiles et gréement nouveau, à la fin de la croisière, il fallait effectuer 42 noeuds au cordage acier ou leur fixations usées. Les voiles exigeaient également une renovation permanente. L’événement important lors de la croisière constituait la rencontre, dans les profondeus de l’Atlantique Sud, du navire polonais «Ziemia Lubelska» et le visite à son bord. Après quelques jours de navigation, le moteur est tombé en panne, et en 33-ième jour le grand mât s’est cassé comme c’était pendant la croisière précédente. Face à cette situation l’équipage a adapté le cordage aux nouvelles conditions de telle façon que le yacht ait gardé sa pleine capacité de manoeuvre à la vitesse réduite d’environ 20 pourcents au maximum. On a établi également la manière simple et efficace d’approvisionemment de l’eau potable, même de petites chutes de pluie. A l’étape final de la croisière on a noté le manque de produits alimentaires frais. Le livre comporte les reconstructions des événements se déroulant pendant 90 jours de la croisière sans arrêt, le jour après jour, suscitant chez lecteurs la réflexion autonome sur cette aventure. Après plus de trente cinq ans, ces événements pourraient être reconstruits avec une relative précision grâce au journal intime que l’auteur a méné chaque jour de la croisière, en accord à son état d’âme actuel. Le Cap Horn toujours dans les souvenirs Les histoires de maître d’équipage Henryk Lewandowski sont liées à tous les yachts de Bydgoszcz – «Euros», «Zentek» et «Solanus» et à presque tous les capitaines qui les avaient commandés dans les plus importantes croisières: Aleksander Kaszowski – le Cap Horn en 1973 et Spitzberg quatre ans plus tard; Henryk Jaskuła la croisière de detour du Cap Horn de 90 jours sans arrêt de Buenos Aires en Pologne; Edmund Kunicki Narvik et Svolvær – port sur les îles Lofoten, où «Solanus» est arrivé comme premier yacht (1992); Hubert Latoś, confrère du Cap Horn, avec qui il a traversé le fameux détroit Pentland Firth et deux fois – de l’est à l’ouest et de l’ouest à l’est (1995), et «avec cinquième dans le relais» Bronisław Radliński en Grenlande en 2003. Tenant compte du fait que lors de cette dernière croisière le maître d’équipage «Adroit de ses mains» Compte-rendu (surnomé aussi «Trotteur polaire» après le baptême de Spitzberg) avait 73 ans, il n’est pas possible de s’obstiner à l’impression que la navigation demeure un merveilleux stimulant à la vie. Né à Strzelno en Cujavie, vainqueur de Horn et de Groenland, son aventure avec la navigation a commencé tard et – le cas fréquent– par hasard. Après avoir terminé son éducation professionnelle à l’école professionnelle de chemin de fer, il a commencé le travail dans l’Etablissement de maintenance du matériel férroviaire où Kaszowski et autres passionnés ont réalisé leur idée de la construction d’un yacht. C’était, évidemment, «Euros». Le serrurier –mécanicien professionnel qui a connu presque tous les services – de l’automobile, par atelier d’outillage, fonderie au section de construction de grues ferroviaires – il a obtenu, déjà avant son aventure marine, surnom «adroit de ses mains». A force de cela qu’Alojzy Schmit, qui s’etait engagé à la construction de yacht (expérimenté en construction des yachts en bois), l’a invité à la coopération. C’est comme ça qu’Henryk Lewandowski, l’homme n’ayant aucune idée de la navigation et ignorant les noms géographiques tels que le cap Horn ou Spitzberg, a rejoint la famille de navigateurs et s’est etouffé de cette merveilleuse aventure marine. Il a fait des croisières dont plusieurs rêve et que certains peuvent réaliser. C’était l’homme qui, même à l’âge mûr, penchait plutôt pour les eaux froides du Nord, petite couchette et les répas dans le carré étroit que pour le comfort de lit chaud, pour quelque ou quelques disaines de semaines. Et qui – bien que la santé ne soit pas comme autrefois – commençerait volontairement une nouvelle croisière. Pourquoi? Parce que, comme dit-il: La navigation ce n’est que l’aventure, le danger, le frisson de peur ou d’émotion. C’est aussi l’amitié, le goût et le sens de liberté. Ça change, evidemment, comme tout. On ne peut jamais être roublard à la mer, elle nous apprend respect.... Elle est aussi toujours juste... Tour d’Islande en yacht «Euros» La circumnavigation de l’Islande en 1968 – premier au monde – exigeait de tous les acteurs de cette croisière non seulement des qualités de navigation, qu’ils apprenaient d’ailleurs lors de cette aventure, mais de dévouement ainsi que de la résitance physique et psychique. Aujourd’hui, à l’heure de satelites, de navigation GPS, support logistique de grandes entreprises ou des compagnies, du développement immense non sulement technique, les lecteurs de ce livre peuvent traiter ces récits comme des histoires d’autre monde, celles de la fabrication et du confectionnement spéciale de pain à la boulangerie de la Marine, de l’élimination des morceaux des crudités, gâtés suite à l’humidité des reserves ou de la diète composée seulement des biscottes, finalement celles de brave yacht qui a amené les sept audacieux à leur but, quoiqu’ils aient reçu une dure leçon. 305 306 tłum. Monika Cisek La plupart de l’équipage «d’Euros» lors de la croisière autour de l’Islande formaient les navigateurs de moyenne expérience, et certains d’entre eux se sont confrontés pour la première fois à la tempête justement au cours de cette aventure. Ils ont fait connaissance de différents saveurs de la navigation marine et ils sont revenus à la Patrie après 66 jours, à l’état de vertige de la navigation que les médecins reconnaissent l’un de symptômes d’obsession marine. Ce sont des états graves qui entraînent chez l’homme – sain au début – à court ou à long terme une aversion pour la vie ordinaire au sein de la société. Dans ce cas-là, cet état est dû à la participation à la longue croisière maritime. Ses symptômes – la consommation quoique ce soit, goût pour la couchette étroite et mouillée, le pain moisi, l’eau gâté et l’aversion pour l’hygiène. Pour tout il faut payer cher. Le traitement de tels états est sans espoir, et le pronostic faible. La vie a prouvé que la majorité d’acteurs de cette aventure est arrivé, dans cet état, à un âge avencé. Traversée du Pentland Firth Pentland Firth c’est un détroit de la longueur de 14 milles marins, dont largeur de 6 milles marins traçent les littoraux rocheux, effrangés et pleins de récifs traîtresses. Les masses d’eau poussées par les courants de marée, qui change le sens tous les six heures, s’y mèlent. Les littoraux effrangés, la ligne irrégulière de fond et les îlots Stromness et Swona boulversent le passage d’eau et rendent cet endroit plein de courants, contrecourants, tourbillons et ressacs qui – lorsque le courant syzygie de force de 14 noeuds – atteindent la puissance difficile à imaginer. Rien d’étonnant que les navigateurs respectaient avec soin les instructions nautiques, pour que les petits navires ne s’approchaient pas au détroit. En 1970, quand les navigateurs de Bydgoszcz avaient à peine un mois de congée, ils se sont décidé de faire face à ce fameux détroit. Le capitaine Kaszowski a réussi former l’équipage de quatres audacieux, prêts à s’exposer à ce risque et au début de mois de juillet «Euros» – toujours sans moteur– a quitté le port de Górki Zachodnie avec Aleksander Kaszowski, Stanisław Horecki, Edmund Bagniewski, Zbigniew Urbanyi et Tadeusz Jabłoński à bord. Ils envisageaient traverser ce détroit lors de marée de morte-eau, à la lumière du jour et le long de littoral ecossais, zone semblait-il plus sûre. Ils envisageaient, mais cela ne signifiait pas qu’ils avaient reussi. La piste vers la porte du détroit s’est averée extrêmement difficile. Tantôt vents contraires, fréquemment de puissance d’une tempête, tantôt le calme tellement empêchaient les navigateurs l’entrée à Pentland que le yacht «Euros» s’est trouve le 20 juillet au temps du courant syzygie. Telle est la mer. Ils ont décidé d’attendre le courant occidental du matin quand la radio BBC a diffussé un alert de tempête. Compte-rendu Il y avait deux solutions: retourner ou traverser Pentland à l’abri de nuit. Personne n’a pensée de retour. Bien que les phares indiquaient la direction, le passage nocturne imposait le choix de piste entre Swona et Stromness, où reignent les tourbillons Swilkie. A 21h45 «Euros» a percé avec effort les hostiles eaux de Merry men of Mey et il a été emporté par le courant de force 14 noeuds. Le vent d’ouest assez fort est devenu presque imperceptible et le yacht a évité à grand peine l’emportement par un contrecourant. Quand il a passé les îlots, il s’est laissé emporter par les immenses tourbillons. Sans vent à voiles «l’Euros» faisait les ronds sur l’eau tourbillante qui le poussait vers les roches de Pentland Skerries. Juste à la dernière minute l’Atlantique a apporté les premièrs souffles de tempête grâce auxquels le navire a récupéré sa maniabilité et juste après minuit il a atteint la Mer de Nord. A midi, «l’Euros» est arrivé à Kirkwall d’Orcades où ils ont appris que «l’Euros» était le premier yacht sans moteur qui a traversé Pentland. Les détroits danois solitaires En juillet de 1971 le capitaine Aleksander Kaszowski a traversé seul les détroits danois lors de la croisière Świnoujście – Skagen – Świnoujście. Il commandait le yacht sans moteur et sans gouvernail automatique, sans outillage quoique ce soit facilitant la navigation d’un navigateur solitaire. Dans ses souvenirs le capitaine avoue le prix qu’il devait payer après cette croisière. Il relate l’entrée exemplaire à pleine voile au port de Club Royal de Navigation à Copenhague et parle de la navigation penible sous le vent fort, de la fatigue accroissante et du sommeil d’une heure qui l’a touché après qu’il avait revirevolté au Nord vers Laeso – tout à fait sûr, semblait-il – et qu’il a échoué sur un banc de sable. C’était grâce aux pêcheurs qu’il a renfloué son navire et pouvait ensuite arriver à Vesterø pour attendre quatre jours, jusqu’à que la tempête, la plus violente de cette année-là, soit passée. Une fois tempête passée, il a quitté le port et il a atteint Skagen – le but de cette croisière. Au retour, le capitaine a connu le limite de son résistence. Il ne descendait pas de pont au cours de quatre-vingt-seize heures. Il y avait des heures où il avait une impression d’avoir une compagnie à bord, mais heuresement il est revenu à soi et il a fait à point le manoeuvre nécessaire. Enfin, il est arrivé au port à Świnoujście, il a paré les voiles et s’est effondré dans sa couchette. Cette croisière a été distingué dans le concours «La Croisière de l’Année». En «Euros» pour Spitzberg L’an 1977 c’est la dixième année de navigation d’»Euros». On a décidé de célébrer cette année d’anniversaire d’une nouvelle croisière de compétition de 307 308 tłum. Monika Cisek ce navire déjà reputé. Cet yacht rénové avec moteur nouveau, commandé par le capitaine Aleksander Kaszowski avec l’équipage en personnes de: Hubert Latoś, Edmund Bagniewski, Zbigniew Urbanyi, Alojzy Schmit, Henryk Lewandowski et Zenon Duszyński, a quitté le port Górki Zachodnie le 30 juin. Le but de la croisière était Spitzberg. La direction Nord n’était pas facile. La croisière a commencé par une avarie d’embrayage qu’ils ont éliminé à Göteborg. Ensuite, à la hauteur de la phare Utsira le yacht s’est confronté à une serie de tempêtes agaçantes. Décidés, ils ont milité pour chaque mille marin de plus vers le Nord. Lors de cette croisière dure, ils ont perdu l’un des grand étai et la nouvelle misane. Quelques jours de galère n’ont pas avancé la navigation. Il fallait arriver jusqu’aux îles Shetland pour chercher des vents plus favorables. Le 22 juillet «Euros» est arriver au cercle polaire. Puis ils s’affrontaient contre le calme ou les vents contraires fabiles. Quand, finalement, le vent du Sud a soufflé, ils ont déployé tous les voiles, y compris spinnaker et apsle. Sous le vent de plus en plus puissant, de 60B, ils filaient cinq jours vers le Nord. Ils filaient vite, en virevoltant parmi les enormes madriers flottant et à peine visibles dont l’impact signifie un risque de noyade. Ils naviguaient dans le brouillard épais et opaque, pour enfin apperçevoir la terre – les sommets eneigés du Vestspitzberg. Quand ils ont amarré à Longyearbyen il y avait déjà 25 jours depuis leur sortie de Göteborg. C’était le dernier jour d’espoir qu’ils avaient dans cette quette de cet archipel polaire. Les glaces ont complétement blouché la côte nord de Svalbard. Le yacht s’est dirigé vers Barentsburg avec l’équipage élargi par Wojciech Pałka – étudiant de l’Ecole Supérieure de la Marine à Szczecin – où ils ont fait réparer l’embrayage qui, evidemment, est retombé en panne, ils ont fait provision de pétrole et ils ont quitté le port afin de se diriger vers le nord, le plus loin possible. Après deux heures, l’emprayage est retombé en panne et ils ont retourné à voiles au port où Alojzy Schmit et Henryk Lewandowski ont produit l’embrayage tout nouveau. Le 6 août, pleins d’espoir, ils ont quitté Barentsburg. Malheureusement ce bel embrayage à griffes s’est cassé. Il s’est avéré, ensuite, qu’il y avait un désaxe de 4 milimètres entre l’arbre moteur et la transmission ce qu’ils n’auraient pas pu prevoir. Le capitaine a décidé de rebrousser. Au rétour, sous le vent de tempête, «Euros» a établi le record de passage de vingt-quatres heures et il suffisait de 21 jours de navigation pour arriver à Sassnitz où Wojciech Pałka a quitté le bord et a pris un hydroptère pour Szczecin. «L’Euros» et son équipage traînaient sur la mer Baltic lisse comme une table sous le soufflement fabile de vent. Le 2 septembre, enfin, le 63 jour de la croisière, après 5090 milles marins, ils sont arrivés à Górki Zachodnie. Le capitaine Aleksander Kaszowski a remporté le troisième prix d’honneur «La croisière de l’année» pour cette difficile croisière polaire. Compte-rendu Mon voyage pour l’Arctique Tous mes souvenirs – aimables, rigolos ou tristes – seront toujours liés aux moments passés à la mer. Effectivement, toute ma vie était et est lié à la mer. J’ai lu tous les livres de navigation accessibles et à travers des aventures décrites par ses auteurs je faisait la connaissance des affaires marines. Ces livres ont eveillé mon imagination et le goût de voyages lointins. J’ai appris de la mer autant que j’avait lu dans mes livres. Je n’ai pas supposé, à cette époque-là que mes rêves pouvaient s’accomplir et devenir ma réalité. Ma première croisière s’est inscrit le plus profondement dans mon mémoire, probablement, parce qu’elle était mon grand inconnu– c’était la croisière pour Copenhague sans passeports et visas à l’époque de fort communisme. Après avoir quitté Świnoujście au beau temps de navigation, nous avons atteint, de bonne heure, le port principal de Copenhague. Nous avons «glissé», moteur en marche, à l’intérieur du port, en prenant en considération que notre séjour est clandestin – sans visa, ni passeport au centre du port principal de Copenhague. La confrontation avec le navire de garde frontière danois pourrait se finir mal. Après avoir fait un petit tour devant la petite sirène nous avons repris la mer. Ensuite, il y avait d’autres croisières. L’an 1997 a porté ses fruit sous forme d’une longue aventure autour d’Islande par Pentland Firth, îles Féroé, au Reykjavik, au bord du «Solanus». Nous avons pris Pentland du coté ouest. Selon nos calculs, le courant de l’Atlantique devrait arriver dans une demie-heure. Nous étions préparés à affronter ce détroit de mauvaise réputation. Le vent s’est arrêté, le moteur poussait en avant «Solanus» à la vitesse de cinq noeuds, tout droit vers l’est. Nous attendions avec impatience le moment d’accéleration pour s’assurer que le courant de marré a enfin demarré. Tout à coup, la vitesse de 5 noeuds s’est élevé à 8. «Solanus» emporté par le courant a commencé à accelerer, en atteindrant parfois la vitesse de 14 noeuds, ce qui constituait un record indiscutable de cet yacht. A tribord nous avons apperçu les contours d’une île, et ensuite son image précis ainsi qu’une immense silhouette de la phare. C’était Stromness. On n’a pas pu appercevoir Swona, l’île opposée, car le fort brouillard s’étendrait au-dessus des îles Orcades. «Solanus» emporté par le courant, et poussé aussi par moteur, après 62 minutes a pris la Mer calme du Nord. Pentland Firth nous a bien acqueilli. Le passage de ce détroit souscite des impréssions inoubliables et demeure l’élément important dans le curriculum vitae de chaque navigateur qui l’avait fait. La distance en ligne directe des îles d’Orcades à travers les îles Féroés pour l’Islande mesure 490 milles marins. En admettant la vitesse moyenne de «Solanus» quatre noeuds, cette croisière prend environ cinq jours de navigation tranquille. Tandis qu’aux îles Féorés c’est seulement 240 milles marins. Le vent faible du sens favorable permettait de garder l’espoir de visiter la capitale de l’île –Thorshavn. Conformément au plan de croisière le yacht a aboutit l’île située 309 310 tłum. Monika Cisek au sud de cet archipel – Sudhuroy, et ensuite en allant tout droit ils se sont dirigés vers l’entrée de port Thorshavn. Le long de trajet au port de plaisance nous admirions les paysages fascinantes de falaises des îlots croisées. A 22h00 nous avons amarré au quai de pittoresque port de plaisance à Thorshavn. Après une semaine de la sortie de Thorshavn, «Solanus» a amarré à Reykjavik, à peine dans le même endroit où séjournait autrefois «Euros». Le jour suivant nous avons fait une merveilleuse excursion le long des itinéraires intéressantes de l’Islande. Nous avons admiré l’un de plus connus chutes d’eau – le chute d’eau Gullfoss, pittoresque et or. Grâce à cette localisation attractive à proximité de Reykjavik, c’est le lieu le plus fréquemment visité par milliers de touristes. Faute de construction de barrage et de centrale électrique ce chute d’eau a été ménace de disparaître, toutefois grâce aux revendications multiples ce merveille de la nature a été sauvé. L’heure de retour en Pologne s’approchait vite. Après cinq jours d’arrêt, nous avons pris la mer en espérant y revenir un jour. Après chaque retour de la croisière, nous nous demandons ce qui vraiment pousse les gens à prendre la mer. Quelle la raison de cette folie qui les emporte et qui les condamne à la vie à bord d’un petit navire, souvent aux conditions atmosphériques défavorables? C’est peut-être la conscience de confronter ses forces et de s’affronter aux propres faiblesses ou la volonté de recherche des limites de ses capacités qui domine les inconvenients d’un moment. Ou les plus essentiel, peut-être, est le goût de volonté, d’espace et d’aventure permanente? En 2001 nous avons plannifié le doublement de Svalbard. C’état ma première grande croisière sous mon commandement. Nous avons repris le yacht à Trondheim où nous avons commencé, le 23 juillet, notre aventure pour Spitzberg. Après deux jour de navigation nous avons franchi le cercle polaire nord. Les jours suivants ont apporté la tempête. Après son passage difficile, «Solanus» est arrivé, le 1 août, au port de Longyearbyen où l’équipade de celui-ci à rencontré le yacht polonais «Eltanin» de Gdańsk. Le trajet de neuf jours s’est manifesté par la fatigue. Nous avons eu besoin d’un répos, car il nous restait encore un tas de travaux liés au contrôle de navire et d’approvisionement de carburant et d’eau, avant l’étape suivant de la croisière vers Ny Ålesund. Ces travaux nous ont pris deux jours. Le 3 août nous avons quitté Longyearbyen pour arriver à Barentsburg. A Barentsburg nous avons amarré au quai principal. On a du mal à débarquer du yacht en traversant le grand quai en béton dôté de lourds pneumatiques – des butés pour les grands unités marines. La route principale de ce village s’étale le long de rang des bâtiments. Le mur frontal de l’un d’eux attire par une enorme painture représentant le personnages de Marks, Engels et Lenin. On peut y observer le buste de Lenin qui domine au centre de cet endroit. C’est ce qui vient tout de suite Compte-rendu à l’esprit, c’est l’impression que le temps s’y est arrêté. Au cours de deux jours de pose, nous avons vérifié l’état technique de yacht, nous avons éliminé les défauts constatés et nous avons réassortis l’eau, et nous avons quitté le port en se dirigeant vers le nord pour notre dernier port de Svalbard – Ny Ålesund. Après trois jours de navigation nous avons atteint la position 81°06’2’’N, 26°38’8’’E, alors il nous restait seulement 536 milles marins à notre but – le pôle nord. Il paraît qu’il est autant proche que loin. Après trois jours suivants – l’île Kvitøya que nous n’avons pas pu admirer à cause d’un fort brouillard qui rendait la navigation vraiement pénible et exigeait du timonier non seulement d’une forte concentration pour le maintient d’une vitesse convenable, mais aussi d’une extrême observation de l’horizon invisible. Le changement brusque de cap, en mauvaise visibilité et à une grande vitesse, au moment de l’apparition inattendue est pratiquement impossible. Il vaut mieux de ne pas penser aux conséquences. Le radar sûrement pourrait nous épargner des ennuis, mais faute d’un budget remarquable nous avons dû se débrouiller sans cet outillage. Nous avons repris systèmathiquement le rythme du jour et de la nuit au fur et à mesure de poursite au sud. La lumière solaire qui nous accompagnait jusqu’à ces derniers temps, n’est resté que dans nos souvenirs. Le 20 août nous avons clos le boucle de l’archipel Svalbard. Il y deux ans de la dernière croisière autour de Svalbard, quand nous avons pris la décision d’organiser une autre croisière, cette fois-ci le long de littoral Est de Groenlande. Au cours de quelques mois, nous avons consacré, chaque moment libre, à la préparation du yacht pour cette aventure. L’organisation des moyens financiers demeurait une chose importante. C’était notre yacht club mère RTW Bydgostia qui nous a aide sur ce point en excluant pour toute la période le yacht «Solanus» des croisières de club et en le mettant à notre disposition. La date finale de départ nous avons établi au jour de 2 juillet 2003. Ce délai étai tellement important que nous avons ciblé le milieu de l’été arctique. Nous avons fort douté si nous serions capables de tout préparér. Après un mois de route avec quelques arrêts dans les ports passagers, nous sommes arrivés à la côte de Groenlande, à la hauteur de Scoresby Sund. C’est le plus longue fiord de Groenlande, dit le plus grand vivier d’icebergs, mesurant environ 100 milles marins de longueur. De haut de la falaise, nous admirions une merveilleuse image d’immenses glaçons passant lentement qui rassemblaient de leur silhouette à s’y méprendre aux ferries de quelques étages. La silence et le ciel cristallique reignaient partout. Je me suis rassuré dans l’opinion que l’Arctique est une magie des images splendides, du calme, de blanc et de «émotions profondes». Le 5 août, au beau temps ensoleillé, nous avons quitté le port Scoresbysund. La temperature s’élevait à 14°C. Faute de vent nous avons du demarrer le moteur. Nous filions à la vitesse de 6 noeuds. Nous avons passé les pyramides 311 312 tłum. Monika Cisek de glace qui à la distance de quelques mètres, l’un après l’autre, dérivaient lentement vers la grande mer. La beauté de leur grandeur survirait sur les photos que nous avons prises. Nous avons croisé le cap Liverpool Land découpé par la multitude de fiords pittoresques, sculptés lors des années par les glaciers descendants des montagnes, qui seduisent par leur charme dès l’entrée à leur couloirs tortureux. Le 14 août, à la position de 79°05’N et 14°56’3’’, le pack de glace compacte a bloqué notre piste, en remplissant toute la surface devant yacht. Nous avons tâché d’avencer le long de son limite, à la distance sûre, en gardant l’espoir que nous trouverions le passage libre qui nous procurerait l’opportunité de continuer la cap vers le nord. La température basse se faisait fort sentir – le froid pénétrait même les cirés étanches, sous lesquels nous avons eu le linge chaud suplémentaire. Plus on s’avançait plus de blanc nous entourait. Une seule idée nous accompagnait, ne pas se laisser enfermer dans ce labyrinthe infiniment longue de blanc gravats. Après une analyse détailleuse de route que nous avions parcourue en traversant sans cesse les obstacles glaciales, nous avons constaté que nous nous trouvions au même endroit. Nous nous rendions compte du fait que c’était déjà mi-août et qu’il fallait qutter ces eaux hostiles de l’Arctique. De plus nos congés commeçaient à prendre fin. Il fallait prendre une décision difficile, rechercher encore la piste au nord ou retourner à la maison. Il fallait prendre en considération la plus importante chose : la vie des gens demeure l’affaire suprême. Ma décision était juste – on s’en va. J’ai dû l’annoncer à l’équipage. J’ai remercie à mes collegues pour leur effort lors de route parcourue, en leur déclarant que nous retournos à la maison. Après 6155 milles marins au cours de 79 jours, «Solanus» a amarré au quai de port à Górki Zachodnie, le 18 septembre. Croisière pour Narwik et Svolvær sur Lofotes La croisière pour Narwik et pour îles Lofoten en 1992 à bord de «Solanus» avait pour but non seulement l’objectif sportif mais aussi patriotique – visite des lieux où les marins et les soldats polonais avaient milité et où les bâteaux polonais s’étaient couverts de gloire. C’était la croisière sans aventures. Le moteur nous a procuré beaucoup de problèmes. La première avarie a détruit le mécanisme de transfert de sens de rotation, suivante a entraîné les écoulements d’huile remarquables, troisième est apparue quand le compressateur acier des vibrations de tuyau d’échappement s’est cassé ce qui a entraîné l’enorme voile de yacht. Il fallait mettre à côté le moteur, aérer et nettoyer le yacht. De plus le compasse a commancé à indiquer des directions bizarres. Il ne manquait pas d’aventures Compte-rendu –bonnes et mauvaises– au cours de cette croisière, comme dans chacune, d’ailleurs. Exemplaire demeure ici la rencontre avec Leon Helt, compatriote de Chojnice qui passait ses vacances de pêcheur au sein de petit Bessaker et qui sachant les problèmes des navigateurs (à Lillesand où ils ont dépensé leurs argent à l’achat des cartes, carburant et taxes de port) a proposé un prêt grâce auquel on pouvait reprendre la route. A force de cette situation et à l’aide d’autres personnes gracieuses ainsi qu’à la détermination et l’expérience du capitaine et de l’équipage, le but a été atteint. A Lillesand, les courones mortuaires ont été donc posées au pied du monument commémorant le combat d’avril de 1940 entre le fameux sousmarine ORP «Orzeł» et le navire marchand allemand «Rio de Janeiro» , ainsi que de lieux de répos éternel de navire «Chrobry» coulé par les bombardiers allemands en mais de 1940. Les couronnes ont été posées également au bout de voyage – à Narwik, dans le fiord Rombaken où repose le destroyer ORP «Grom», et également au cimetière militaire Haakvik à Ankenes où parmi les soldats brittaniques, norvégiens et de française Legion Etrangère reposent les cendres des soldats polonais du Ier Brigade Autonome des Chasseurs de Podhale. Puis ils ont visité Svolvær – la capitale des îlles Lofoten. «Solanus» était le premier yacht polonais qui a amarré dans ce port. Sous difficiles conditions atmosphériques, ils sont retournés en Pologne et le 2 octobre 1992 ils ont atteint le port de Gdynia. La croisière durait 59 jours, et le yacht a parcouru 3295 milles marins, en arrivant aux 12 ports. Avant l’aventure … Après avoir retourné de Groenlande en 2003 et avoir reçu de II prix dans le concours «La croisière de l’Année» le capitaine Bronisław Radliński a commencé à songer d’une autre croisière. C’est comme cela que le programme de la croisière «Le long de la route marine de l’immigration polonaise 2010–2011» a été établi. La piste suivra la route autour de deux Amériques. La distance la plus difficile de cette piste plannifié constituera le Passage Nord-West – la passage d’eau étroit séparant le Canada de l’Arctique. Ensuite la navigation le long de littoral de deux Amériques, le doublement du cap Horn, appellé par les navigateurs «Irréconciliable», et enfin le retour en Pologne en traversant l’Atlantique. Dans chaque port, on envisage un entretien avec les immigrants polonais y demeurant. L’équipage a été complété, et le yacht «Solanus» a subit la révision capitale et a été bien préparé pour cet aventure. Le capitaine Radliński parle opiniâtrement de: «la croisière – après croisière»… 313 Resumen Bydgoszcz es un puerto de matrìcula escrito en la popa de tres yates: “Euros” “Zentek” y “Solanus”. Los tres fueron construidos en Bydgoszcz. Famosos por sus largas travesias, por los cuales sus capitanes se adjudicaron valiosos premios. Llegaron allì donde antes no habìa llegado ningùn yate. El libro Bydgoszcz el Puerto de Matrìcula contiene recuerdos de viajes muy interesantes de los capitanes de estos yates: Aleksander Kaszowski, Edmund Kunicki, Hubert Latoś y Bronisław Radliński. Las memorias del contramaestre Henryk Lewandowski, fue escrita por el redactor Jacek Drozdowski. También estàn incluidos fragmentos, tomados del libro 65 lat z biegiem Brdy (65 años navegando rio abajo por el Brda) del autor Zbigniew Urbanyi, describiendo el viaje del yate “Euros” a Spitsbergen. Sueños cumplidos Para llevar a cabo la construcción de un yate de alta mar, fuera del mar, en tierra adentro, si que fue un gran desafío. En primer lugar, no había nada. No habìa tradición, experiencia, dinero, enèrgicos activistas . Luego vino la idea, pero no había dinero y gente. Luego vino la idea y la gente. Luego vino la idea, la gente y el dinero. Luego vino el yate. El sueño se convertiò en realidad. De la planta de reparaciòn de material rodante de Bydgoszcz saliò el yate de acero “Euros”, que permitió a los navegantes de Bydgoszcz realizar travesìas importantes y no tradicionales hasta entonces (el paso por Pentland Firth y zarpar hacia Islandia sin motor, zarpar de Cabo de Hornos, la expedición a Spitsbergen) escribió una de las pàginas más bellas de la navegaciòn polaca que quedò definitivamente en la historia de la vela mundial. Su sucesor el “Solanus”, fue construido también en esta planta, y presta buenos servicios a los navegantes de Pomerania que han realizado con èl muchos viajes difíciles en aguas del Norte, incluyendo la ruta de los combatientes polacos que lucharon en el mar – hasta Narvik inaccesible durante décadas para los navegantes detrás de la “cortina de hierro”. Resumen “Euros” alrededor de Cabo de Hornos ¿Cómo navegar por el Cabo de Hornos en ratos libre al trabajo? Esta pregunta problemáticamente acontecìò a los navegantes de Bydgoszcz durante muchos años y probablemente quedò sin respuesta, si no fuera la idea de transportar el yate por barco a Valparaíso. Asì empezó el período de preparación para el viaje al Cabo de Hornos. Hubo necesidad de superar muchos obstáculos, solucionar un montón de trámites, reunir el equipo necesario, comprar y recolectar comida para toda la travesìa. Hasta que finalmente el “Euros” fue sentado en la columna de basada, escondido detrás de la cubierta superior elevada del “Czacki” mientras que la tripulación compuesta por Aleksander Kaszowski, Henry Jaskuła, Hubert Latoś, Zbigniew Urbanyi, Henryk Lewandowski y Tomasz Głuszko, tomaron lugar en los camarotes del buque, que el 3 de diciembre de 1972 saliò de Gdynia en un viaje a Chile. En el barco la tripulación realizò la renovaciòn completa del yate, hasta finales de octubre realizaba una travesìa conforme a lo programado. Esto significaba fatiga desde el amanecer hasta el atardecer de cada día, por el cual se tuvo que trabajar. Ese mismo tiempo nos tardó para encontrar la mejor manera de navegar en la zona marìtima más peligrosa. A Valparaíso el “Czacki” llegó con más de dos semanas de retraso. Esto significaba que el “Euros” se encontrarìa en el Cabo de Hornos entre febrero y marzo. Salieron del puerto lo màs pronto como pudieron. En el mar siguieron trabajando. Bloquearon los arcos, se instaló los cables adicionales de acero con jarcia firme, se estiraron las cuerdas de seguridad. Se hizo ejercicios hasta el cansancio de cómo recibir las olas de tormenta en el stay. Debido a que sólo con buena navegaciòn con vientos se mueven los bordes de las velas incluso durante el paso del huracán, la recepciòn de olas en àngulos de diez a veinte en la popa nos darìa oportunidad de supervivencia. La navegaciòn procedió con tranquilidad y recièn a finales de la segunda década de febrero, estando a cincuenta grados de latitud sur, quedaban aùn unas doscientas millas, llegò la primera tormenta. Pasaron la perturbaciòn y se situaron en el centro de la borrasca. El siguiente golpe de vientos vino del sur. Tuvieron que sobsistir la deriva, ya que un escape de la tormenta significaba otra demora. Fueron terribles horas, que se terminó tal como deberìa ser. Què tal caìda! A consecuencia del golpe de una enorme ola, los mástiles del yate se cayeron al agua, y entraba agua al exterior por la golpeada claraboya. El yate una vez puesto en su posiciòn, hubo tanto trabajo que hacer que se olvidaron del océano que puede hacer otra desgracia màs. Los siguientes días fue un período de tormentas continuas. Las tormentas cada vez eran màs fuertes, en un mar de confusiòn, de olas que se cruzaban, alcanzando alturas de veinte metros. En el timòn se podìa soportar sólo una hora. Aumentaba el cansancio, nadie tenía sus cosas secas. Mojados hacian la 315 316 tłum. Hector Castillo vigilancia, mojados quedaban despuès de cambiar las velas, cuando el capitán se ocupaba del timòn. Muchas veces, los mástiles se inclinaban al agua, tambièn muy a menudo la nave navegaba cubierta de palomas torcaz , el timòn sobre la borda antes de su lavado estaba protegido por el cinturón de doble seguridad. En estas condiciones, una vigilancia de tres dias en la cocina nos hacia un descanso. Todo fue mejor menos los horrores de la soledad en el timòn. El 26 de febrero, al yate dañado le cayó una tormenta huracán de más de 100 nudos. Fue un infierno. Cuando cesò la tormenta, en direcciòn perpendicular al Cabo de Hornos quedaba 170 millas. Estas millas las pasamos con viento moderado, y en direcciòn perpendicular al Cabo de Hornos el “Euros”se encontrò unos minutos antes de la medianoche del 27 de febrero. Una tormenta molestosa con fuerza de huracán los sorprendió al día siguiente. Pero esto fue ya el regreso y a pesar que a varias millas de Buenos Aires se rompió el mástil siguieron navegando en aparejo de emergencia, fue un regreso triunfal. Travesìa sin escala de Buenos Aires – a Hel a bordo del SY „Euros” (25.04–23.07.1973) Después de zarpar del Cabo de Hornos en América del Sur el yate “Euros” con la cruceta del palo mayor rota se acercó a Buenos Aires el 19 de marzo de 1973. La estadìa en Buenos Aires fue destinada para reconstruir el palo mayor roto y prepararse para continuar el viaje, que duró 35 días. Durante los trabajos de la nave fue visitado por muchos invitados, en su mayoría polacos. Para algunos esto su primera reunión desde el fin de la Segunda Guerra Mundial, con “polacos de Polonia”. Durante estas reuniones, el personal se reunió con gran amabilidad. De Buenos Aires el yate partiò el 25 de abril. Además de la comida, a bordo fue llevado más de una tonelada de agua y 800 litros de combustible para el paso del mar de silencio. La tripulación compuesta de cuatro personas eran los participantes de la travesìa alrededor del Cabo de Hornos: el capitán Henryk Jaskuła, Hubert Latoś – primer oficial, Tomasz Głuszko – segundo oficial de bordo, Henryk Lewandowski – tercer oficial. Durante la travesìa se navegó con cuatro vigilantes de tres horas estables de bordo, todos por igual obligaciòn en el yate. Eran tambièn estable las vigilancias de la cocina, indicaciones específicas de las comidas: desayuno, almuerzo y cena. El único medio electrònico de comunicación fue el radio transmisor-receptor FM y un radio adaptado a la frecuencia marìtima. Iba a ser una travesìa decididamente turìstica. Cada participante del viaje tenìa su propias expectativas en cuanto a su ruta, curso y puertos para visitar. Mientras tanto, el capitán decidió que esta sería una travesìa de deporte sin la Resumen necesidad de acercarse a los puertos. Lo transformó en un viaje de enorme escala de dificultades. No poder realizar lo esperado referente al curso de la travesìa, se acumulò en las condiciones de navegación y el debilitamiento del organismo como resultado de alimentarse muy monótono, y al final de la travesia, parte de los alimentos quedò en mal estado. Esto dio lugar a frustraciones periódicas que experimentaron los participantes del viaje, especialmente en el tercer mes sin parar en el mar. Aunque la nave fue totalmente funcional, la parte anterior del cordaje tuvo menos resistencia, en el duro viaje por el Cabo de Hornos. Esto dio lugar a frecuentes averìas de los distintos tipos de cordaje. El trabajo permanente con el objeto de eliminar o prevenir averìas fue característico principal de este viaje. De su extensiòn puede certificar el hecho que a la salida del Cabo de Hornos con nuevo aparejo y nuevas velas, hasta el final del viaje se tuvo que realizar 42 trenzas de las cuerdas de acero o su sujeción que estaban cediendo a la deterioraciòn. El constante trabajo exigìa tambièn la reparación de las velas. Un acontecimiento importante durante el viaje fue la reunión en el Atlántico Sur con el barco polaco “Ziemia Lubelska” [Tierra de Lublin] y estancia en su bordo. Después de varios días de viaje el motor sufriò un averia mecànica total, y en el 33 dìa se rompiò el palo mayor como en el viaje anterior. Después de romperse el mástil, la tripulación tuvo que adoptar al aparejo a las nuevas condiciones, de tal forma que quedò asegurada por completo la maniobrabilidad de la nave al tiempo que se reducia su velocidad alrededor de 20 por ciento. Se llegò a dominar en forma muy eficaz de la toma del agua potable, incluso en pocas lluvias. En la etapa final del viaje no había alimentos frescos. En el libro se han reconstruido los acontecimientos de estos 90 días de viaje sin parar día tras día, para permitir al mismo lector le eche una mirada a este viaje. Después de más de treinta y cinco años, este acontecimiento se pudo reproducir con relativa exactitud gracias a una agenda personal, que el autor llevó a cabo diariamente durante el viaje, según el estado actual de la mente. Cabo de Hornos siempre en la memoria El destino del oficial de mar señor Henryk Lewandowski està relacionado con todos los yates de Bydgoszcz – “Euros”, “Zentek” y “Solanus”. Y con casi todos los capitanes que dirigíeron los yates en los viajes más importantes: con Aleksander Kaszowski a Cabo de Hornos en 1973 y cuatro años más tarde a Spitsbergen; con Henryk Jaskuła en el viaje de regreso de 90 dìas del Cabo de Hornos, un non-stop, sin entrar a puertos desde Buenos Aires hasta Polonia, con Edmund Kunicki a Narvik y a Svolvær – puerto de Lofoten, donde “Solanus” fue el primer yate polaco (1992), con Hubert Latoś, el acompañante de Cabo de Hornos, ya que ambos cruzaron el famoso estrecho Pentland Firth 317 318 tłum. Hector Castillo y dos veces – del este al oeste y del oeste al este (1995), y con el “quinto en el relevo” Bronisław Radliński a Groenlandia en 2003. Se considera en este último viaje que el oficial de mar “mano de oro” (también llamado “Tuptacz polar” asì bautizado despuès de la expedición a Spitsbergen) tenìa 73 años, no hay manera de negarlo, la navegaciòn da gran impulso a la salud. Naciò en Strzelno de la regiòn de Kujawy, serìa después el conquistador del Cabo de Hornos y Groenlandia, su aventura con la navegaciòn lo comenzó tarde, y – como siempre – por pura casualidad. Después de terminar la escuela de formación ferroviaria empezò a trabajar en Bydgoszcz en la planta de reparación de materiales rodante, donde Kaszowski y otros entusiastas llegaron con la idea de construir un yate de navegación marìtima. Fue por supuesto el “Euros”. Con su profesiòn montador mecánico, pasó por casi todas las secciones – desde la secciòn de coche pasando por la secciòn de equipos, fundición hasta la secciòn de grúas ferroviarias – incluso antes de la aventura de navegaciòn se ganò el apodo “mano de oro”. Y esto decidió que Alojzy Schmit, a quièn se pidiò ayuda en la construcción de la nave (tenía experiencia en barcos de madera), lo empujara una cooperaciòn. Y así, sin tener ninguna idea acerca de la navegaciòn, sin saber siquiera los nombres, tales como Cabo de Hornos o Spitzberg, Henryk Lewandowski fue empujado a la familia de la navegaciòn, “atragantado” a las aventura en el mar. Realizò travesias, los que muchos sueñan, pero pocos logran conseguir esos sueños. Persona que incluso en la vejez, estando en aguas frías del norte, camarotes estrechos y alimentaciòn en una mesa estrecha decidiò que es màs importante que una comoda cama caliente aunque sea para unas o varias semanas. Persona – de una salud que ya no es la misma de siempre – con mucho gusto elige su próximo viaje. ¿Por qué? Pues como èl mismo dice: la navegaciòn no es sólo aventura, peligro, miedo o emoción . Es también amistad, sentimiento y sabor de libertad. Todo cambia, por supuesto, como todo. No obstante, no vale la pena ser un pillo en el mar, puesto que este enseña humildad... Es tambièn siempre justo... Alrededor de Islandia en yate “Euros” Contornear Islandia en el año 1968 – el primero en el mundo – exigia de sus participantes no sólo competencias de navegaciòn, que de hecho realmente se adquiriò durante ese viaje, pero tambièn de abnegación, fuerza física y mental. Hoy en la era de los satélites, GPS y el apoyo logìstico de las empresas o corporaciones de gran alcance, el increíble progreso técnico, a muchos lectores de este libro, como de otros paises le pueden parecer la historia de un pan especial cocido y empaquetado en la panadería de la Marina de Guerra, trozos de embutidos en descomposición debido a la humedad de la Resumen provisiòn o de comer solamente galletas, de fuga de agua del valiente yate que llevó a siete aventureros a su objetivo, aunque por el camino recibieron una sólida escuela. En el viaje alrededor de Islandia, la mayoría de la tripulación “Euros” la componìan marineros de poca pràctica, y algunos de ellos su primera tormenta la pasaron en la travesìa. Conocieron los diferentes sabores de la navegación marítima, y regresaron al paìs después de 66 días en estado de “embriaguez del agua”, que los médicos lo definen como uno de los sìntomas de psicosis de mar. Es enfermedad de estado grave que genera en los seres humanos – sanos en el comienzo – en un corto o largo tiempo antipatìa a la vida normal en la sociedad. En este caso este estado fue el resultado de participar en un largo viaje por mar. Sus síntomas son comer cualquier cosa, amor a los estrechos y húmedos camarotes de vela, mohoso pan, agua podrida y disgusto al lavado. Y por todo se tiene que pagar bastante. El tratamiento de estos estados es sin remedio, y la evaluaciòn del transcurso de la enfermedad es de poco valor. La vida demostró que la mayoría de los particpantes de esta expedición han vivido màs tiempo y han llegado a la vejez. Cruzando Pentland Firth Pentland Firth es un estrecho de 14 millas de longitud, de anchura 6 millas que define los lìmites de rocosos, acantilados, despedazados y abundantes arrecifes de bordes engañosos. Se desplazan por èste masa de agua estimulada por la corriente de flujo, que cambia de dirección cada seis horas. Los bordes despedazados, la disparidad en la línea de fondo y las islas Stroma y Swona que interrumpen el flujo de agua, hacen un espacio agitado de corrientes, contra el flujo, remolinos y marejadas – que cuando la marea sicigial llega a la velocidad de 14 nudos – se alcanza una intensidad inimaginable. No es de extrañar que los marineros observaron cuidadosamente la instrucciòn de navegaciòn puesto que los buques pequeños ni siquiera se acercaban al estrecho. En 1970, en ese entonces los marineros de Bydgoszcz tuvieron sólo un mes de tiempo libre, decidieron entonces medirse con el sonado estrecho. El capitán Kaszowski se las arregló para recoger cuatro dispuestos a asumir el riesgo y asi al principios de julio el “Euros”– aún sin motor – Saliò de Górki Zachodnie con su tripulación: Aleksander Kaszowski, Stanisław Horecki, Edmund Bagniewski, Zbigniew Urbanyi y Tadeusz Jabłoński. Tenian intenciòn de pasar el estrecho en tiempo de flujo en cuadratura, durante el día y por orillas escoceses, que – al parecer – es más seguro. Tener la intención no quiere decir que lo lograron. El camino hacia las puertas del estrecho fue extremadamente difícil. Los vientos contrarios, mayormente con fuerza de tormenta, el cambio del mar en calma daban lugar 319 320 tłum. Hector Castillo eficazmente al retraso, que frente a la entrada occidental a Pentland el “Euros” se encontrò el 20 de julio en tiempo de marea sicigial. Así sucede en el mar. Decidieron esperar a la corriente occidental de la mañana, cuando la radio BBC diò advertencia de tormentas en esta área, les quedaron dos opciones: regresar o ir de noche a Pentland. Y si es en noche, entre Swona y Stroma donde corren vientos remolinos de Swilkie, pero el camino es señalado por faros. Acerca del regreso, nadie lo pensaba. A las 21.45 horas “Euros” se abriò paso con dificultades por el peligroso canal del Merry men of Mey, y luego arrebatado por la corriente de río de 14 nudos. El fuerte viento occidental fue casi imperceptible y apenas el yate evitò caer en un contracorriente. Por entre las islas al yate le vino enormes remolinos. Completamente sin vientos en las velas el “Euros” empezò a moverse en círculos por los remolinos en las aguas, que lo llevó al rocoso Pentland Skerries. En último momento, del Atlántico llegó la primera tormenta de vientos, el yate recuperó mando y ya después de la medianoche salìò al Mar del Norte. Al mediodìa el “Euros” atracò en Kirkwall en las Islas Orcadas. Allí, se cercionaron que el “Euros” fue el primer yate, que hizo la travesìa Pentland sin motor. Solo en los estrechos daneses En julio de 1971 el capitán Alexander Kaszowski navegó por los estrechos daneses en la ruta Świnoujście – Skagen – Świnoujście. Navegò en un yate sin motor y sin autopiloto,y sin ningún tipo de facilidades para el navegante solitario. En sus memorias el capitán escribe del precio que se tuvo que pagar por este viaje. Relata la exhibiciòn de velas a la entrada al puerto Jachtklub de Copenhague y de la dificil navegaciòn, después de quedar inmòvil el viento, aumentò su fatiga, sucedìò como en su regreso en direcciòn al norte de Laeso – le parecia estar completamente seguro – cayó en el sueño una hora y se despertò... encallado. Con la ayuda de pescadores, saliò de las aguas poco profundas y en Vestero esperó cuatro días a la tormenta, uno de los peores en ese año. Cuando la tormenta pasó, saliò del puerto y llegó a Skagen – el propósito de su viaje En el camino de regreso el capitàn conociò el limite de su resistencia. Durante cuatro días no salió de la cubierta. Fueron horas en que le parecía que él no está solo en la cubierta, pero afortunadamente, la conciencia regresaba y a tiempo realizò las maniobras necesarias. Finalmente hizo su apariciòn en el muelle de Świnoujście, aferrò el yate y se desplomó en su cama. Esta travesìa fue galardonada con el premio “El viaje del Año”. Resumen Con “Euros” a Spitsbergen El año 1977 fue el décimo año de la navegaciòn de “Euros” Se decidió celebrar el jubileo de esa temporada con un viaje deportivo de este famoso yate. Ya reformado la nave, con un nuevo motor, el 30 de junio, saliò de Górki Zachodnie conducido por el Capitán Aleksander Kaszowski con una tripulación compuesta por Hubert Latoś, Edmund Bagniewski, Zbigniew Urbanyi, Alojzy Schmit, Henryk Lewandowski y Zenon Duszyński. El propósito del viaje fue Spitsbergen. El camino al norte no fue fácil. Comenzó con una falla en el embrague que fue reparado en Gotemburgo. Luego, a la altura del faro Utsira el yate se encontró con una serie de pesadas tormentas contrarias. Con determinación, lucharon por cada milla al norte. En la pesada navegaciòn se rompió uno de los puntales, despedazado quedò el nuevo foque. Varios dìas de pesado trabajo no permitiò avanzar en la navegaciòn. Fue necesario ir a Shetland, y allì buscar vientos favorables. El 22 de julio “Euros” alcanzó el Círculo Polar Ártico. Luego los deprimiò el silencio o los leves vientos contrarios. Cuando finalmente después de cinco días llegaron vientos del sur, se colocaron todas las velas con el spinnaker desplegado y la vela triangular suspendida. En endurecido viento de 6⁰B durante cinco dìas corria al norte. Rápidamente navegaron por la ruta de obstàculos entre grandes tèmpanos, objetos apenas visibles, que sus choques amenazaban naufragio de la nave, corrian en niebla, espesa e impenetrable, y finalmente avistaron tierra – los picos nevados de Vestspitsbergen. Desde la salida de Gotemburgo han pasado 25 días, cuando amarraron la nave en Longyearbyen habìan pasado 25 días de la salida de Gotemburgo. Aquì se evaporò la última esperanza de poder navegar por el archipiélago del norte. El hielo completamente bloqueada la costa norte de Svalbard. El yate pasò a Barentsburg con una tripulación aumentada por Wojciech Pałka – estudiante WSM en Szczecin. Allì repararon el embrague, que por supuesto, se malogrò de nuevo, tuvieron que reponer combustible y salieron del puerto con la intención de navegar al norte lo màs lejo posible. Después de dos horas el embrague de nuevo se vino abajo. Tercos volvieron en velas al puerto, donde Alojzy Schmit y Henryk Lewandowski, hicieron un nuevo embrague. Lleno de esperanzas el 6 de agosto salieron de Barentsburg . Desafortunadamente, después de varias horas los dientes del embrague se deshacieron. Luego resultó que el eje del àrbol del motor al eje del àrbol de engranaje se habìa desplazado 4 milímetros. De esto, ellos no lo habìan tomado en cuenta. El capitán decidió por regresar. Durante el camino de regreso en tormenta de viento fue batido el recorrido diario de “Euros” y 21 dìas de navegaciòn fue suficiente para llegar a Sassnitz. Allì se bajò de la nave Wojciech Pałka y con un hidroplano llegò a Szczecin. “Euros” y su tripulación lentamente navegaron por el 321 322 tłum. Hector Castillo tranquilo Báltico, que a menudo desaparecian los soplos de viento. Recièn el 2 de septiembre en el 63 dìa de la travesìa, después de pasar 5.090 millas marinas amarraron la nave en Gorki Zachodnie. Por esta difícil travesìa polar el capitán Aleksander Kaszowski recibió el siguiente, esta vez el tercer Premio de Honor “El viaje del año”. Mi camino hacia el Ártico Todos mis recuerdos – agradables, divertidos o triste – siempre se relaciona con momentos pasados en el mar. En realidad, toda mi vida pasada fue, y se relaciona con el mar. Leì todos los libros disponibles de la navegaciòn, a través de la aventura de sus autores me puse al dìa de los asuntos marinos. Estos encendieron mi imaginación de los viajes largos. Acerca del mar, yo sólo sabía de lo que habìa leído en los libros. Y sin embargo, pensé que los sueños pueden hacerse realidad. La primera travesìa fue grabada en mi memoria profundamente, fue quizás porque era una cosa desconocida para mí – fue el viaje a Copenhague, sin pasaportes y visas durante el tiempo del comunismo. Después de salir de Świnoujscie con un buen tiempo para la navegación por la mañana temprano llegamos a la cabeza de la entrada principal del puerto de Copenhague. Con el motor prendido sin tratar de llamar la atenciòn llegamos al interior del puerto, teniendo en cuenta que es ilegal – sin visa, pasaporte en el mismo corazón del principal puerto de Copenhague. Toparnos con la guardia danés de fronteras podría ser desagradable. Después de bambolear con la sirena rápidamente nos dimos a la fuga al mar. Luego hubo siguientes viajes. El año 1997 fructificò una larga expedición alrededor de Islandia a través de Pentland Firth , las Islas Feroe hasta Reykjavik en el yate “Solanus”. A Pentland nos habìamos acercado desde el oeste. Según nuestros cálculos la corriente de dirección del Atlántico se iba a mover dentro de media hora. Estuvimos en plena disposición para forzar el estrecho de mala opiniòn. El viento se calmó por completo, el motor empezò a empujar al “Solanus” a una velocidad de cinco nudos directo al este. Estuvimos esperando en tensiòn la confirmaciòn del aumento de la velocidad, hasta que finalmente la marea se movió. La velocidad aumentò de cinco a ocho nudos. Arrebatado por la corriente “Solanus” comenzó a acelerar, a veces alcanzando velocidades de 14 nudos, que fue un récord absoluto de esta embarcación. Por el lado derecho vimos la silueta de la isla, a continuación, una imagen exacta y completa del edificio del faro. Fue Stroma. El opuesto Swona no lo podimos ver porque en las Orcadas comenzó a extenderse una densa niebla. Arrastrados por la corriente principal de río, el “Solanus” impulsado por el motor después de 62 minutos llegò al Mar Norte en calma. Pentland Firth demostrò ser amable Resumen con nosotros. El paso por este estrecho deja una impresiòn inolvidable y es un elemento importante en la vida de todo navegante que visita este lugar. De las Orcadas por entre las Islas Feroe a Islandia en línea recta es aproximadamente 490 millas marìtimas. Suponiendo una velocidad promedio del “Solanus” de 4 nudos, se requiere alrededor de cinco días de tranquila navegaciòn. En cambio hacia las Islas Feroe es sólo 240 millas marítimas en ruta hacia el objetivo. Vientos moderados con dirección favorable dio gran esperanza de tener la oportunidad de visitar la capital de la isla – Tórshavn. De acuerdo con el plan de la travesìa, el barco llegó a la más alejada de las islas del archipièlago-Suduroy, despuès navegò en línea recta hacia el norte orientado a la entrada de Tórshavn. Por el camino al puerto de yates nos pusimos a admirar las vistas de los fascinantes acantilados pendientes, pasando de lado de los islotes. A las 22.00 fue amarrado la nave en el encanto puerto de Tórshavn. Una semana después de la salida de Tórshavn el “Solanus” atracò en Reykjavik, casi en el mismo lugar donde años antes en el muelle fue amarrado “Euros”. Al día siguiente tuvimos una maravillosa excursiòn de lugares interesantes de Islandia. Hicimos la visita a una de las cascadas más famosas – la pintoresca cascada Gullfoss. Gracias a la atractiva ubicación, cerca de Reykjavik es visitado anualmente por miles de turistas. Debido a la construcción de presas y centrales eléctricas la cascada iba a desaparecer, pero gracias a las protestas se pudo salvar a esta maravilla de la naturaleza. La fecha de regreso a Polonia estaba por llegar. Después de cinco días de parada, salimos con la esperanza de que una vez màs llegaremos aqui. Cada vez que regresàbamos de una travesìa nos haciamos las preguntas ¿Què es lo realmente atrae el mar a la gente? ¿Què suscita a la gente, que a pesar de las desventajas de vivir en un pequeño yate, a menudo en condiciones climáticas difíciles, sucumben a su fascinación? ¿Tal vez sobre las desventajas en ciertos momentos sale un examen de conciencia de revisar sus propias fuerzas para contrarrestrar sus propias debilidades?, o ¿Quizàs es un afàn de buscar lo que es posible? o ¿Quizà lo más importante en todo esto es un sentimiento de libertad, espacio y de aventuras perpetuas? En 2001, habiamos previsto una travesìa alrededor de Svalbard. Fue mi primera gran expedición bajo mi mando. Tomamos el yate en Trondheim, de donde salimos el 23 de julio en dirección a Spitsbergen. Después de dos días de navegación tranquila cruzamos el circulo polar àrtico. Los siguientes dìas fueron de tormenta. En difícil navegación el “Solanus” el 1 de agosto llegó al puerto de Longyearbyen. Allí encontramos al barco polaco “Eltanin” de Gdańsk. Los nueve dìas de viaje se hizo sentir. Necesitábamos descanso, porque la siguiente etapa del viaje a Ny Ålesund nos esperaba enormes trabajo en relación con la revisión de la embarcación y reponer combustible y agua. Nos ocupò dos días. El 3 de agosto salimos de Longyearbyen a Barentsburg. 323 324 tłum. Hector Castillo En Barentsburg amarramos la nave en el muelle principal. Del yate con dificultad se podía llegar a la alta orilla de hormigón con grandes neumáticos, que funcionan como defensas para las grandes unidades navales. La carretera principal entre el pueblo se extiende entre varios edificios. En la cumbre de la pared de uno de ellos llama la atención la enorme pintura de Marx, Engels y Lenin. También se puede ver aquí el gran busto de Lenin, situado en el centro del pueblo. La única reflexión, que viene a la mente en ese momento es que el tiempo se ha detenido aquí en este lugar. Durante dos días de parada en el puerto nos permitiò comprobar el buen estado del yate, eliminamos los defectos, complementamos la provisiòn de agua, despues devolvimos el amarra, dirigiendo el yate al norte al último puerto en Svalbard – Ny Ålesund. Después de tres días de navegación alcanzamos la posición 81°06’2’’N, 26°38’8’’E. De este lugar hasta el Polo Norte es sólo 536 millas marìtimas. Parece tan cerca y tan lejos. Después de otros tres días en direcciòn perpendicular izquierda la isla Kvitøya en el travès izquierdo, no pudimos verla debido a la niebla muy densa, la navegación es realmente complicada y requiere alta concentración del timòn para mantener relativa velocidad del yate y, al mismo tiempo intensa observación del horizonte invisible. Con poca visibilidad y alta velocidad el yate en un momento de repentina aparición del iceberg hacer una maniobra urgente del curso es prácticamente imposible. Por consecuencia de una colisión es mejor no pensar. Ciertamente el radar nos ahorrarìa un poco de estrés, pero debido al modesto presupuesto de la expedición tuvimos que renunciar de este. A medida que se navegaba hacia el sur sistemáticamente regresaba el ritmo normal de día y de noche. Hasta hace poco, el reloj de sol que nos acompañaba quedó sólo en nuestra memoria. 20 de agosto cerramos la ùltima parada el archipièlago Svalbard. Han transcurrido dos años desde el último viaje alrededor de Svalbard, donde se decidió organizar el siguiente viaje, esta vez a lo largo de la costa oriental de Groenlandia. Durante varios meses, cada momento libre en el trabajo lo hemos destinado en preparar el yate para el viaje. Un punto importante fue organizar fondos para la expedición. En gran medida nos ayudò el club RTW Bydgostia, que previò el “Solanus”, excluyendolo para toda la temporada para viajes con el club. El plazo acordado para el inicio fue el 2 de julio de 2003, esta fecha ha sido muy importante puesto que acertamos en el mismo verano ártico. Tuvimos serias dudas sobre si podemos preparar todo en el tiempo. Después de un mes de navegaciòn con la aparición de varios puertos en la ruta llegamos a las costas de Groenlandia a la altura de Scoresby Sund. Es el fiordo más largo de Groenlandia, conocido como el criadero de los más grandes icebergs, que suman cerca de 100 millas marinas de longitud. Hemos podido admirar su alto acantilado de magníficas vistas que fluyen perezosamente gigantescos bloques de hielo, que hacen recordar la ilusiòn de formas de varios pisos de un barco de pasajeros. Alrededor silencio completo Resumen y con cielo cristalino despejado. Y aún más me convencì de que el Ártico es la magia de las grandes obras, silencio, blancura y “gran experiencia”. El 5 de agosto salimos del puerto de Scoresbysund en tiempo soleado. La temperatura llegaba a 14°C. La falta de vientos nos obligó a arrancar el motor. Navegamos a una velocidad de 6 nudos. Pasamos grandes pirámides de hielo, con intervalos de varios metros, uno tras otro, lentamente desviaban su rumbo hacia el mar abierto. Su belleza la hemos inmortalizado haciendo fotos en todo su esplendor. Cruzamos la península de Liverpool Land cortada de innumerables hermosos fiordos, tallada por los años por los glaciares de montaña, que se sienten atraídos por el encanto de su entrada en los pasillos torcidos. El 14 de agosto, en la posición 79°05’N i 14°56’3’’W en el camino nos cerró el paso un tèmpano de hielo que llenaba todo el espacio frontal del yate. Hicimos el intento de navegar a lo largo de sus limites a una distancia segura, con la esperanza de encontrar un paso libre, que permita el camino hacia el norte. Evidentemente se hizo sentir la baja temperatura – el frío penetraba hasta en los trajes ajustados, aparte teniamos ropa interior complentaria. Mientras más nos dirìgiamos hacia adelante, mayor blancura nos rodeaba alrededor. El único pensamiento que vinìa a la cabeza, no te dejes encerrar en este interminable laberinto de escombros blancos. Después de analizar exhaustivamente el trayecto atravesado por entre las barreras de hielo, llegamos a la conclusión de que en realidad estábamos en el mismo lugar. Nos dimos cuenta tambièn del hecho de que ya eran mediados de agosto y es necesario abandonar las aguas hostiles del Ártico. Además, estàbamos limitados por las vacaciones. Fue necesario tomar una decisión difícil, si debemos de buscar aùn una ruta para seguir adelante al norte, o regresamos a casa. Hay que recordar que lo más importante es la vida humana. Mi decisión fue breve – regresamos. Tuve que dar cuenta de ello a la tripulación. Agradecì a los colegas por sus grandes esfuerzos durante el recorrido atravesado, declarando que volvemos a casa. Después de 6155 millas maritimas, durante 79 dìas el “Solanus” el 18 de septiembre fue amarrado en el Górki Zachodnie. Travesìa a Narvik y Svolvær en Lofoten La travesìa a Narvik y Lofoten en 1992 en el yate “Solanus” además de un fin deportivo tenìa tambièn fìn patriótico – visitar lugares en los que lucharon heroicamente marineros y soldados polacos, donde se cubrieron de gloria los barcos polacos. Fue una expedición no exento de aventuras. El mayor problema fue el motor. La primera averìa fue el deterioro mecànico del cambio de dirección de rotación, la siguiente fue causado por el escape de aceite, y la tercera se produjo cuando se quebrò el compensador de acero de vibraciones del tubo de escape. 325 326 Esto ocasionò enorme humo en el yate y había que retirar el motor y hubo que ventilar al yate y limpiarlo adecuadamente. Para el colmo la brújula empezò a indicar extrañas direcciones . Aventuras – en las buenas y malas – en este viaje, como en todos, no hace falta. La reunión con León Helta, krajan de la regiòn Chojnice quièn en el pequeño Bessaker pasaba entonces las vacaciones pescando y al enterarse de los problemas de los marineros (en Lillesand perdieron el dinero del yale para mapas, combustibles y tarifas portuarias) ofreció un préstamo con el cual se pudo continuar el viaje. Gracias a esto, y la ayuda de otras personas amistosas, a la persistencia y experiencia del capitán y la misma tripulación se pudo lograr su objetivo. Es obligaciòn de ofrendas florales en Lillesand el monumento conmemorando la batalla de abril de 1940 del famoso submarino ORP “Orzeł” con el buque mercante alemán “Río de Janeiro” asi como en el lugar del eterno descanso de la nave “Chrobry” hundido por bombarderos alemanes en mayo de 1940. Coronas de flores también se hizo entrega en el objetivo de viaje – Narvik, en el fiordo Rombaken, donde descansa el destructor ORP “Grom” y en el cementerio militar Haakvik de la localidad Ankenes, donde a lado de soldados británicos, noruegos y soldados de la Legión Extranjera Francesa descansan, tambièn los restos de 1 Unidad Brigada de Fusileros Podhalański. Luego se visitó Svolvær – la capital de Lofoten. “Solanus” fue el primer yate polaco, que atracò en este puerto. En difíciles condiciones climáticas, hicieron el camino de regreso y 2 de octubre de 1992 amarraron en Gdynia. El viaje duró 59 días, el yate navegó 3.295 millas marìtimas, visitando 12 puertos. Antes del viaje ... Después de regresar de Groenlandia en 2003 y recibir el segundo premio „El Viaje del Año” el capitán Bronisław Radliński comenzó a pensar en la próxima expedición. De esa forma surgiò el programa “Rutas marìtimas de la Polonia 2010–2011”. La ruta de navegación se va a llevar alrededor de las Américas. La más difícil parte de la ruta prevista es el Nord-West Passage – una estrecha franja de agua que separa Canadá del Ártico. Luego, navegando a lo largo de la costa occidental de América, dar la vuelta al Cabo de Hornos, llamado por los marineros “intransigente” y regresar a Polonia a través del Atlántico. En cada puerto está prevista una reunión con la comunidad polaca que viven allí. La tripulación està completada, el yate “Solanus” fue totalmente reformado y ha quedado sólidamente preparado para la expedición. El capitán Radliński obstinadamente dice “sobre el viaje – despuès del viaje”… Resumo O nome da cidade de Bydgoszcz está escrito nas popas de três iates: Euros, Zentek e Solanus. Todas as três embarcações foram construídas em Bydgoszcz. Os barcos conquistaram o mundo e ficaram famosos por causa das longas viagens marítimas. Seus capitães receberam prêmios de maior prestígio. As três embarcações conseguiram chegar a lugares nunca antes visitados por um iate a vela. O livro intitulado Porto de matrícula Bydgoszcz conta as experiências dos capitães dessas embarcações. São eles: Aleksander Kaszowski, Edmund Kunicki, Hubert Latoś e Bronisław Radliński. As recordações do contramestre Henryk Lewandowski foram anotadas pelo jornalista Jacek Drozdowski. Também, foram usados trechos do livro de Zbigniew Urbanyi intitulado 65 anos nas águas do rio Brda. O referido livro descreve a viagem da embarcação Euros à ilha de Spitsbergen. Sonhos realizados A construção de um grande veleiro no interior do país, longe de um porto marítimo, apresenta um desafio imponente. No início não havia nada: faltava a experiência necessária, faltava o dinheiro, faltavam homens experimentados no mar. Logo depois, apareceu a ideia. Ainda faltavam o dinheiro e as pessoas. Em seguida, chegou o dinheiro e apareceram as pessoas interessadas. Finalmente, o iate foi construído. O sonho virou a realidade. Nas oficinas do Sistema de Manutenção do Transporte Ferroviário na cidade de Bydgoszcz foi construído o iate de aço, nomeado de Euros. A embarcação permitiu a realização de grandes viagens marítimas, a exemplo da passagem pelo Pentland Firth, da viagem ao redor de Islândia sem o uso do motor, da passagem pelo Cabo Horn, ou da viagem à ilha de Spitsbergen. O veleiro entrou para as páginas de crônicas da navegação polonesa e mundial. Também, seu sucessor, o veleiro Solanus, foi construído nas mesmas oficinas do Sistema Ferroviário. Aos navegantes da região da Pomerânia, ele serviu bem nas viagens difíceis, que seguiram os passos dos combatentes da marinha polonesa nos tempos da Segunda Grande Guerra. Atravessando as águas do Mar do Norte, o iate chegou ao porto de Narvik na Noruega, até pouco tempo atrás, um ponto inatingível para os navegantes do outro lado da Cortina de Ferro. 328 tłum. Jarosław Jeździkowski Passagem do iate Euros pelo Cabo Horn É viável passar pelo Cabo Horn tirando uma folga no trabalho, ou viajando num final de semana? O problema assombrava os apaixonados pelos mares cidadãos de Bydgoszcz. A questão ficaria sem a resposta, se um deles não chagasse à ideia de transportar o veleiro até o porto de Valparaíso... no bordo de um navio! Os preparativos começaram. Era preciso enviar todos os documentos exigidos, pedir e receber todas as licenças formais, comprar equipamentos e providenciar a comida. Finalmente, o Euros encontrava-se no bordo do navio Czacki, e sua equipe: Aleksander Kaszowski, Henryk Jaskuła, Hubert Latoś, Zbigniew Urbanyi, Henryk Lewandowski i Tomasz Głuszko ocuparam lugares na cabine de passageiros. Do porto de Gdynia, o navio partiu rumo ao Chile, no dia 3 de dezembro de 1972. Durante a viagem, a equipe efetuou todos os trabalhos de manutenção no veleiro, que operava nas rotas de rotina até o final do mês de outubro. Isso significava um trabalho constante, feito de dia e de noite, em todos os dias que permitiam o trabalho ao céu aberto. O navio alcançou o porto de Valparaíso com um atraso de quinze dias. Isso significava, que o Euros passaria pelo Cabo Horn no final do mês de fevereiro, ou no início de março. Embarcaram no veleiro e deixaram o porto assim, que foi possível. No mar, todos os integrantes trabalhavam de modo constante. Todas as escotilhas foram vedadas. A cordoalha foi reforçada. A equipe ensaiava a maneira de conduzir o veleiro durante a tempestade. Somente a navegação com uma vela captando o vento, recebendo as ondas pela popa no ângulo de 10 a 20 graus dava alguma garantia de sucesso na passagem. A navegação correu tranquilo até o final do mês de fevereiro. Encontravamse uns 200 quilômetros do 50° de latitude sul, quando bateu a primeira onda de tempestade. Sobreviveram relativamente bem, ao primeiro ataque da fúria dos ventos. Estavam no meio de uma baixa pressão atmosférica. A próxima onda do vento forte bateu do sul. Foram obrigados de meter o veleiro na capa para não correr o risco de aumentar o atraso. Combateram contra forças da natureza por várias horas. Finalmente, a embarcação capotou. Uma onda enorme bateu contra o veleiro e atirou-o com seus mastros contra as profundezas do mar. A água entrava para dentro da embarcação. Começou o trabalho de levantar o iate. A equipe ficou exausta. Naquele momento, uma segunda onda grande causaria uma catástrofe. Os dias seguintes trouxeram consigo ataques maiores ainda de tempestades sucessivas. As ondas chegavam aos 20 metros de altura. Quem pegava o serviço de operar o leme aguentava trabalhar, no máximo, por uma hora. Todos os tripulantes ficaram exaustos. Ninguém mais possuía uma peça de roupa seca. Trabalhavam encharcados de água. Ainda muitas vezes a embarcação deitava com as velas dentro do mar, e as ondas cobriam o convés. O timoneiro utilizava um duplo cinto de segurança para não cair dentro do mar. Nessas condições, Resumo o serviço na cozinha apresentava-se como um período de férias após um trabalho árduo e a solidão do serviço ao ar livre. No dia 26 de fevereiro, bateu um temporal. A velocidade do vento passava de 100 quilômetros por hora. Começou o inferno. Quando a tempestade acabou, encontravam-se a 170 milhas de distância do Cabo Horn. O iate Euros passou pelo Cabo Horn na noite de 27 de fevereiro. O tempo estava relativamente bom. Porém, no dia seguinte, a tempestade voltou com todo o vigor. Umas centenas de milhas de Buenos Aires, o mastro grande do veleiro quebrou. A equipe terminava a passagem com o equipamento de reserva. Entretanto, a viagem foi um sucesso! A viagem ininterrupta de Buenos Aires a Hel (25.04–23.07.1973) No dia 19 de março de 1973, após a passagem pelo Cabo Horn, o iate Euros com a vela mestra quebrada entrou no porto de Buenos Aires. A estadia na marinha da cidade argentina servia para a efetuação de reparações necessárias e para a preparação da viagem de volta. Tudo isso demorou 35 dias. Durante os trabalhos, a tripulação foi visitada por moradores da cidade, de modo especial, pelas pessoas de origem polonesa. Para maioria deles, esse encontro apresentava a primeira oportunidade, depois do fim da Segunda Grande Guerra, de se comunicar com os Poloneses vindos da Polônia. A todos, esses encontros causavam uma imensa alegria. No dia 25 de abril, o Euros partiu do porto de Buenos Aires. Além de comida, levava mil litros de água doce e 800 litros de combustível. Os quatro tripulantes que passaram pelo Cabo Horn, também, integravam a equipe na viagem de volta: o capitão Henryk Jaskuła, o primeiro piloto Hubert Latoś, o segundo piloto Tomasz Głuszko, e o terceiro piloto Henryk Lewandowski. Durante a viagem, todos trabalhavam no regime de quatro sentinelas, passando cada um membro da equipe três horas no serviço. Também, todos eles trabalhavam na cozinha, no regime correspondente a três refeições: café da manhã, almoço e jantar. Os únicos meios de comunicação disponível eram o sistema de rádio VHF e um radiorreceptor marítimo. No início, a viagem foi planejada como um evento de turismo. Desta maneira, cada um dos tripulantes do Euros tinha uma ideia diferente sobre a rota e os portos a visitar. Com o passar do tempo, o capitão tomou a decisão de promover uma viagem ininterrupta, tipicamente competitiva. Uma combinação de fatos fez com que o desafio lançado pelo capitão quase destruiu todo o prazer da viagem. Por um lado, os integrantes da equipe não tinham mais a oportunidade de realizar seus sonhos visitando os portos pelo caminho. Por outro lado, seus organismos enfraquecidos pela viagem tinham 329 330 tłum. Jarosław Jeździkowski que se satisfazer com uma comida pouco variada e, no final da viagem, até estragada. A sensação de frustração crescia constantemente, de modo especial, durante o terceiro mês da viagem. O iate estava em condições de uso, porém, bastante debilitado após a passagem pelo Cabo Horn. A necessidade de efetuar consertos era constante. Isso intensificava o ritmo dos trabalhos. Todos estavam bastante cansados, e mesmo assim efetuavam as reparações necessárias, fazendo 42 nós em cabos de aço e costurando as velas pela milésima vez. O encontro com o navio polonês Ziemia Lubelska e a estadia no bordo dele constituiu um evento de grande importância. Depois de alguns dias de viagem, o motor do iate quebrou. Também, o mastro grande partiu no mesmo ponto. Os tripulantes adaptaram as velas de tal maneira que o iate recuperou todas as possibilidades de manobras, e a sua velocidade não caiu mais do que 20%. Também, os integrantes da equipe aprenderam a maneira simples de recuperar a água potável utilizando as chuvas escassas durante o caminho. Na última etapa da viagem, os tripulantes sentiram muito a falta de comida fresca. A memória do Cabo Horn A vida e o trabalho do contramestre Henryk Lewandowski estão ligados a todos os três iates, ao Euros, ao Zentek e ao Solanus. Também, o contramestre Lewandowski colaborou com os sucessos de todos seus capitães. No ano de 1973, durante a passagem pelo Cabo Horn, Lewandowski trabalhou com Aleksander Kaszowski, assim como na viagem à ilha do Spitsbergen, quatro anos mais tarde. Durante a viagem ininterrupta de 90 dias de Buenos Aires a Polônia, ele colaborou com Henryk Jaskuła. Junto com o capitão Edmund Kunicki, o contramestre Lewandowski navegou até o porto de Narvik e de Svolvær no arquipélago de Lofoten, onde o Solanus chegou no ano de 1992, sendo o primeiro iate polonês naquelas águas. Também, no ano de 1995, com Hubert Latoś, o companheiro da passagem pelo Cabo Horn, o contramestre Lewandowski fez duas passagens pelo Pentland Firth, do leste a oeste e do oeste a leste. A última viagem a Groenlândia, com o capitão Bronisław Radliński, aconteceu no ano de 2005. Nesta viagem, o contramestre Lewandowski partiu com 73 anos de idade. O fato pode servir como um exemplo capaz de demostrar que a vida difícil de navegantes rende a longevidade. Apelidado de Manny, ou ainda de Tupi Polar, o contramestre Lewandowski nasceu na cidade de Strzelno na região da Cujávia. Sua paixão pela navegação surgiu bastante tarde e, assim dizendo, por acaso. Terminando a escola técnica, Lewandowski começou a trabalhar nas oficinas do Sistema de Manutenção do Transporte Ferroviário na cidade de Bydgoszcz, onde Kaszowski com uma equipe de apaixonados pelas viagens marítimas estavam construindo seu primeiro iate, Resumo o Euros. O jovem Lewandowski, um trabalhador muito hábil em todas as áreas de atuação das oficinas, desde a construção de máquinas até a mecânica e manutenção, foi convidado para integrar a equipe. Seu chefe, o construtor Alojzy Schmit possuía uma experiencia na construção dos iates de madeira. Desta maneira, um jovem trabalhador que não sabia o significado de termos como Cabo Horn ou Spitsbergen começou a sua longa aventura com a navegação marítima. Lewandowski participou nas viagens que muitos adeptos de navegação sonham em fazer. Já na idade bastante avançada, o contramestre Lewandowski deixava com alegria o conforto do seu lar para trocá-lo pelas águas geladas do Mar do Norte, uma refeição na cozinha do iate e umas noites mal dormidas em cima da cama estreita de marinheiro. Perguntado pelas razões dessa paixão pelo mar, o contramestre Lewandowski respondia: navegação não significa somente a aventura, os riscos incalculáveis, o arrepio das emoções fortes. Também, a amizade e o sentimento imenso da liberdade fazem parte de uma viagem marítima. O mar ensina ao homem a humildade. O mar é extremamente justo conosco. Euros viaja ao redor de Islândia A viagem ao redor de Islândia, no ano de 1968, representou a primeira tentativa desse tipo na história da navegação. Esse feito exigia da tripulação não somente os conhecimentos ligados à arte de navegação, mas também, as predisposições tipicamente heroicas: uma força de vontade enorme, assim como a força física, e uma grande porção de resignação. Hoje em dia, na época do suporte logístico sofisticado e do GPS, com multinacionais financiando grandes eventos esportivos e com um avanço enorme das tecnologias de navegação, as memórias dos tripulantes do Euros não passam de um conto da Carochinha, uma história sobre uns homens determinados que, mesmo passando a fome e o frio, continuam a maior desafio de suas próprias vidas. Na viagem ao redor de Islândia, a maior parte da tripulação foi composta por navegadores pouco experientes. A maioria deles experimentou a primeira tempestade justamente durante a viagem. Depois de passar 66 dias no mar, todos voltaram apaixonados pelas aventuras náuticas, com forte propósito de continuar as conquistas. Um médico poderia dizer, que os integrantes da equipe voltaram com algum tipo de doença. De fato, todos voltaram contagiados pelo jeito de se viver no mar. O sintoma mais agudo dessa doença é a necessidade imediata de voltar ao mar. Outros sintomas, menos perigosos, são a incapacidade parcial de se acostumar com a vida comum na sociedade, uma predileção pelos cômodos pequenos e úmidos, pelas camas estreitas e pelo gosto do pão bolorento e da comida vencida. A vida mostra que, na maioria das vezes, os sintomas nunca mais cedem. 331 332 tłum. Jarosław Jeździkowski A passagem pelo Pentland Firth O Estreito de Pentland Firth, com 14 milhas de cumprimento e 6 milhas de largura, caracteriza-se por uma costa cheia de falésias e de recifes. As águas que banham o estreito são movidas pela corrente marítima que muda de direção a cada seis horas. A linha costeira irregular, como também as ilhas de Stroma e de Swona, provocam intensas correntes e contracorrentes, e as marés de sizígia alcançam a velocidade de até 14 milhas náuticas por hora. Em face de tamanho perigo, as embarcações pequenas nem se aproximam do estreito. No ano de 1970, os navegantes de Bydgoszcz tinham planejado passar um mês de férias navegando pelo Estreito de Pentland Firth. O capitão Kaszowski reuniu uma equipe de quatro pessoas (Stanisław Horecki, Edmund Bagniewski, Zbigniew Urbanyi, Tadeusz Jabłonski), que no início do mês de julho embarcou no Euros – no momento sem um motor – e partiu para mais uma viagem. O capitão Kaszowski pretendia passar pelo estreito durante o dia, no momento da maré de quadratura, perto da costa de Escócia, que parecia ser o lado mais ameno do estreito. Entretanto, as previsões do capitão não se realizaram. Os ventos contrários fortes fizeram com que o Euros chegasse a entrada ocidental do Pentland no dia 20 de julho, no momento da maré de sizígia. A equipe tomou a decisão de esperar até a manhã seguinte para entrar no estreito com a corrente do oeste. No exato momento, a radio BBC emitiu um alerta de tempestade para essa área. Existiam duas possibilidades: voltar ou entrar pelo estreito durante a noite e navegar entre a ilha de Swona e de Stroma, onde os faróis indicavam o caminho. A questão de desistir e voltar para casa não se apresentava como uma possibilidade. Ás 21:45, o Euros passou com dificuldade pela corrente marítima chamada de Merry men of Mey e, em seguida, foi envolvido pela corrente de 14 nó. O iate caiu na contracorrente, pois o vento do oeste quase parou. Sem o vento, a embarcação andava à volta e girava na direção do Pentland Skerries. Porém, no último momento, antes de colidir com as rochas, chagaram os ventos fortes do Atlântico. O iate saiu pelo Mar do Norte poucos minutos depois da meia-noite. Ao meio-dia, o Euros foi amarrado no porto Kirkwall nas ilhas Orcadas. Nesse lugar, a tripulação tomou o conhecimento do fato de que foram eles, a primeira equipe que fez a passagem pelo Pentland Firth sem o uso do motor. Solitário pelo Estreito da Dinamarca No mês de julho de 1971, na viagem que compreendeu Świnoujście – Skagen – Świnoujście, o capitão Aleksander Kaszowski passou pelo Estreito da Dinamarca. O capitão velejou num iate sem motor, sem piloto automático e sem nenhuma ajuda para um velejante solitário. Resumo Nas cartas de suas memórias, Kaszowski conta a entrada triunfal na Marinha Real em Copenhague e, logo em seguida, descreve a viagem solitária, a luta contra o vento forte e contra o cansaço. Velejando na direção do norte a partir de Laeso, o capitão cochilou uma meia hora e... despertou numa barra, rasa demais para que pudesse tirar o iate com as forças próprias. Ajudado pelos pescadores, alcançou as águas mais profundas e, em seguida, entrou para o porto de Vestero, onde esperou uma tempestade passar (a pior daquele ano). Depois de ventos acalmarem, Kaszowski deixou o porto e, sem maiores problemas, atingiu a cidade de Skagen, a meta dessa viagem. Na volta à Polônia, o capitão testou os limites de sua resistência. Durante quatro dias e quatro noites permanecia no convés, pilotando o iate. Houve momentos, nos quais o velejador perdia a consciência e delirava ter uma companhia a bordo. Felizmente, sempre acordava a tempo para executar as manobras necessárias. Finalmente, o iate apareceu na costa polonesa e entrou para o porto de Świnoujście. O protagonista desta viagem recebeu o prêmio de melhor feito marítimo do ano. Euros veleja a ilha de Spitsbergen No ano de 1977, o Euros completava 10 anos de vida e de serviço. O aniversário dessa importância merecia uma homenagem a altura. No dia 30 de junho do mesmo ano, o iate completamente renovado e com um motor novo, partiu na direção do norte, rumo à ilha de Spitsbergen. Desta vez, o capitão Aleksander Kaszowski saiu da Polônia com a equipe que integravam Hubert Latoś, Edmund Bagniewski, Zbigniew Urbanyi, Alojzy Schmit, Henryk Lewandowski e Zenon Daszyński. O caminho para o norte mostrava-se bastante difícil. Os problemas começaram com a avaria da embreagem mal instalada. Essa dificuldade foi resolvida em Gotemburgo. Em seguida, o iate encontrou no mar uma série de tempestades fortes. Com a determinação de velejadores experientes, a equipe lutava pela cada milha que os aproximava rumo à meta predefinida. Durante a viagem, o iate perdeu o estai de traquete e uma das velas da bujarrona novas. Alguns dias em seguida, a embarcação não avançava quase nada por conta dos ventos contrários. Era preciso aproximar-se das ilhas de Shetland em busca dos ventos em favor. No dia de 22 de julho, o iate alcançou o Círculo polar ártico. Em seguida, o iate foi acometido pela falta de vento e, logo depois, pelo vento contrário. Quase por uma semana, o iate não conseguiu sair do lugar. Finalmente, chegou tão esperado vento do sul. Içaram todas as velas. Durante cinco dias e cinco noites rumaram ao norte com os ventos na velocidade de 6 graus da escala de Beaufort. Velejavam com rapidez, evitando bater em obstáculos que boiavam na superfície do mar. Cada choque com uma formação dessa podia destruir o iate. A névoa espessa dificultava a navegação. Finalmente, os tripulantes avistaram os picos de Spitsbergen, cobertos de neve. 333 334 tłum. Jarosław Jeździkowski Entre a saída de Gotemburgo e a chegada a Longyearbyen passaram-se 25 dias. Somente neste porto entenderam, que não havia nenhuma possibilidade de passar ao redor do arquipélago. O gelo bloqueava toda a costa ao norte de Svalbard. O iate passou para o porto de Barentsburg, onde ganhou um novo tripulante, o universitário da Escola Superior em Szczecin, Wojciech Pałka. Nesse lugar, consertaram a embreagem que causou problemas por mais uma vez e encheram os tanques de combustível. A equipe tomou a decisão de sair do porto e de ir na direção do norte, até o limite onde as condições climáticas não permitissem continuar mais a viagem. Dois dias depois de deixar o porto, a embreagem pifou por mais uma vez. Velejando, retornaram ao porto, onde Alojzy Schmit e Henryk Lewandowski confeccionaram um novo equipamento de embreagem. No dia 6 de agosto, partiram de Barentsburg cheios de coragem e com corações esperançosos. Como por obra de azar, a embreagem de novo parou de funcionar. Era um defeito do motor que não tinham como consertar durante a viagem. Ninguém podia prever esse cenário. O capitão deu ordem de retornar para casa. O caminho de volta caracterizava-se pelos ventos fortes. Durante a viagem, a equipe bateu o recorde de distância percorrida num dia só. Em 21 dias de viagem, alcançaram a cidade de Sassnitz. O universitário Wojciech Pałka desembarcou na Alemanha e viajou para Szczecin com um transporte rápido. Entretanto o Euros e sua equipe arrastavam-se pelo Mar Báltico por mais uns dias por causa da falta de vento. Finalmente, no dia 2 de setembro, no 63° dia de viagem, depois de percorrer um total de 5090 milhas náuticas, o iate voltou para casa. Também, por causa dessa viagem difícil, o capitão Aleksander Kaszowski foi condecorado com o prêmio de melhor feito marítimo do ano. Minha viagem ao Ártico Todas as minhas lembranças, as agradáveis, ou as engraçadas, assim como as desagradáveis, sempre são ligadas aos momentos que vivi no mar. Na infância e na adolescência, eu engolia literalmente os livros sobre a navegação e sobre as aventuras no mar. Essa literatura teve forte influência sobre a minha personalidade e meu desejo de partir em viagens marítimas sem fim. Mas, de fato, eu conhecia o mar somente da leitura dos livros. Na época, nem pensava que os sonhos pudessem virar realidade. Com mais intensidade, eu lembro da minha primeira viagem. Isso, talvez, por causa do momento histórico específico, pois vivíamos no regime comunista. Sem os passaportes e sem os vistos de entrada, partimos para a cidade de Copenhague. Saímos de Szczecin com o tempo excelente para velejar. Na madrugada, nos aproximávamos do porto central de Copenhague. Empurrados por um pequeno motor, adentramos o porto principal da cidade. O tempo todo, lembramos que cometemos uma ação ilegal e, caso encontrarmos a guarda costeira dinamarquesa, Resumo nossa viagem sem passaportes e sem vistos poderia terminar mal. Fizemos uma volta perto da sereia famosa e fugimos para o mar. Seguiram-se outras viagens. No ano de 1997, a bordo do Solanus, participei na viagem ao redor de Islândia passando pelo Estreito de Pentland Firth, as Ilhas Feroe até a Reiquiavique. Ao Pentland aproximamo-nos do lado ocidental. Contamos com a corrente do Atlântico que devia começar em uma meia hora. Estávamos prontos para enfrentar o estreito mal assombrado. O vento desapareceu por completo. O motor empurrava o barco numa velocidade de cinco nó na direção do leste. Tensos, esperávamos o momento em que a velocidade do barco aumentar, para ter toda a certeza de que a corrente marítima finalmente chegou. De repente, a velocidade passou de cinco a oito nó. O Solanus envolvido pelas ondas alcançava em alguns momentos a velocidade de 14 nó, o que apresentava um recorde absoluto para essa embarcação. À direita, enxergamos uma ilha e a torre de um farol. Foi a ilha de Stroma. Não dava para enxergar a ilha de Swona, situada do lado oposto, pois uma névoa espessa cobria as Orcadas. Levado pela corrente principal e empurrado pelo motor, o Solanus em 26 minutos alcançou o Mar do Norte. A passagem pelo Estreito de Pentland Firth foi bastante fácil. Esse feito é um marco importante no currículo de cada navegador. A distância das Orcadas passando pelas Ilhas Feroe até a Islândia perfaz 490 milhas náuticas em linha reta. Levando em conta que a velocidade média do Solanus perfaz quatro nó, a viagem duraria cerca de cinco dias. Com um vento moderado, existia a esperança de visitar a cidade de Thorshavn, a capital do arquipélago. De acordo com o plano da viagem, o iate alcançou a ilha de Suduroy, situada na costa sul do arquipélago. Velejando ao longo da costa, admirávamos as falésias fascinantes que cercavam as ilhotas. Às dez a noite, amarramos o iate na excelente marinha de Thorshavn. Uma semana depois, o Solanus ancorava na cidade de Reiquiavique, no mesmo lugar onde alguns anos atrás acostou o Euros. No dia seguinte, fizemos uma baita excursão pelos lugares turísticos da Islândia. Visitamos uma queda de água, a cachoeira famosa de Gullfoss. Todo ano, a cidade de Reiquiavique é visitada por milhares de turistas. Mas, chagava o dia de retornar para a Polônia. Após cinco dias de turismo, levantamos a ancora com a esperança de que voltaríamos à Islândia um dia desses. Cada retorno à casa constitui uma ocasião para se responder sempre as mesmas perguntas: o que faz com que a gente viaje pelos mares em busca de mais uma aventura. O que faz a gente deixar suas casas e submeter-se à incomodidade das instalações de um iate, muitas vezes sofrendo com o frio e o tempo desagradável. Talvez, tudo não passa de uma necessidade de comprovar suas forças, experimentar a aventura, viver os riscos o e arrepio das emoções fortes. Entretanto, a sensação da liberdade e do espaço ilimitado, também, fazem parte da paixão pelo mar. 335 336 tłum. Jarosław Jeździkowski Para o ano de 2001, planejamos a viagem ao redor de Svalbard. Seria a primeira grande viagem sob meu comando. Embarcamos em Trondheim e, o ia 23 de julho, rumamos em direção a Spitsbergen. Após dois dias de viagem passamos o Círculo polar ártico. Nos dias seguintes, chegaram as tempestades. No dia primeiro de agosto, o iate alcançou o porto de Longyearbyen. No porto, encontramos o Eltanin, o iate polonês matriculado em Gdańsk. A equipe necessitava de descanso, antes de partir para a segunda etapa da viagem a Ny Ålesund. Precisávamos de bastante tempo para fazer a manutenção do iate, e para completar as reservas de água e de combustível. Trabalhamos dois dias inteiros. No dia 3 de agosto partimos de Longyearbyen para Barentsburg. No porto de Barentsburg ancoramos no cais principal. Era difícil sair do iate para a superfície do cais, trepando por cima de pneus enormes. A principal avenida dessa cidadezinha possui, de ambos os lados, uma sequencia de prédios. Na faixada de um deles observamos o desenho enorme das faces de Marx, Engels e Lenin. No centro da cidade, também, encontramos um busto de Lenin. Pensávamos, como podia acontecer, que o tempo parou por aqui. No porto ficamos dois dias cheios de tarefas e de trabalhos na manutenção do iate. Em seguida partimos para o último porto de Svalbard – Ny Ålesund. Após três dias de viagem chagamos a distância de 536 milhas náuticas do Polo Norte. Era tão perto e tão longe ao mesmo tempo... Após mais três dias de viagem avistamos a Ilha de Kvit, chamada de Ilha Branca, mas por causa de uma névoa espessa não conseguimos ver muita coisa. Com uma visibilidade muito limitada, o choque contra um iceberg é, praticamente, uma coisa natural. Preferíamos não pensar sobre as consequências do acidente. Um radar poderia ajudar bastante. Porém, viajando com um orçamento muito limitado, a equipe do iate precisou desistir do equipamento. Viajando junto a costa, rumamos ao sul. A vida voltava à normalidade. Ainda poucos dias atras, o brilho do sol acompanhava o iate por 24 horas por dia. Agora, esse fato guardávamos só em nossas memórias. No dia 20 de agosto, fechamos o círculo, viajando ao redor do arquipélago Svalbard. Passaram-se dois anos, desde a viagem ao redor de Svalbard. A equipe tomou a decisão a respeito do próximo destino: íamos velejar ao longo da costa oriental de Gronelândia. Durante os próximos meses, os integrantes da equipe dedicavam cada momento livre a trabalhos ligados a preparação do iate. A questão de maior importância, mostrou-se a arrecadação dos fundos necessários para a realização do evento. A ajuda enorme partiu do nosso clube RTW Bydgostia: para a viagem recebemos o Solanus a disposição. A data da partida foi definida para o dia 2 de julho de 2003. Íamos passar na Gronelândia no meio do verão ártico. Era preciso adiantar os preparativos, pois pouco tempo restava para efetuar todas as tarefas. Após um mês de viagem, entrando em vários portos no caminho a destino pretendido, chagamos a Gronelândia, perto da localidade chamada Scoresby Resumo Sund. Esta é a formação de fiordes mais cumprida de toda a ilha, que perfaz cerca de 100 milhas náuticas de comprimento. Também, o lugar costuma ser chamado de um incubador de icebergue. Do bordo do iate admirávamos as formações de gelo enormes, flutuando preguiçosamente ao longo dos fiordes. Cada um dos icebergues tinha o tamanho de maior navio de cruzeiros jamais visto. O céu estava limpo feito um cristal, e barulho nenhum feria o silêncio perfeito. Naquele momento, eu tomei a consciência de que o Ártico é um lugar mágico, cheio de imagens possantes, de silêncio sagrado, de imensidão da brancura e de grandes emoções. No dia 5 de agosto, com o tempo ensolarado, adentramos o porto de Scoresbysund. O termômetro indicava 14°C. A total falta de vento fez com que precisávamos usar o motor do iate. Viajando com a velocidade de 6 nó, passamos pela península Liverpool Land, cortada por um número enorme de fiordes. No dia 14 de agosto, na posição de 79°05´N 14°56´3”W, encontramos uma enorme formação de gelo que bloqueou todo o espaço em frente do iate. Indo perto dos limites dessa formação, buscamos a possibilidade de passagem livre para o norte. A temperatura do ar diminuiu consideravelmente. Os tripulantes sentiam frio, mesmo vestidos com a roupa apropriada para enfrentar o Ártico. Tentamos avançar, sentindo ao mesmo tempo o medo de ficar presos nesse labirinte branco de gelo. Tristes, constatamos o fato de que em vez de avançar, estávamos girando em torno da mesma posição. Era a metade do mês de agosto, o tempo de sair das águas geladas do Ártico. Além disso, os integrantes da equipe precisavam voltar a suas respectivas atividades profissionais. As férias terminavam. Decidir entre ficar no lugar e penetrar por mais uns dias as águas do Ártico, ou deixar as nossas posições e voltar para casa não foi uma tarefa fácil. Finalmente, tomei a decisão de retornar à Polônia. Conversei com a equipe e justifiquei minha decisão: a vida e a saúde do pessoal era a questão de maior importância. No dia 18 de setembro, o iate Solanus ancorou na marinha de Górki Zachodnie. Durante 79 dias que passamos no mar, percorremos 6155 milhas náuticas. Viagem para Narvik e Svolvær no arquipélago de Lofoten A viagem do Solanus para Narvik e Svolvær no arquipélago de Lofoten, no ano de 1992, além do valor de competição, tinha também uma razão patriótica. Queríamos visitar os lugares, nos quais os integrantes da marinha polonesa combateram na Segunda Grande Guerra. Como todas as anteriores, também, essa viagem foi cheia de surpresas e de aventuras. O motor do iate dava problemas a cada momento. Em consequência deles, a embarcação ficou tão cheia de fumaça, que era preciso desistir do motor, e o iate precisou de uma faxina extra. Também, a bússola começou demostrar problemas, indicando todas as direções, menos... o norte. Ao lado das surpresas desagradáveis, a equipe experimentou os fatos muito 337 338 agradáveis. Um deles foi o encontro com senhor Leon Helta, o conterrâneo da cidade de Chojnice. Leon passava suas férias pescando num lugar pequeno chamado de Bessaker. Sabendo, que em Lillesand a equipe perdeu o dinheiro destinado à compra dos mapas, do combustível e para o pagamento das taxas portuárias, o Polonês ofereceu um empréstimo. Esse fato permitiu a continuação da viagem. Contamos, também, com a generosidade de outras pessoas que encontramos ao longo do caminho. Graças a elas, como também, graças a esforço de todos os tripulantes, mostrou-se possível alcançar as metas previstas. Visitamos a cidade de Lillesand, onde depositamos uma coroa de flores. Na cidade existe o monumento que comemora a batalha de abril de 1940, entre o famoso submarino polonês ORP Orzeł e o cargueiro alemão Rio de Janeiro. No mesmo lugar, encontram-se os restos do navio polonês MS Chrobry, bombardeado pelos bombardeiros alemães no mês de maio de 1940. As coroas de flores foram depositadas também na cidade de Narvik, onde se encontram os restos do contratorpedeiro ORP Grom, assim como no cemitério de Haakvik na cidade de Ankenes, onde jazem os restos mortais dos soldados poloneses. Em seguida, visitamos cidade de Svolvaer, a capital do arquipélago de Lofoten. O Solanus foi o primeiro iate polonês que entrou nessa marinha. O retorno à casa decorreu em péssimas condições atmosféricas. Finalmente, no dia 2 de outubro de 1992, o iate ancorou no porto de Gdynia. A viagem durou 59 dias. O iate percorreu 3295 milhas náuticas visitando 12 portos. Antes de viajar... Depois de retornar da Groenlândia, no ano de 2003, o capitão Bronislaw Radliński começou a planejar a próxima viagem. Deste modo, surgiu o programa de viagem intitulado A rota marítima dos poloneses: 2010–2011. Nessa viagem, se realizará a navegação ao redor de ambas as Américas. O trecho mais difícil planejado é a passagem pelo Nord-West Passage, que subentende um espaço muito restrito entre o Canadá e o Ártico. Em seguida, planeja-se a navegação ao longo da costa ocidental das Américas, a passagem pelo Cabo Horn e o retorno à Polônia pelas águas do Atlântico. A cada porto, planeja-se o encontro com os poloneses que vivem no lugar. A equipe já está completada, e o iate Solanus, após uma rigorosa revisão, está pronto para enfrentar mais uma aventura. O capitão Radliński costuma chamá-la de uma viagem – após viagens... Сокращение Быдгощ – материнский порт, записанный на кормах трех яхт: Эурос (Euros), Зентек (Zentek) и Солянус (Solanus). Все три построены в Быдгощи. Прославились далекими, героическими рейсами, за которые капитаны получили много ценных наград. Доплывали туда, куда не доходила ни одна парусная яхта. Книга «Материнский порт Быдгощ» Port macierzysty Bydgoszcz содержит воспоминания капитанов самых интересных рейсов на этих яхтах: Александра Кашовскего (Aleksandra Kaszowskiego), Эдмунда Куницкего (Edmunda Kunickiego), Хуберта Латосиа (Huberta Latosia) и Бронислава Радлиньскего (Bronisława Radlińskiego). Воспоминания Боцмана Хенрика Левандовскего (Henryka Lewandowskiego) описал редактор Яцек Дроздовски (Jacek Drozdowski). Также там размещен фрагмент из книги «65 лет по течению Брды» 65 lat z biegiem Brdy авторства Збигнева Урбаниего (Zbigniewa Urbanyiego), описывающий рейс яхтой Эурос (Euros) на Шпитсберген. Исполненная мечта Большим вызовом была постройка морского яхта в глубине суши. В самом начале не было ничего. Не было традиции, опыта, денег, ловких морских деятелей. Потом возникла идея, но не было денег и людей. Потом возникла идея, нашлись люди. Потом была идея, люди и деньги. Потом была яхта. Сон стал реальностью. На Ремонтном Заводе Подвижного Состава в Быдгощи была построена стальная яхта – Эурос (Euros), которая позволила быдгоским мореплавателям осуществить много важных и новаторских рейсов (пройти Pentland Firth и оплыть Исландию без двигателя, оплыть Хорн, экспедиция на Шпитсберген) и записать одну из красивейших карт польского мореплавания, вписываясь на всегда в историю мирового яхтинга. Ее наследница Солянус (Solanus) была также построена на этом заводе и хорошо служит мореплавателям, которые прошли на ней много труднейших рейсов по водам Севера, таких как: по следам польских солдат сражавшихся на море – до Нарвика недоступного в течении десятка лет для мореплавателей из-за «железного занавеса». 340 tłum. Grażyna Mojsiewicz-Tregub На Эуросе (Euros) вокруг Хорна Как оплыть Хорн плавая в свободное от работы время? Этот вопрос волновал быдгоских мореплавателей много лет и наверняка остался бы без ответа, если бы не идея переправа яхта кораблем до Вальпараисо. Начался период подготовки к хорновому плаванью. Нужно было преодолеть множество препятствий, решить все формальности, собрать необходимое оснащение, приобрести и собрать питание на весь рейс. Наконец-то Эурос (Euros) попал в колыбель за возвышенным бортом „Czackiego”, с командой, в кабинах корабля, в составе: Александр Кашовски (Aleksander Kaszowski), Хенрик Яскула (Henryk Jaskuła), Хуберт Латось (Hubert Latoś), Збигнев Урбаный (Zbigniew Urbanyi), Хенрик Левандовски (Henryk Lewandowski) и Томаш Глушко (Tomasz Głuszko), который отправился в путешествие из Гдыни в Чили 3 декабря 1972 года. На корабле команда выполнила полностью ремонт яхты, которая до конца октября выходила в планируемые рейсы. Это была тяжелая работа с утра до ночи каждый день, когда только можно было работать. Столько же времени потребовалось, что бы найти наилучший способ плыть по самому опасному морскому пути. До Вальпарисо Чацки (Czacki) прибыл с опозданием более двух недель. Это значило, что Эурос (Euros) прибудет в Хорн на переломе февраля и марта. Вышли из порта как можно быстрее. На море работали далее. Устранили щели, закрепили дополнительные стальные тросы, натянули тросы безопасности. До изнеможения тренировали способ преодоления штормовых волн в бакштаге. Потому, что только свободное плавание с ветром, с кусочком паруса даже в урагане, принятие волн на корму под углом десяти до двадцати градусов давало возможность преодоления пути. Путь проходил спокойно и только в конце второй половины февраля, когда до пятидесятой южной широты осталось, около 200 миль, появился первый шторм. Перебороли его и попали в центр циклона. Следующий удар ветра пришел с юга. Должны были пережить на дрейфе, так как направление со штормом обозначало дальнейшее опоздание. Это были тяжелые минуты, которые закончились так как должны были закончиться. Перевернулись! Под ударом огромной волны яхта перевернулась мачтой под воду, а через выбитый иллюминатор вода вливалась внутрь. Кода яхта поднялась, было столько работы, что забыли, что океан может повторить удар. Последующие дни это период непрерывных штормов. Все сильнейших штормов, когда бурлящее море поднимало перекрещивающиеся волны, достигавшие до двадцати метров в высоту. За штурвалом можно было выдержать только час. Усталость возрастала, никто не имел сухих вещей. Мокрые выходили на вахту, мокрые выходили заменить паруса, когда Сокращение у штурвала становился капитан. Много раз яхта мачтами ложилась на воду, часто плыла покрытая волнами как гривой, а рулевого спасал от падения за борт двойной пояс безопасности. В этих условиях трехдневная вахта в камбузе казалась перерывом для жизни. Это было лучше чем ужасное одиночество за штурвалом. 26 февраля на измотанную яхту напал ураган с бурей свыше 100 узлов. Это был ад. Когда ураган успокоился, до траверса Хорна осталось 170 миль. Эти мили проплыли при умеренном ветре и на траверс Хорна Эурос (Euros) приплыла несколько минут до полуночи 27 февраля. Назойливый шторм с ураганной силой напал на них на следующий день. Но это было уже возвращение и не смотря на то, что несколько сот миль до Буэнос-Айрес поломалась мачта и плыли на аварийных парусах, это было победное возвращение. Рейс Non-Stop Буэнос-Айрес – Хель на яхте Эурос (Euros) (25.04–23.07.1973 г.) После того, как оплыли мыс Хорн в Южной Африке, яхта Эурос (Euros) со сломанным выше салинга грот-мачтом на парусах приплыла в БуэносАйрес 19 марта 1973 г. Остановка в Буэнос-Айрес была предназначена для восстановления поломанного грот-мачта и подготовки к дальнейшему пути, что заняло 35 дней. Во время работ на яхте команду посетило много гостей, в основном поляки. Для некоторых это была первая встреча с «поляками из Польши» после окончания второй мировой войны. Во время этих встреч команда встретилась с большой доброжелательностью. Из Буэнос-Айрес яхта выплыла 25 апреля. Кроме питания, на борт взяли свыше тонны воды и 800 литров топлива для прохода поясов тишины. Команда состояла из четырех участников рейса вокруг Хорна: Генрик Яскула (Henryk Jaskuła) –капитан, Хуберт Латось (Hubert Latoś) – первый офицер, Томаш Глушко (Tomasz Głuszko) – второй офицер, Генрик Левандовски (Henryk Lewandowski) – третий офицер. Во время рейса плыли с четырьмя бортовыми вахтами по три часа, с одинаковой нагрузкой для всех на яхте. Были также регулярные камбузные вахты, приписанные к определенной поре: завтрак, обед и ужин. Единственными средствами электронной связи были: приемник UKF и радиоприемник настроенный на морские частоты. Это должен был быть исключительно туристический рейс. Каждый из участников имел другие представления касательно трасы и хода событий, а также посещаемых портов. Тем временем капитан решил, что это будет героический рейс, без заплывов в порты. 341 342 tłum. Grażyna Mojsiewicz-Tregub Переделал его в мореплавание в трудных условиях. Нереализованные ожидания событий во время рейса, накладывались на необычные условия мореплавания, а также ослабление организмов в следствии однообразного питания, а под конец рейса частично испорченной еды. Периодически появлялись фрустрации, которые переживал каждый из участников рейса, а особенно на третий месяц постоянного пребывания в море. Яхт был в хорошем состоянии, однако такелаж был частично уставший, после тяжелого рейса вокруг мыса Хорн, что приводило к частым различным неисправностям такелажа. Тяжелая работа по устранению либо предотвращению неисправностей, была знаменательной чертой этого рейса. О выполненных работах может свидетельствовать факт того, что от выхода на Хорн с новым такелажем и новыми парусами, до конца описанного плавания необходимо было произвести 42 сплетения на поврежденных стальных тросах либо их креплениях. Постоянного ухода требовали также паруса. Важным событием во время плавания была встреча на Южной Атлантике с польским кораблем Земя Лубельска (Ziemia Lubelska) и визит на его борту. После нескольких дней рейса двигатель вышел из строя, а на 33 дней поломался грот-мачт как в предыдущем рейсе. После поломки мачта команда отрегулировала такелаж под новые условия так, что была обеспечена полная маневровая способность яхты при уменьшении ее скорости не менее чем на 20 процентов. Был также найден очень простой, эффективный способ получения питьевой воды, даже из небольших осадков дождя. В конечной фазе путешествия не хватало свежей пищи. В книге восстановлены события с 90 дневного плавания нонстоп каждый день, чтобы читатель мог самостоятельно пройти этот рейс. После тридцати пяти лет эти события можно было восстановить с большей точностью благодаря личному ежедневнику, который автор писал каждый день во время рейса, передавая состояние своей души. Хорн на всегда в памяти Судьба боцмана Генрика Левандовскего (Henryka Lewandowskiego) связана со всеми быдгоскими яхтами – Эурос (Euros), Зентек (Zenek) и Солянус (Solanus). И почти со всеми капитанами, которые руководили на этих яхтах во время самых главных рейсов: с Александром Кашовским (Aleksandrem Kaszowskim) на Хорн в 1973 году и четыре года позднее на Шпитсберген; с Хенриком Яскула (Henrykiem Jaskułą) 90-дневный рейс обратным из Хорна, нон-стоп без остановки в портах из Буенос Айрес Сокращение в Польшу; С Эдмундом Куницким (Edmundem Kunickim) на Нарвик и на Сволваер – порты на Лофотах, где Солянус (Solanus) была первой польской яхтой (1992); с Хубертом Латосием (Hubertem Latosiem), другом из Хорна, где вместе переплыли дважды известный пролив Pentland Firth – с востока на запад и с запада на восток (1995), и „с пятым в эстафете” Брониславем Радлинским (Bronisławem Radlińskim) на Гренландию в 2003 году. Учитывая то, что в этом последнем рейсе боцман «Золотая Ручка» (называемый также «Полярным Пехотинцем» после крещения в мореплавании на Шпитсберген) имел 73 года, нельзя избежать впечатления, что мореплавание дает большой импульс для жизни. Рожденный в Стшельне (Strzelnie) на Куявах, будущий завоеватель Хорна и Гренландии, приключения с мореплаванием начал поздно и как всегда это бывает – случайно. После профессиональной железнодорожной школы попал на работу в быдгоский Ремонтный Завод Подвижного Состава, где Кашовскому (Kaszowski) и другим энтузиастам пришла идея построить морскую яхту. Это была конечно Эурос (Euros). По специальности слесарь механик, который прошел почти все цеха – от автомобильного по инструментальный цех, из литейного цеха до отдела строения железнодорожных кранов – еще перед своими приключениями с мореплаванием, получил кличку «золотая ручка». И это повлияло на то, что Алойзы Шмит (Alojzy Schmit), которого попросили помочь в строительстве яхта (у него был опыт в строении деревянных яхт), втянул его в совместную работу. И так, не имея понятия о мореплавании, не знающий в то время таких названий как Хорн или Шпитсберген, Генрик Левандовски (Henryk Lewandowski) вошел в семью яхтсменов, захлебнулся прекрасными морскими приключениями. Прошел рейс, о котором могут многие мечтать, но не многим удается эти мечты осуществить. Который даже уже в старшем возрасте предпочел холодные воды cевера, узкую койку и еду в тесной каюте вместо удобной теплой кровати, хотя бы на несколько недель. Который – хотя здоровье уже не то – охотно собирался бы в следующий рейс. Почему? Потому что говорит: Мореплавание это не только приключения, опасность, дрожь страха или эмоций. Это также дружба, чувство и вкус свободы. Изменяется конечно, так как и все. Однако ни когда нельзя быть в море ловкачом, оно учит покорности... Оно всегда справедливое... Вокруг Исландии на яхте Эурос (Euros) Оплыть Исландию в 1968 года – впервые в мире – требовало от его участников не только опыта в яхтинге, которого и так вовремя 343 344 tłum. Grażyna Mojsiewicz-Tregub мореплавания набирались, но огромной самоотверженности, физической и психической выносливости. Сегодня, во времена сателлитов, GPS, логистической помощи крупных фирм или концернов, бесподобного прогресса не только технического, многим читателям этой книги могут казаться рассказы из другого мира: о выпечке и специальной упаковке хлеба в пекарне Военно-морского Флота, вырезке кусков мяса с испорченных сыростью колбасных изделий или питание только сухариками, о протекающей, но смелой яхтe, которая вела семерых смельчаков к цели, хотя на пути к ней прошли солидную школу. В плавании вокруг Исландии большинство команды Эуроса (Eurosa) были яхтсмены с минимальным стажем, а некоторые из них свой первый шторм пережили во время рейса. Попробовали разный вкус морского плавания и вернулись через 66 дней в страну, в состояние упоения яхтингом, который врачи называют как один из признаков морской психозы. Это тяжелое болезненное состояние, которое вызывает у людей – в начале здоровых – на короткое или длительное время отвращение к нормальной жизни в обществе. В этом случае состояние появилось в результате длительного морского плавания. Ее симптомы это – кушать хоть что, пристрастие к тесным и мокрым койкам, тухлому хлебу, испорченной воды, нежелание мыться. А за все это еще не мало нужно будет заплатить. Лечение таких состояний ужасное, а надежды малы. Жизнь показала, что большинство участников этого путешествия дожила в этом состоянии до старости. Переход Pentland Firth Pentland Firth – пролив длиной 14 миль, которого 6– милевую ширину обозначают скалистые, береговые обрывы, поцарапанные и полные опасных риф берега. Переливаются через него массы воды гонящие течением, которое каждых шесть часов изменяет направление. Потрепанные берега, неровная линия дна, а также острова Stroma и Swona препятствуют переплыву воды, что вызывает жужжание пространства от течений, противотечений, водоворотов, которые – когда течение доходит до скорости 14 узлов – достигает такого напряжения, что трудно себе представить. Ничего удивительного, что моряки четко придерживались рекомендаций лоции, чтобы маленькие корабли даже не приближались к проливу. В 1970 году, у быдгоских моряков появился месяц свободного времени, они решили с этим славным проливом смериться силами. Капитан Кашoвски (Kaszowski) собрал четверку охотных на риск и в начале июля Эурос (Euros) – далее без двигателя – выплыл с Гурек Сокращение Заходних (Górek Zachodnich) с командой: Александер Кашoвски (Aleksander Kaszowski), Станислав Хорецки (Stanisław Horecki), Едмунд Багниевски (Edmund Bagniewski), Збигнев Урбаныи (Zbigniew Urbanyi) и Тадеуш Яблонски (Tadeusz Jabłoński). Они были намерены проплыть пролив во время квадратурного прилива, днем и под шотландскими берегами, где казалось бы – безопасней. Были намерены, это не значит, что были в силах. Дорога к воротам пролива былa очень трудной. Противоположные ветра, чаще всего со штормовой силой, на смену со штилями, задерживали их так, что перед западным входом в Pentland Эурос (Euros) приплыл 20 июля во время сизигийного приплыва. Так бывает в море. Решили подождать утреннего западного течения, когда по радио BBC получили предупреждение о шторме в этом районе. Осталось два выхода: возвращаться либо переплыть Pentland ночью. А если ночью, то между Swonа и Stromа, где бушуют водовороты Swilkie, но дорогу определяют морские фонари. О возвращении даже никто и не думал. В 21.45 „Euros” с трудом прошел через опасное течение Merry men of Mey и похватила его 14-узловая река течения. Достаточно сильный западный ветер почти не замечался и яхта с трудом избегала попадания в противотечения. За островами яхта попала в большие водовороты. Почти без ветра в парусах Эурос (Euros) затачивала круги на вращающиеся воде, которая несла его на скалы Pentland Skerries. В последний момент с Атлантика пришли первые штормовые ветра, яхта восстановила управление и тут же после полуночи выскочила в Северное Море. В полдень Эурос (Euros) причалил в Kirkwall на Orkadach. Там убедились, что Эурос (Euros) была первой яхтой, которая проплыла через Pentland без двигателя. В одиночестве в Датские проливы В июле 1971 года капитан Александер Кашовски (Aleksander Kaszowski) проплыл датские проливы по маршруту Свиноуйcьце – Скаген – Свиноуйcьце. Плыл на яхте без двигателя и без самоуправления, без каких либо облегчений для одинокого моряка. В воспоминаниях капитан пишет о цене, которую должен был заплатить в этом мореплавание. Рассказывает о показательном входе под парусами в порт Королевского Яхтклуба в Копенгагене и о тяжелом мореплавание под столбовыми ветрами, с возрастающей усталостью, о том как после поворота курса на cевер ведущего от Laeso – казалось бы очень безопасного – на час задремал и проснулся... на мели. При помощи рыбаков выбрался из мели и в Vestero переждал четырехдневный шторм, 345 346 tłum. Grażyna Mojsiewicz-Tregub один из самых плохих в том году. Когда шторм прошел, выплыл из порта и достиг Skagen – цель этого рейса. На обратном пути капитан узнал границу своей устойчивости. В течении четырех суток не сходил с палубы. Было время, когда ему казалось, что он не один на борту, но к счастью сознание возвращалось и своевременно выполнял необходимый маневр. В конце концов прибыл к свиноуйскому побережью, очистил яхту и упал на койку. Это рейс был отмечен наградой «Рейс Года». Эуросом (Euros) на Шпитсберген 1977 – десятый год плаваний Эурос (Eurosa). Принято решение, что этот юбилейный сезон нужно почтить следующим героическим рейсом этой славной яхты. Отремонтированная яхта, с новым двигателем, 30 июня выплыла с Гурек Заходних (Górek Zachodnich) под управлением Александра Кашовскиего (Aleksandra Kaszowskiego) в составе: Хуберт Латось (Hubert Latoś), Эдмунд Багниевски (Edmund Bagniewski), Збигниев Урбаныи (Zbigniew Urbanyi), Алойзы Шмит (Alojzy Schmit), Генрик Левандовски (Henryk Lewandowski) и Зенон Душиньски (Zenon Duszyński). Цель рейса – Шпитсберген. Путь на cевер не был легким. Началось с неисправности плохо починенного сцепления, которая была устранена в Göteborgu. Потом на высоте маяка Utsira яхта встретилась с опасными противоположными штормами. С покорностью боролись за каждую милю на север. В трудном мореплавании оборвался один из форштагов, был ободран новый фок. Нужно было плыть под Szetlandy, чтобы найти более благополучные ветра. 22 июля Эурос (Euros) доплыл до Северного полюса. Потом их мучила тишина либо слабые противоположные ветра. Когда наконец то после пяти дней пришел ветер с юга, поставили все паруса, со спинакером и апселем. С усиливающимся ветром до 60B в течении пяти дней плыли на север. Быстро плыли слалом среди огромных дрейфующих, еле видимых балок, удар которых грозил потоплением, мчались во мгле, густой и непроницаемой, в конце концов увидели землю – покрытые снегом вершины Vestspitsbergenu. От выхода с Göteborga прошло 25 дней, когда пришвартовали в Longyearbyen. Там развеялась последняя тень надежды, что удастся оплыть этот северный архипелаг. Айсберги полностью заблокировали северное побережье Svalbardu. Яхта переплыла в Barentsburg увеличивая свой состав Войцехом Палка (Wojciecha Pałkę) – студентом WSM в Щецине. Нам починили сцепление, которое с ново было неисправным, заполнили топливные баки и выплыли из порта с намерением направиться на cевер как можно дальше. Через Сокращение два часа сцепление вновь вышло из строя. Упорно вернулись в порт на парусах, где Алойзы Шмит (Alojzy Schmit) и Генрик Левандовски (Henryk Lewandowski) сделали полностью новое сцепление. Полные надежды 6 августа выплыли из Barentsburga. К сожалению через несколько часов великолепное дисковое сцепление распалось. Потом оказалось, что ось вала двигателя к оси вала передачи передвинута на 4 миллиметра. Этого не могли предвидеть. Капитан решил возвращаться. На обратном пути в штормовом ветру побит суточный пробег Эуроса (Eurosa) и 21 день плавания хватило, что бы доплыть до Sassnitz. Там с яхты сошел Войциех Палка и судном на подводных крыльях поплыл в Щецин. Эурос (Euros) и его команда волоклись по гладкому как стол Балтику в слабых, часто пропадавшими порывами ветра. Только лишь 2 сентября, на 63 день рейса, после преодоления 5090 морских миль, причалили в Гурках Заходних (Górkach Zachodnich). За этот трудный полярный рейс капитан Александер Кашовски (Aleksander Kaszowski) получил очередную, в этот раз третью почетную награду „Рейс Года”. Мой путь в Арктику Все мои воспоминания – приятные, смешные или неприятные – всегда будут связаны со временем проведенном в море. Собственно говоря вся моя предыдущая жизнь была и есть связана с морем. Я поглотил все доступные книги о мореплавании и благодаря приключениям авторов, я ознакомился с морским делом. Они разжигали мои воображения о далеких рейсах. О море я знал столько, сколько прочитал в книгах. Тогда еще, я не думал, что мечты могут стать реальностью. Первый рейс глубоко записался в моей памяти может быть потому, что для меня это была большая неизвестная – был рейс в Копенгаген без паспортов и виз во временя глубокой коммуны. После выхода из Свиноуйcьця при хорошей морской погоде ранним утром мы приплыли в главный порт Копенгагена. В порт „пробрались” на двигателе, не забывая о том, что это нелегально – без визы, паспорта в сам центр главного порта Копенгагена. Встреча с кораблем датской погранслужбы была бы менее приятной. После короткого плавания с гудком мы быстро “убежали” в море. Затем были следующие рейсы. 1997 год был плодотворным далеким плаванием вокруг Исландии маршрутом через Pentland Firth, Фарерские Острова до Рейкьявикa на яхте „Solanus”. До Pentland мы плыли с западной стороны. По нашим подсчетам течение с Атлантики должно начаться через пол часа. Мы были в полной морской готовности к форсированию пролива со злой славой. Ветер 347 348 tłum. Grażyna Mojsiewicz-Tregub совсем затих, двигатель толкал Солянус (Solanus) со скоростью пяти узлов прямо на восток. Мы ожидали в напряжении, когда увеличиться скорость в подтверждение, что течение набрало ход. Внезапно скорость с пяти узлов увеличилась на восемь. Захваченный течением Солянус (Solanus) начал набирать ход, моментами достигая скорость до 14 узлов, что было бесспорным рекордом этой яхты. С правой стороны борта мы увидели контуры острова, а потом четкий образ острова и большое здание морского маяка. Это был Stroma. Противоположного Swon мы не могли увидеть, так как был густой туман. Главное течение несло Cолянус (Solanus), дополнительно работал двигатель, через 62 минуты, он выплыл на безветренное Северное море. Pentland Firth был для нас ласкав. Переход через этот пролив оставляет незабываемые впечатления и является значительным элементом в биографии моряка, каждого кто посетил это место. С Оркад через Фарерские Острова до Исландии по прямой линии около 490 морских миль. Учитывая среднюю скорость Солянуса (Solanusa) четыре узла, потребуется около пяти дней спокойного плавания. С Фарерских Островов это только 240 морских миль по дороге к цели. Спокойный ветер в хорошем направлении давал большую надежду посетить столицу островов – Thorshavn. По плану рейса яхта приплыла к наиболее выдвинутому острову архипелага – Suduroy, потом пробираясь прямо на север направлялась к входу в Thorshavn. По дороге в яхтовый порт мы восхищались прекрасным пейзажем клифов проплываемых островов. В 22.00 часа мы причалили в прекрасном яхтовом порту Thorshavn. Через неделю после выхода из Thorshavn Cолянус (Solanus) причалил в Рейкьявике почти в том же месте, на котором несколько лет назад причалил Эурос (Euros). На следующий день у нас была необычная экскурсия следами интересных мест Исландии. Мы посетили один из самых известных водопадов – красочный водопад Gullfoss. Благодаря хорошему расположению неподалеку Рейкьявика каждый год его посещает тысячи туристов. В связи со строительством плотины и гидроэлектростанции водопад должен был исчезнуть, но благодаря протестам удалось спасти это чудо природы. Время возвращения в Польшу быстро приближалась. После пяти дней остановки мы выплыли с надеждой, что когда-нибудь еще туда вернемся. После каждого возвращения из рейса задаем себе вопрос, что притягивает человека к мoрю. Почему, несмотря на бытовые неудобства на маленькой яхте, часто в трудных погодных условиях, поддаемся его восхищению? Может быть то, что в данный момент несмотря на все неудобства преобладает сознание, что испытываются свои силы Сокращение и происходит борьба с собственным слабостям, либо желание найти границу своих возможностей. А может быть самое главное в этом всем – чувство свободы, пространства и нескончаемого приключения? В 2001 году мы запланировали плавание вокруг Svalbard. Это было мое первое, большее путешествие под моим руководством. Яхту приняли в Trondheim, откуда 23 июля отправились в направлении Шпитсбергена. После двух дней спокойного плавания мы пересекли Северный полюс. Очередные дни принесли штормовую погоду. В трудных условиях плавания Солянус (Solanus) 1 августа приплыл в порт Longyearbyen. Там мы встретились с польской яхтой Эльтанин (Eltanin) из Гданьска. Мы почувствовали усталость девятидневного перелета. Мы нуждались в отдыхе, так как перед следующим этапом рейса до Ny Ålesundu ожидало нас много работы связанной с осмотром яхта и обеспечением топливом и водой. Заняло нам это два дня. 3 августа мы отправились с Longyearbyen в Barentsburga. В Barentsburgu причалили к главному побережью. Из яхта с трудом можно было войти на высокое бетонное побережье по огромным, тяжелым шинам, которые применялись как отбойники для больших морских судов. Главная дорога поселка тянется между рядом зданий. На торцевой стене одного из них притягивает внимание рисунок с Марксом, Энгельсом и Ленином. Можно здесь также увидеть большой бюст Ленина, установленного в центре поселка. Одна мысль, которая приходит в голову на данный момент, то что здесь остановилось время. В течении двух недель остановки в этом порту, мы проверили техническое состояние яхта, устранили неполадки, дополнили запасы воды, после чего направились на север к последнему порту на Svalbard – Ny Ålesund. После трех дней плавания мы достигли 81°06’2’’N, 26°38’8’’E. С этого места до Северного полюса уже только 536 морских миль. Кажется это так близко и в то же время так далеко. Через три дня на левом траверсе появился остров Kvitøya. Мы не видели его по причине густого тумана, во время которого плавание становиться очень трудным и требует большей концентрации рулевого, для того чтобы удержать соответствующую скорость яхта и одновременно усиленно наблюдать за невидимым горизонтом. При такой слабой видимости и большой скорости, яхты в момент появления ледяной горы, выполнить маневр и сойти с курса почти невозможно. О результатах столкновения лучше не думать. С радаром наверняка было бы меньше стресса, но учитывая скромный бюджет экспедиции, мы должны были отказаться от него. Во время плавания на юг систематически возвращался нормальный ритм дня и ночи. Сопутствующий нам круглосуточно блеск солнца остался только в наших воспоминаниях. 20 августа закрыли петлю архипелага Svalbard. 349 350 tłum. Grażyna Mojsiewicz-Tregub Прошло два года после последней экспедиции вокруг Svalbardu, когда приняли решение об организации последующего рейса, в этот раз вдоль восточных побережий Гренландии. В течении нескольких месяцев каждое свободное время от профессиональной работы, мы посвящали подготовке яхты к рейсу. Главным заданием – организовать финансовые средства на экспедицию. В большей степени помог нам родной клуб RTW Bydgostia, который дал Солянус (Solanus), исключая его из клубных рейсов на весь сезон. Окончательную дату выхода назначили на 2 июля 2003 г. Дата была настолько важна, так как мы попадали в середину арктического лета. У нас были серьезные сомнения, все ли нам удастся подготовить своевременно. После месяца плавания с причалами в нескольких портах по трасе приплыли к берегам Гренландии на высоте Scoresby Sund. Это самый длинный фиорд Гренландии, называемый источником крупнейших ледовых гор, длиной около 100 морских миль. На его высоком клифе, мы восхищались прекрасным зрелищем лениво плывущих гигантских айсбергов, припоминающих своими формами многоэтажные паромы. Вокруг полная тишина и кристально чистое небо. Я еще более убедился, что Арктика это магия великолепных зрелищ, тишины, бели и «великого впечатления». 5 августа мы выплыли из порта Scoresbysund в солнечную погоду. Температура воздуха достигала 14°C. Абсолютное отсутствие ветра заставило нас запустить двигатель. Мы плыли со скоростью 6 узлов. Проплывали огромные пирамиды льда, которые на расстоянии нескольких десятков метров, одна за другой, медленно дрейфовали по направлению открытого моря. Их красоту увековечили в фотографиях. Прошли полуостров Liverpool Land изрезанный на множество прекрасных фиордов, годами вырезаемых сходящими с гор льдами, которые манят своей красотой войти в их крутые коридоры. 14 августа, на 79°05’N и 14°56’3’’W дорогу нам преградил плотный ледовый парк заполняя все пространство перед яхтой. Мы старались плыть вдоль его границ на безопасном расстоянии надеясь, что может быть нам удастся найти свободный проход, который позволил бы плыть дальше на север. Низкая температура постоянно напоминала о себе – холод проникал даже через плотные штормовки, под которыми у нас было теплое белье. Чем далее передвигались в перед, тем больше нас окружали. Единственная мысль, которая приходила в голову – не позволить закрыться в этом бесконечно длинном лабиринте белых развалин. После подробного анализа дороги, которую мы проплыли, мы пришли к выводу, что мы находимся в том же самом месте. Учитывая то, что была половина августа, мы понимали что нужно покинуть эти неблагоприятные воды Арктики. Дополнительно Сокращение ограничивали нас отпуска. Нужно было принять трудное решение, ищем ли далее дорогу на север или возвращаемся домой. Нужно было помнить о самом главном: жизнь людей это самоe глaвно. Мое решение короткое – возвращаемся. Я должен был сообщить команде. Сообщая о возвращении домой я поблагодарил коллег за труд преодоленного пути. После преодоления 6155 морских миль в течении 79 дней Солянус (Solanus) 18 сентября причалил в Гурках Заходних (Górkach Zachodnich). Рейс в Нарвик и Svolvær на Lofoty Плавание в Нарвик и в Lofoty в 1992 году яхтой Солянус (Solanus) кроме спортивной цели, была также патриотическая цель, где героически боролись польские моряки и польские солдаты, где славными стали польские корабли. Это было плавание не без переключений. Больше всего проблем было с двигателем. Первая неполадка повредила механизм изменения направления оборотов, следующая неполадка – большая утечка масла, а третья появилась, когда лопнул стальной компенсатор колебания выхлопной трубы. Привело это к сильному задымлению яхты и нужно было остановить двигатель, а яхту необходимо было тщательно проветрить и убрать. К тому же, компас начал показывать странные направления. Приключений – хороших и плохих – во время этого рейса, а также и других рейсах хватало. Хотя бы встреча с Леоном Хельта (Leon Helta), земляком с Хойниц, который в маленьком Bessaker проводил отпуск на рыбалке и который зная проблемы моряков (в Lillesand потратили яхтовые деньги на карты, топливо и портовые сборы) предложил одолжить им деньги, благодаря чему можно было продолжить путешествие далее. Благодаря тому, а также благодаря помощи других доброжелательных людей, упорству и опыту капитана и команды, удалось достичь цели. У памятника в Lillesand возложены были венки, в память о сражении в апреле 1940 года известной подводной лодки ORP „Orzeł” с немецким торговым кораблем „Rio de Janeiro”, а также в месте вечного покоя корабля „Chrobry” затопленного немецкими бомбардировщиками в мае 1940 года. Венки были также возложены у цели экспедиции – в Нарвике, в фиорде Rombaken, где лежит эсминец ORP „Grom”, а также на военном кладбище Haakvik в городе Ankenes, где рядом с британскими, норвежскими и французскими солдатами Иностранной Гвардии, лежит прах солдат 1. Бригады Подхаляньских Стрельцов (Strzelców Podhalańskich). 351 352 Потом посетили Svolvær – столицу Lofoty– ов. Солянус (Solanus) была первой яхтой, которая посетила этот порт. В трудных погодных условиях преодолели обратный путь и 2 октября 1992 года причалили в Гдыни. Плавание длилось 59 дней, яхта проплыла 3295 морских миль, посещая 12 портов. Перед рейсом… После возвращения из Гренландии в 2003 году и получения II награды ”Рейс Года” капитан Бронислав Радлиньски (Bronisław Radliński) начал задумываться о следующем походе в море. Так родился план экспедиции „Морскими следами Полонии 2010–2011”. Траса будет проходить вокруг обеих Америк. Самый трудный отрезок трасы это Nord-West Passage – узкое пространство воды разделяющие Канаду от Арктики. Потом плавание вдоль западных побережий обеих Америк, обход мыса Хорн, называемого моряками „Непримиримым”, и возвращение в Польшу через Атлантику. В каждом порту предусмотрена встреча с проживающими там поляками. Команда уже в составе, а яхта Солянус (Solanus) прошла капитальный ремонт и к экспедиции солидно подготовлена. Капитан Радлиньски (Radliński) с упорством говорит: „o рейсе – после рейса”… Zusammenfassung… Bydgoszcz ist ein Heimatshafen, dessen Name auf dem Heck von drei Jachten: „Euros”, „Zentek” und „Solanus” steht. Alle drei Jachten wurden in Bydgoszcz gebaut. Sie wurden berühmt durch weite Leistungsfahrten, für die die Kapitäne viele wertvolle Preise gewonnen haben. Die sind dort gekommen, wo früher noch keine Segeljacht war. Das Buch unter dem Titel: „Port macierzysty Bydgoszcz” [Der Heimasthafen Bydgoszcz] beinhaltet Erinnerungen aus den interessantesten Fahrten auf diesen Jachten der Kapitäne: Aleksander Kaszowski, Edmund Kunicki, Hubert Latoś und Bronisław Radliński. Die Erinnerungen des Bootsmannes Henryk Lewandowski wurden von dem Redakteur Jacek Drozdowski aufgeschrieben. In dem Buch befindet sich auch ein Fragment der Bearbeitung, die aus dem Buch 65 lat z biegiem Brdy des Autors Zbigniew Urbanyi entnommen wurde, welches Buch die Fahrt mit der Jacht „Euros” nach Spitzbergen beschreibt. Erfüllte Träume Der Bau einer Hochseejacht weit von dem Meer entfernt und tief im Land war eine große Herausforderung. Zuerst gab es nichts. Es gab keine Tradition, keine Erfahrung, kein Geld, keine gewandten Seeleute. Danach entstand die Idee, aber es gab kein Geld und keine Menschen. Danach gab es die Idee und die Menschen. Und schließlich gab es die Idee, die Menschen und das Geld. Und dann die Jacht. Der Traum ist in Erfüllung gegangen. In dem Eisenbahnbetrieb in Bydgoszcz wurde eine Stahljacht – „Euros” gebaut, die den Seglern aus Bydgoszcz viele wichtige und neuartige Fahrten (Überfahrt von Pentland Firth und Island Umrundung ohne Motor, Umrundung von Kap Hoorn, Fahrt nach Spitzbergen) realisieren ließ und hat einen besonderen Platz in der Geschichte des polnischen Segelns, und in der Geschichte des Weltjachtings genommen. Ihre Nachfolgerin die Jacht „Solanus” wurde auch in diesem Betrieb gebaut und dient sehr gut den pommerschen Seglern, die mit dieser Jacht viele schwierige Fahrten auf den Nordgewässern unternommen haben, unter anderem nach den Spuren der polnischen Soldaten, die auf dem Meer gekämpft 354 tłum. Katarzyna Wronkowska haben – bis Narvik, das Jahrzehnte für die Segler aus den Ländern hinter dem „eisernen Vorhang“ unzugänglich war”. Umrundung von Kap Hoorn auf der Jacht „Euros“ Wie kann man das Kap Hoorn umrunden, wenn man nur in der Freizeit segelt? Diese Frage haben sich seit Jahren die Segler aus Bydgoszcz gestellt und sie wäre wahrscheinlich unbeantwortet geblieben, wenn man nicht auf die Idee gekommen wäre, die Jacht mit dem Schiff nach Valparaiso zu transportieren. Die Zeit der Vorbereitungen zu dieser Ehrenfahrt begann. Zu bezwingen gab es ganz viele Hindernisse, es mussten viele Formalitäten erledigt werden, die ganze notwendige Ausrüstung musste gesammelt werden, der Proviant für die lange Fahrt musste eingekauft und gesammelt werden. Endlich konnte die „Euros” ihren Platz auf dem großen Schiff „Czacki” einnehmen. Die Belegschaft: Aleksander Kaszowski, Henryk Jaskuła, Hubert Latoś, Zbigniew Urbanyi, Henryk Lewandowski und Tomasz Głuszko nahmen ihre Plätze in den Schiffskabinen, als das Schiff am 3. Dezember 1972 den Hafen in Gdynia verlassen hat, um nach Chile zu fahren. Auf dem Schiff hat die Belegschaft die Jacht, die bis Ende Oktober normale planmäßige Fahrten gemacht hat, ganz renoviert. Dies bedeutete eine Mordsarbeit vom Morgen bis in die Nacht hinein an jedem Tag, an dem man nur arbeiten konnte. Genauso viel Zeit brauchte man, um die beste Art des Segelns auf dem gefährlichsten Meeresgebiet zu finden. Nach Valparaiso ist das Schiff „Czacki” mit mehr als zwei Wochen Verspätung gekommen. Dies bedeutete, dass die „Euros” sich in der Nähe von Kap Hoorn zwischen Februar und März befinden soll. Die Belegschaft hat den Hafen verlassen, so schnell, wie es nur möglich war. Auf dem Meer haben sie weiter gearbeitet. Die Luken wurden verkeilt, zusätzliche Stahlseile der festen Betakelung wurden montiert, die Halteseile wurden ausgespannt. Bis zum Überdruß haben sie die Art und Weise der Entgegennahme von Sturmfluten beim Backstag geübt. Nur die freie Schifffahrt mit dem Wind, das Segeln auch beim Hurrikan, die Entgegennahme von Wellen unter dem Winkel von zehn bis zwanzig Grad vom Heck gaben eine Chance, das alles zu überstehen. Die Schifffahrt verlief ganz ruhig und erst am Ende der zweiten Dekade vom Februar, als es bis zum fünfzigsten Grad der südlichen Breite nur noch zirka zweihundert Meilen waren, kam der erste Sturm. Die Belegschaft hat den Sturm überstanden und befand sich im Tiefzentrum. Der erste Windstoß kam aus dem Süden. Diesen musste die Belegschaft in der Drift überwinden, denn die Flucht mit dem Sturm eine weitere Verspätung bedeutete. Das waren schreckliche Stunden, die so endeten, wie sie enden mussten. Die Jacht ist umgekippt! Nach dem Schlag von einer riesigen Welle ist die Jacht mit Masten unter das Wasser gegangen, und durch das eingeschlagene Oberlicht drang Zusammenfassung das Wasser ins Innere der Jacht ein. Als die Jacht wieder in ihrer richtigen Lage war, hatte die Belegschaft so viel Arbeit, dass sie ganz vergessen hat, dass der Ozean den Schlag wiederholen könnte. Die nächsten Tage waren Sturmtage. Die Stürme wurden immer stärker, das gebrauste Meer hat die sich kreuzenden Wellen hochgehoben, die Wellen waren bis zwanzig Meter hoch. Am Steuer konnte man nur eine Stunde aushalten. Die Müdigkeit war immer größer, keine Person hatte noch trockene Sachen. Nass waren alle bei der Schiffswache, nass waren sie auch beim Segelwechsel, wenn der Kapitän am Steuer stand. Mehrmals war die Jacht mit den Masten im Wasser, oft war sie mit den Schaumkronen bedeckt, und den Steuermann hat auf dem Deck nur das doppelte Halteseil gehalten. Unter diesen Umständen war die drei Tage lange Wache in der Kombüse wie eine Pause fürs Leben. Alles war besser als die entsetzliche Einsamkeit am Steuer. Am 26. Februar gab es einen Hurrikan mit dem Sturmwind mit der Stärke von über 100 Knoten. Das war wie die Hölle. Als der Hurrikan aufgehört hat, gab es noch 170 Meilen bis zur Traverse von Kap Hoorn. Diese Meilen wurden bei dem mäßigen Wind überstanden, so dass die Jacht „Euros” einige Minuten vor Mitternacht am 27. Februar das Kap Hoorn erreicht hat. Einen unerträglichen Sturm mit der Hurrikanstärke gab es auch am nächsten Tag. Aber das war schon die Rückfahrt und obwohl einige Hundert Meilen vor Buenos Aires der Mast gebrochen ist und die Jacht mit dem Notsegelwerk gefahren ist, war das eine Triumphfahrt. Non-Stop-Fahrt Buenos Aires – Hel auf dem Schiff „Euros” (25.04–23.07.1973) Nach der Umrundung von Kap Hoorn in Südamerika ist die Jacht „Euros” mit dem über dem Saling gebrochenen Großmast unter vollen Segeln nach Buenos Aires am 19. März 1973 gesegelt. Der Aufenthalt in Buenos Aires war für die Renovierung des gebrochenen Großmastes sowie für die Vorbereitung auf die weitere Fahrt bestimmt, welche insgesamt 35 Tage dauerte. Während der Arbeit an der Jacht wurde die Belegschaft von vielen Gästen, vorwiegend aus Polen, besucht. Für einige war das das erste Treffen nach dem zweiten Weltkrieg mit den „Polen aus Polen”. Während dieser Treffen wurde der Belegschaft Wohlwollen bezeigt. Den Hafen in Buenos Aires hat die Jacht am 25. April verlassen. Außer der Lebensmittel gab es auf dem Deck über eine Tonne Wasser und 800 Liter Kraftstoff zum Überwinden der Sillgebiete. Die Belegschaft bestand aus 4 Personen – Teilnehmer an der Fahrt um das Kap Hoorn herum: Henryk Jaskuła – Kapitän, Hubert Latoś – der erste Offizier, Tomasz Głuszko – der zweite Offizier, Henryk Lewandowski – der 355 356 tłum. Katarzyna Wronkowska dritte Offizier. Während der Fahrt hatte die Belegschaft vier feste drei Stunden lange Wachen jeweils von einer Person, welche Wachen alle Anwesenden gleich belastet haben. Fest waren auch die Kombüsewachen, angepasst an bestimmte Mahlzeiten: Frühstück, Mittagessen und Abendbrot. Die einzigen elektronischen Verbindungsmittel waren: die UKW-Sender-Empfänger sowie die Radioempfänger, angepasst an Meerfrequenzen. Dies soll eine touristische Fahrt sein. Jeder Fahrtteilnehmer hatte andere Erwartungen, was die Strecke, den Verlauf der Fahrt sowie die besuchten Häfen anbetraf. Inzwischen hat der Kapitän entschieden, daraus eine Leistungsfahrt zu machen, ohne die Häfen zu besuchen. Er hat die Fahrt in eine besonders schwierige Fahrt umgewandelt. Die nicht realisierten Erwartungen bezüglich des Verlaufs der Fahrt kumulierten sich mit den spezifischen Bedingungen der Schifffahrt sowie der Entkräftung von Organismen in Folge der gleichmäßigen, und am Ende der Fahrt teilweise verdorbenen Lebensmittel. Dies führte zu periodischen Frustrationen, die jeder Fahrtteilnehmer hatte, hauptsächlich im dritten Monat der Fahrt Non-Stop auf dem Meer. Die Jacht war zwar leistungsfähig, aber die Takelung war schon teilweise kaputt nach der langen Fahrt um das Kap Hoorn herum. Dies verursachte oft verschiedene Defekte der Takelung. Die ständige Arbeit zur Beseitigung oder Vermeidung von Unfällen war charakteristisch für diese Fahrt. Von dem Umfang der Arbeiten zeugt die Tatsache, dass es nach Verlassen des Kap Hoorn mit der neuen Betakelung und mit den neuen Segeln bis zum Ende dieser Fahrt 42 Geflechte auf den beschädigten Stahlseilen oder ihrer Befestigungen ausgeführt werden mussten. Auch die Segel mussten stets repariert werden. Ein wichtiges Ereignis während der Fahrt war auch das Treffen auf dem Südatlantik des polnischen Schiffes „Ziemia Lubelska” und der Aufenthalt auf seinem Deck. Nach einigen Tagen Fahrt wurde der Motor ganz beschädigt, und am 33. Tag ist der Großmast gebrochen, wie bei der letzten Fahrt. Nach dem Brechen des Großmastes hat die Belegschaft das Segelwerk an die neuen Bedingungen so angepasst, dass die volle Fähigkeit, mit der Jacht zu manövrieren, bei der Reduzierung der Geschwindigkeit nicht mehr als ca. um 20 Prozent, gewährleistet wurde. Die Belegschaft hat auch eine Methode gefunden, wie sie das Trinkwasser auch vom kleinen Regenfall wirksam und einfach zurückgewinnen kann. Am Ende der Fahrt gab es auch keine frischen Lebensmittel mehr. In dem Buch wurden die Ereignisse von dieser Fahrt, die 90 Tage gedauert hat, Non-Stop ein Tag nach dem anderen, rekonstruiert, damit der Leser die Fahrt selbständig beurteilen kann. Nach über fünfunddreißig Jahren konnte man diese Ereignisse mit der verhältnismäßig guten Genauigkeit darstellen, und dies dank dem persönlichen Notizbuch, das vom Autor jeden Tag während der Reise, je nach dem aktuellen Geiststand, geführt wurde. Zusammenfassung Das Kap Hoorn bleibt für immer in Erinnerung Das Schicksal des Bootsmanns Henryk Lewandowski ist mit allen Jachten in Bydgoszcz verbunden – mit der „Euros”, „Zentek” und „Solanus”, und fast mit allen Kapitänen, die diese Jachten bei den größten Fahrten geführt haben: mit Aleksander Kaszowski nach Cap Hoorn im Jahre 1973 und nach Spitzbergen vier Jahre später; mit Henryk Jaskuła während der Fahrt, die 90 Tage dauerte, zurück von Cap Hoorn, Non-Stop ohne die Häfen von Buenos Aires zu besuchen bis nach Polen; mit Edmund Kunicki nach Narvik und nach Svolvær – einem Hafen auf Lofoten, wo die „Solanus” die erste polnische Jacht war (1992); mit Hubert Latoś, dem Begleiter von Cap Hoorn, wo sie gemeinsam die bekannte Meerenge Pentland Firth und das noch zweimal – von Osten nach Westen und von Westen nach Osten (1995) umrundet haben, und mit dem fünften Mann „bei dem Staffellauf “ mit Bronisław Radliński nach Grönland im Jahre 2003. Wenn man dies berücksichtigt, dass der Bootsmann „Złota Rączka” (genannt auch „Polarny Tuptacz” nach der Fahrt nach Spitzbergen) bei der letzten Fahrt 73 Jahre alt war, kann man schon den Eindruck haben, dass der Segelsport einen hervorragenden Impuls zum Leben gibt. Der in Strzelno in Kujawien geborene spätere Eroberer von Cap Hoorn und Grönland hat mit dem Abenteuer mit dem Segelsport erst spät begonnen und – wie das so oft ist – und das noch durch Zufall. Nach der Ausbildung in der Berufsschule für Eisenbahn hat er in dem Eisenbahnbetrieb gearbeitet, wo Kaszowski und andere Enthusiasten auf die Idee kamen, eine Hochseejacht zu bauen. Das war selbstverständlich die „Euros”. Vom Beruf Schlosser und Mechaniker, der fast in allen Abteilungen gearbeitet hat – von Autoabteilung, über Werkzeugabteilung, Gießerei bis zur Bauabteilung von Eisenbahnkränen – noch vor dem Abenteuer mit dem Segelsport wurde er „Złota Rączka” genannt. Und dies hat entschieden, dass ihn Alojzy Schmit, der bei dem Bau der Jacht mitgeholfen hat (wegen Erfahrung mit den Holzjachten), zur Mitarbeit herangezogen hat. Henryk Lewandowski, der keine Ahnung von dem Segeln hatte und dem solche Namen wie das Cap Hoorn oder Spitzbergen unbekannt waren, wurde zur Seglerfamilie herangezogen, und hat sich an dem herrlichen Meerabenteuer berauscht. Er hat an den Fahrten teilgenommen, von denen viele träumen, aber nur einige können diese Träume verwirkllichen. Er hat auch im vorgerückten Alter die kalten Gewässer des Nordens, die schmalen Kojen und das Essen in der engen Messe vor dem Komfort eines warmen Bettes für einige zehn Wochen bevorzugt. Er würde auch – obwohl seine Gesundheit nicht mehr so gut war wie früher – gerne eine nächste Fahrt vornehmen. Warum? Weil, wie er sagt: Der Segelsport ist nicht nur das Abenteuer, die Gefahr, der Schauder oder Emotion. Das beudeutet auch Freundschaften, Freiheitsgefühl und 357 358 tłum. Katarzyna Wronkowska Freiheitsgeschmack. Es ändert sich selbstverständlich, wie alles andere. Man kann aber nie ein Schlauberger auf dem Meer sein, das Meer lehrt uns demütig zu werden... Das Meer ist auch immer gerecht... Umrundung von Island auf der Jacht „Euros” Die Umrundung von Island im Jahre 1968 – das erste auf der Welt – erforderte von ihren Teilnehmern nicht nur seemännische Fähigkeiten, die sich tatsächlich während dieser Fahrt gewonnen haben, aber auch große Selbstüberwindung sowie die Ausdauer in physischer und psychischer Hinsicht. Heutzutage, in den Zeiten, in denen es Satelliten, GPS, logistische Unterstützung, mächtige Firmen und Konzerne sowie einen unwahrscheinlichen technischen Fortschritt gibt und nicht nur das, können viele Leser dieses Buches die Geschichten über das speziell gebackene und gepackte Brot in der Bäckerei der Kriegsmarine, über das Ausschneiden von Schinkenstücken von den wegen der Feuchtigkeit verdorbenen Vorräten oder über das Ernähren nur mit Zwieback, über die leckende aber tüchtige Jacht, die sieben Personen bis zum Ziel geführt hat, obwohl sie unterwegs durch eine harte Schule gegangen sind, wie von einer anderen Welt zu sein scheinen. Während der Fahrt um Island herum bestand die Belegschaft von der „Euros” vorwiegend aus Seglern mit wenig Praxis, und einige von denen haben ihren ersten Sturm erst während dieser Fahrt erlebt. Sie haben verschiedene Seiten des Segels auf dem Meer kennen gelernt und sind nach 66 Tagen im Zustand des Segelrausches, der von den Ärzten als ein der Symptome der Meerpsychoze bezeichnet wurde, nach Hause gekommen. Das sind schwere Krankheitszustände, die bei den – anfangs gesunden – Menschen für eine kürzere oder längere Zeit eine Abneigung gegen das normale Leben in der Gesellschaft versursachen. In diesem Fall wurde der Zustand wegen der Teilnahme an der langen Meeresfahrt hervorgerufen. Seine Symptome ist das Essen von irgendetwas, Vorliebe zu engen und naßen Kojen, zum muffigen Brot, unfrischen Wasser und Unlust zum Waschen. Und für das alles muss man noch nicht wenig bezahlen. Die Behandlung von solchen Zuständen ist hoffnungslos, und die Prognosen sind nicht gut. Das Leben hat gezeigt, dass die Mehrheit von den Teilnehmern dieser Fahrt in diesem Zustand ein hohes Alter erreicht haben. Überfahrt von Pentland Firth Pentland Firth ist die Meerenge mit der Länge von 14 Meilen, deren Breite von 6 Meilen felsige, kliffsreiche, zerrissene und reiche an den verräterischen Zusammenfassung Riffen Ufer kennzeichnen. Durch diese Meerenge fließen Gewässer von Gezeitenstrom, der alle sechs Stunden seine Richtung wechselt. Die zerrissenen Ufer, ungleiche Grundlinien sowie die Inseln Stroma und Swona stören den Wasserfluss, was verursacht, dass dieses Gebiet reich an Strömungen, Gegenströmen, Neeren und Brandungen ist, die – wenn der Syzygienstrom die Geschwindigkeit bis zu 14 Knoten erreicht – eine schwer vorstellbare Intensität erreichen. Kein Wunder, dass sich die Segler streng an die Empfehlungen der Terrestrischen Navigation halten, dass die kleinen Boote diese Meerenge vermeiden sollen. Im Jahre 1970, als die Segler aus Bydgoszcz kaum einen Monat Zeit hatten, haben sie entschieden sich mit der Meerenge zu messen. Der Kapitän Kaszowski hat vier Personen gesammelt, die das Risiko eingehen wollten, so dass Anfang Juli die „Euros” – weiterhin ohne Motor – den Hafen in Górki Zachodnie mit der Belegschaft von: Aleksander Kaszowski, Stanisław Horecki, Edmund Bagniewski, Zbigniew Urbanyi und Tadeusz Jabłoński verlassen hat. Sie wollten die Meerenge während der Nippflut, am Tag, und in der Nähe von schottischen Ufern bezwingen, wo es schien, sicherer zu sein. Das sie das vorhatten, bedeutet es lange noch nicht, dass es ihnen auch gelungen ist. Der Weg bis zu der Meerenge war sehr schwierig. Gegenwinde, am häufigsten mit der Sturmstärke, abwechselnd mit Flauten, verspäteten die Fahrt so wirksam, dass sich die Jacht „Euros” vor dem westlichen Eingang zur Pentland am 20. Juli während der Springflut befand. So ist es auf dem Meer. Sie entschieden sich auf den morgendlichen Weststrom zu warten, als das Radio BBC vor dem Sturm auf diesem Gebiet gewarnt hat. Es gab also zwei Möglichkeiten: zurückzukehren oder die Meerenge Pentland in der Nacht zu bezwingen. Und wenn schon in der Nacht, dann zwischen den Inseln Swona und Stroma, wo die Neeren Swilkie toben, aber der Weg von Leuchttürmen bestimmt wird. An die Rückkehr hat keiner gedacht. Um 21.45 Uhr hat die „Euros” schwer die gefährliche Stromschnelle Merry men of Mey überwunden und wurde von dem Fluss mit dem Strom von 14-Knoten hingerissen. Ein ziemlich starker Westwind wurde beinahe unfühlbar und die Jacht hat schwer das Hinfallen in Gegenstrom vermieden. Hinter den Inseln gab es große Neeren. Ganz ohne Wind in den Segeln hat die Jacht „Euros” breite Kreise auf dem strudelndem Wasser gezogen, das Wasser hat die Jacht gegen die Felsen von Pentland Skerries getragen. In der letzten Sekunde kamen vom Atlantik erste stürmische Windstöße, die Jacht hat sie Steuerfähigkeit wiedergewonnen und ist gleich nach Mitternacht in die Nordsee gelungen. Zu Mittag hat die „Euros” in Kirkwall im Orkney angelegt. Dort haben sich alle vergewissert, dass die „Euros” die erste Jacht war, die die Meerenge Pentland ohne Motor bezwungen hat. 359 360 tłum. Katarzyna Wronkowska Einsam in den dänischen Meerengen Im Juli 1971 hat der Kapitän Aleksander Kaszowski die dänischen Meerengen auf der Strecke Swinemünde – Skagen – Swinemünde bezwungen. Er ist mit der Jacht ohne Motor und ohne Selbststeuerung gefahren, ohne irgendwelche Erleichterungen für den einsamen Segler. In seinen Erinnerungen schrieb der Kapitän über den Preis, den er während dieser Fahrt zahlen musste. Er erzählt von dem musterhaften Anlegen mit Segeln am Hafen des Königsjachtklubs in Kopenhagen und von dem schwierigen Segeln kurz danach gegen den starken Wind, von der steigenden Müdigkeit, und davon, wie er nach der Wendung zum Kurs nördlich von Laeso – wo scheinbar alles sicher war– für eine Stunde eingeschlafen hat und als er wieder aufwachte, die Jacht … auf einer Sandbank war. Dank der Hilfe von Fischern ist es ihm gelungen, die Sandbank zu verlassen und hat in Vesterø den Sturm, der vier Tage dauerte, und der einer der schlimmsten in diesem Jahr war, abgewartet. Ale der Sturm vorbei war, hat er den Hafen verlassen und ist nach Skagen gefahren– wo er das Ziel seiner Fahrt erreicht hat. Unterwegs nach Hause hat der Kapitän die Grenzen seiner Immunität kennen gelernt. Vier Tage lang hat er das Deck nicht verlassen. Es gab Stunden, in denen er geglaubt hat, dass er auf dem Deck nicht alleine ist, aber zum Glück war er dann wieder bewußt, so dass er rechtzeitig das notwendige Manöver ausführen konnte. Schließlich hat er den Hafen in Swinemünde erreicht, die Jacht klar gemacht und dann ist er auf der Koje eingeschlafen. Diese Fahrt wurde als „Jahresfahrt” ausgezeichnet. Mit der „Euros” nach Spitzbergen Das Jahr 1977 war das zehnte Jahr des Segelns von der „Euros”. Man wollte diese Jubiläumssaison dadurch verehren, dass die nächste Leistungsreise dieser bekannten Jacht organisiert wurde. Die renovierte Jacht, mit dem neuen Motor, hat am 30. Juni den Hafen in Górki Zachodnie verlassen. Die Jacht wurde von dem Kapitän Aleksander Kaszowski mit der Belegschaft: Hubert Latoś, Edmund Bagniewski, Zbigniew Urbanyi, Alojzy Schmit, Henryk Lewandowski und Zenon Duszyński geführt. Ziel der Fahrt war Spitzbergen. Der Weg nach Norden war nicht leicht. Die Fahrt begann mit der Beschädigung der unsolide gemachten Kupplung, die Beschädigung wurde in Göteborg beseitigt. Danach in der Nähe von dem Leuchtturm Utsira gab es viele schwierige Gegenstürme. Mit Entschlossenheit hat die Belegschaft um jede Meile nach Norden gekämpft. Während der schwierigen Fahrt ist ein Vorstag zerrissen, zerrissen ist auch eine neue Fock. Nach einigen Tagen Qual Zusammenfassung gab es keinen Fortschritt bei der Fahrt. Man musste Richtung Shetland-Inseln fahren, um dort nach günstigen Winden zu suchen. Am 22. Juli hat die „Euros” den Polarkreis erreicht. Danach gab es Stille oder schwache Gegenwinde. Als endlich nach fünf Tagen ein Wind aus dem Süden gekommen ist, wurden alle Segel samt dem Spinaker und Apsel gehisst. Bei dem bis 6⁰B steigenden Wind sind sie fünf Tage lang nach Norden gefahren. Sie sind schnell Slalom zwischen den großen driftenden schwer sichtbaren Balken gefahren, deren Schlag den Untergang bedeuten konnte, im dichten undurchdringlichen Nebel, bis sie endlich das Land gesehen haben – die schneebedeckten Gipfel von Westspitzbergen. Seit dem Verlassen des Hafens in Göteborg sind 25 Tage verlaufen, als sie in Longyearbyen angelegt haben. Dort hatten sie den Schein von Hoffnung, dass sie diesen Nordarchipel bezwingen können, letzendlich verloren. Das Eis hat die Nordküste von Svalbard ganz blockiert. Die Jacht ist nach Barentsburg gefahren, wobei sich die Belegschaft um eine Person, d.h. um Wojciech Pałka – Studenten von der Hochschule für Schifffahrt [WSM] in Stettin vergrößert hat. Dort wurde auch die Kupplung repariert, die natürlich wieder beschädigt wurde, dort haben sie auch die Kraftstoffvorräte ergänzt und haben den Hafen mit der Absicht verlassen, soweit nach Norden zu segeln, bis es nur geht. Nach zwei Stunden war die Kupplung wieder kaputt. Sie sind mit gehissten Segeln zum Hafen gefahren, wo Alojzy Schmit und Henryk Lewandowski eine ganz neue Kupplung ausgeführt haben. Mit voller Hoffnung haben sie am 6. August den Hafen in Barentsburg verlassen. Leider war nach einigen Stunden die schöne Kupplung wieder kaputt. Danach zeigte sich, dass die Achse der Motorwelle bis zur Achse der Getriebewelle um 4 Milimeter verschoben war. Dies konnten sie nicht voraussehen. Der Kapitän hat entschieden, zurückzufahren. Bei der Rückfahrt war der Tagesrekord von der „Euros” bei dem Sturmwind erreicht und nach 21 Tagen ist die Jacht nach Sassnitz gekommen. Dort hat Wojciech Pałka die Jacht verlassen und ist mit dem Tragflügelboot nach Stettin gefahren. Die „Euros” und ihre Belegschaft sind langsam durch die Ostsee bei dem schwachen Wind zurückgefahren. Erst am 2. September, am 63. Tag der Fahrt, und nach 5090 Seemeilen, hat die Jacht in Górki Zachodnie angelegt. Für diese schwierige Polarfahrt hat der Kapitän Aleksander Kaszowski einen nächsten diesmal dritten Ehrenpreis „Jahresfahrt“ bekommen. Mein Weg zur Arktis Alle meine Erinnerungen – die netten, witzigen oder die unangenehmen – waren immer mit dem Meer verbunden. Eigentlich war und ist mein ganzes bisheriges Leben mit dem Meer verbunden. Ich habe alle zugänglichen Bücher über das Segeln gelesen und habe mich durch die Abenteuer deren Verfasser 361 362 tłum. Katarzyna Wronkowska mit dem Meer und den damit verbundenen Sachen vertraut gemacht. Die Bücher haben meine Vorstellung von den weiten Fahrten beeinflusst. Vom Meer habe ich nur das gewußt, was ich ich den Büchern gelesen habe. Damals habe ich noch nicht vermutet, dass meine Träume in Erfüllung gehen können. Die erste Fahrt blieb in meinem Gedächtnis unvergesslich, vielleicht aus dem Grund, dass sie für mich ganz neu war– das war die Fahrt nach Kopenhagen ohne Pass und ohne Visum in der Zeit der Kommune. Nach Verlassen des Hafens in Swinemünde bei dem guten Segelwetter haben wir früh am Morgen den Haupthafen in Kopenhagen erreicht. Mit dem Motor sind wir bis zum Hafen gekommen, gleichzeitig waren wir uns dessen bewußt, dass dies illegal war – ohne Visum, ohne Pass, im Zentrum des Haupthafens von Kopenhagen zu sein. Das Treffen auf das Schiff der dänischen Grenzwache konnte unsympatisch sein. Nach einer kleinen Runde um die Sirene herum sind wir schnell weitergefahren. Danach gab es noch andere Fahrten. Im Jahre 1997 wurde die Fahrt um Island durch Pentland Firth, Schafinseln bis Reykjavik auf der Jacht „Solanus” organisiert. Den Pentland haben wir von der Westseite erreicht. Nach unseren Berechnungen sollte der Sturm vom Atlantik erst innerhalb einer halben Stunde anfangen. Wir waren bereit, die schwierige Meerenge zu bezwingen. Der Wind war ganz leise, der Motor schob die „Solanus” mit der Geschwindigkeit von fünf Knoten nach Osten. Wir haben hochgespannt gewartet, bis sich die Geschwindigkeit erhöht, was bedeuten würde, dass der Gezeitenstrom endlich losging. Plötzlich ist die Geschwindigkeit von fünf Knoten auf acht gestiegen. Die mit dem Strom mitgerissene „Solanus” hat beschleunigt, indem sie manchmal die Geschwindigkeit bis zu 14 Knoten erreicht hat, was ein absoluter Rekord für diese Jacht war. Auf der rechten Seite haben wir schon vom Weiten die Insel gesehen, und danach genauer sowie das große Gebäude des Leuchtturmes. Das war die Insel Stroma. Die andere Insel Swona konnten wir nicht sehen, da es nebelig war. Die mit dem Strom mitgerissene „Solanus”, zusätzlich durch den Motor geschoben, hat nach 62 Minuten die windstille Nordsee erreicht. Der Pentland Firth war für uns gnädig. Das Bezwingen von dieser Meerenge ließ uns unvergeßliche Eindrücke und bildet ein bedeutendes Element im Segellebenslauf jeder Person, die dort war. Von Orkney über die Schafinseln bis Island sind das, in der geraden Linie berechnet, zirka 490 Seemeilen. Angenommen, dass die durchschnittliche Geschwindigkeit von der „Solanus” vier Knoten beträgt, bedarf die Fahrt zirka fünf Tage des ruhigen Segelns. Bis zu Schafinseln sind das nur 240 Seemeilen. Der sanfte Wind von der günstigen Richtung hat die Hoffnung gegeben, das es möglich ist, die Hauptstadt der Inseln – Thorshavn zu besuchen. Gemäß dem Fahrtplan hat die Jacht den südlichsten Punkt im Archipel – die Insel Zusammenfassung Sudhuroy erreicht, und ist danach direkt nach Norden nach Thorshavn gefahren. Unterwegs haben wir faszinierende Kliffhänge der Insel, an denen wir vorbeigefahren sind, bewundert. Um 22.00 Uhr haben wir in dem malerischen Hafen in Thorshavn angelegt. Nach einer Woche nach Verlassen des Hafens in Thorshavn hat die „Solanus” in Reykjavik angelegt, fast auf dem gleichen Platz, auf dem vor Jahren die „Euros” angelegt hat. Am nächsten Tag haben wir einen Ausflug auf die Insel Island gemacht und haben viele interessante Plätze gesehen. Wir haben einen der bekanntesten Wasserfälle besucht – den malerischen goldenen Wasserfall Gullfoss. Dank der attraktiven Lage in der Nähe von Reykjavik ist dieser Wasserfall jedes Jahr von tausenden Touristen besucht. Wegen dem Bau vom Deich und Kraftwerk sollte es den Wasserfall gar nicht mehr geben, aber dank den Protesten ist es doch gelungen, dass der Naturschatz erhalten blieb. Die Zeit der Rückreise nach Polen stand bevor. Nach fünf Tagen haben wir den Hafen verlassen, mit der Hoffnung, dort wiederzukommen. Nach jeder Rückkehr von der Fahrt stellen wir uns die Frage, was genau die Menschen zum Meer zieht. Was verursacht, dass man trotz vieler Unbequemlichkeiten des Lebens auf der kleinen Jacht, oft bei schwierigen Wetterbedingungen, der Faszination erliegt? Vielleicht das, dass es über diesen Unbequemlichkeiten in dem gegebenen Moment die Bewusstheit herrscht, dass man eigene Kräfte prüfen kann und sich eigenen Schwächen widersetzen kann, oder ist dass die Lust, nach Grenzen eigener Möglichkeiten zu suchen. Vielleicht ist auch das Wesenliche dabei, das Gefühl des Friedens, des Raumes und des endlosen Abenteuers? Im Jahre 2001 haben wir eine Fahrt um das Svalbard herum. Das war meine erste große Fahrt unter meiner Führung. Die Jacht haben wir in Trondheim übernommen, und von diesem Ort sind wir am 23. Juli nach Spitzbergen gefahren. Nach zwei Tagen des ruhigen Segelns haben wir den nördlichen Polarkreis erreicht. An den nächsten Tagen gab es stürmisches Wetter. Bei diesen schwierigen Bedingungen ist die „Solanus” am 1. August zum Hafen in Longyearbyen gekommen. Dort haben wir eine polnische Jacht „Eltanin” aus Danzig getroffen. Die neun Tage Fahrt haben sich spüren lassen. Wir brauchten Erholung, da wir vor der nächsten Fahrtetappe nach Ny Ålesund noch viel Arbeit hatten. Wir mussten die Jacht prüfen sowie das Wasser und den Kraftstoff ergänzen. Dafür haben wir zwei Tage gebraucht. Am 3. August haben wir den Hafen in Longyearbyen verlassen und sind nach Barentsburg gefahren. In Barentsburg haben wir an dem Hauptkai angelegt. Man konnte schwer die Jacht auf den großen schweren Reifen verlassen, wegen dem hohen und aus Beton gemachten Kai. Die Reifen dienten als Fender für große Schiffe. Der Hauptweg führte zwischen vielen Gebäuden. An der Giebelwand eines Gebäudes gab es ein großes Gemälde von Marks, Engels und Lenin. Hier 363 364 tłum. Katarzyna Wronkowska konnte man auch ein großes Brustbild von Lenin sehen, welches im Zentrum der Siedlung ist. Die einzige Reflexion in dem Moment war diese, dass die Zeit hier stehengeblieben ist. Während der zwei Tage im Hafen haben wir den technischen Zustand der Jacht geprüft, die Mängel beseitigt, die Wasservorräte ergänzt, und den Hafen verlassen und sind nach Norden bis zum letzen Hafen auf Svalbard – Ny Ålesund gefahren. Nach drei Tagen Fahrt haben wir die Position 81°06’2’’N, 26°38’8’’E erreicht. Von dieser Stelle zum Nordpol gab es nur noch 536 Seemeilen. Es schien gleichzeitig nah und weit zu sein. Nach den nächsten drei Tagen hatten wir auf der linken Traverse die Insel Kvitøya. Wir konnten die Insel wegen dem sehr dichten Nebel nicht sehen. Bei solchem Nebel ist das Segeln sehr mühsam und bedarf grosser Konzentration vom Steuermann, die entsprechende Geschwindigkeit der Jacht zu halten und gleichzeitig den unsichtbaren Horizont zu beobachten. Bei solcher schwierigen Sichtbarkeit und solcher großen Geschwindigkeit der Jacht ist das Manöver der Kursänderung praktisch unmöglich, wenn plötzlich ein Eisberg zu sehen wäre. Über die Konsequenzen eines solchen Ereignisses soll man lieber gar nicht denken. Das Radar hätte uns bestimmt teilweise den Stress gespart, aber hinsichtlich des kleinen Budgets mussten wir darauf verzichten. Im Laufe des Segelns nach Süden ist systematisch der normale Tages– und Nachrhythmus gekommen. Der uns begleitende ganztägige Glanz der Sonne ist nur in unseren Erinnerungen erhalten geblieben. Am 20. August haben wir die Schleife vom Archipel Svalbard geschlossen. Zwei Jahre nach der letzten Fahrt um das Svalbard herum haben wir die Entscheidung getroffen, eine nächste Reise, diesmal entlang der östlichen Küsten vom Grönland, zu organisieren. Mehrere Monate lang haben wir jede freie Zeit der Vorbereitung der Jacht auf die Fahrt gewidmet. Eine wichtige Sache war es, die finanziellen Mittel für die Fahrt zu organisieren. Dabei hat uns im größten Teil der Heimatshafen RTW Bydgostia geholfen, der uns die „Solanus” zugänglich gemacht hat, indem die Jacht für die ganze Saison von den Klubfahrten ausgeschlossen war. Der endgültige Termin haben wir für den 2. Juli 2003 festgelegt. Der Termin war insofern wichtig, dass wir die Mitte des arktischen Sommers gewählt haben. Wir haben befürchtet, ob wir alles zeitgemäß schaffen. Nach einem Monat des Segelns mit Anlegen bei mehreren Häfen auf der Strecke haben wie das Grönland bei Scoresby Sund erreicht. Das ist der längste Fjord von Grönland, bestimmt als Platz der größten Eisbergen, dessen Länge zirka 100 Seemeilen beträgt. Auf seinem hohen Kliff haben wir hervorragende faul schwimmende gigantische Eiskörper bewundert, die mit ihrer Gestalt den mehrstöckigen Fähren ähnlich waren. Rundum war es still und der Himmel war kristallisch klar. Ich habe mich nochmal davon überzeugt, dass die Arktis Zusammenfassung eine Magie von hervorragenden Bildern, von der Stille, vom Weiß und vom „großen Erleben” ist. Am 5. August haben wir den Hafen Scoresbysund beim schönen sonnigen Wetter verlassen. Die Lufttemperatur betrug 14°C. Da es keinen Wind gab, waren wir gezwungen, den Motor anzulassen. Wir sind mit der Geschwindigkeit von 6 Knoten gefahren. Wir sind an den großen Eispyramiden vorbeigefahren, die in den Abständen von einigen Metern, eine nach der anderen, langsam in die Richtung des freien Meers drifteten. Ihre Schönheit haben wir auf den Fotos behalten. Wir sind an der Halbinsel Liverpool Land gefahren, die sich durch viele wunderschöne Fjorden kennzeichnet, die Jahre lang durch die von Bergen kommenden Gletscher gestaltet wurden und die mit ihrer Ansicht lockten, ihre windelige Korridoren zu betreten. Am 14. August haben wir die Position 79°05’N und 14°56’3’’W erreicht. Den Weg hat uns ein dichtes Packeis gesperrt, das den ganzen Raum vor der Jacht besetzt hat. Wir haben uns Mühe gegeben, entlang seinen Grenzen zu fahren, in einer sicheren Entfernung, mit der Hoffnung, dass es uns gelingt, eine freie Passage zu finden, die uns ermöglicht, weiter nach Norden zu fahren. Die niedrige Temperatur ließ sich deutlich verspüren – die Kälte ist in unsere dichten Segeljacken eingedrungen, obwohl wir darunter noch zusätzliche dicke Unterwäsche hatten. Je weiter sind wir gefahren, desto mehr weiss war es. Der einzige Gedanke war, dass wir uns in dem endlos langen Labyrinth vom weißen Grus nicht schließen dürfen. Nach der genauen Weganalyse, die wir durch alle Eishindernisse machen mussten, sind wir zu der Schlussfolgerung gekommen, dass wir uns eigentlich in dem selben Platz befinden. Uns war die Tatsache bewusst, dass es schon Mitte August war und aus diesem Grund sollten wir die unfreundlichen Gewässer der Arktis verlassen. Zusätzlich waren wir durch die Urlaubszeit begrenzt. Wir mussten eine schwere Entscheidung treffen, ob wir weiter nach dem Weg nach Norden suchen oder ob wir schon nach Hause zurück sollten. Die wichtigste Sache war das Leben der Menschen. Meine Entscheidung war kurz – wir sollten zurück. Diese Entscheidung musste ich der Belegschaft mitteilen. Ich habe mich bei meinen Kollegen für die bisherige Fahrt bedankt und ihnen erklärt, dass wir nach Hause fahren. Nach 6155 Seemeilen innerhalb von 79 Tagen hat die „Solanus” am 18. September in Górki Zachodnie angelegt. Fahrt nach Narvik und Svolvær auf Lofoten Die Fahrt nach Narvik und auf die Lofoten im Jahre 1992 auf der Jacht „Solanus” hatte außer des Sportzieles auch ein patriotisches Ziel – wir wollten die Plätze besuchen, in denen polnische Matrosen und polnische Soldaten heldenhaft gekämpft haben, und wo polnische Schiffe ruhmbedeckt sind. 365 366 tłum. Katarzyna Wronkowska Das war eine Fahrt nicht ohne Abenteuer. Die meisten Probleme hatten wir mit dem Motor. Zuerst wurde der Mechanismus zur Änderung der Richtungen von Drehungen beschädigt. Die zweite Beschädigung hatte den großen Ölverlust zur Folge. Zu der dritten Beschädigung kam es, als der stählerne Schwingungskompensator des Abgasrohres gebrochen ist. Dies verursachte große Verräucherung der Jacht, so dass der Motor abgestellt werden musste, und die Jacht intensiv gelüftet und aufgeräumt werden musste. Dazu hat der Kompaß noch seltsame Richtungen gezeigt. Es fehlte bei dieser Fahrt nicht an– guten und schlechten – Ereignissen, wie übrigens bei jeder Fahrt. Dazu gehörte zum Beispiel das Treffen mit Leon Helta, dem Landsmann aus Chojnice, der in dem kleinen Ort Bessaker während des Urlaubs geangelt hat und der die Probleme der Segelleute kannte (in Lillesand mussten Landkarten und Kraftstoff gekauft werden sowie die Hafengebühren entrichtet werden) und uns ein Darlehen angeboten hat, dank dem man die Fahrt fortsetzen konnte. Dank ihm sowie dank der Hilfe von anderen freundlichen Menschen sowie dank der Starrheit und Erfahrung des Kapitäns und der Belegschaft konnten die gesetzten Ziele realisiert werden. Es wurden Kränze in Lillesand vor dem Denkmal zur Erinnerung des Zusammenstoßes im April 1940 des berühmten Unterwasserschiffes ORP „Orzeł” mit dem deutschen Handelsschiff „Rio de Janeiro” gelegt sowie am Platz der ewigen Ruhe des Schiffes „Chrobry”, versunken durch die deutsche Bombenflugzeuge im Mai 1940. Die Kränze wurden auch am Ziel der Fahrt – in Narvik gelegt, im Fjord Rombaken, wo der Zerstörer ORP „Grom” ruht, sowie auf dem Friedhof Haakvik in Ankenes, wo neben den britischen und norwegischen Soldaten und neben der französichen Fremdenlegion auch die Soldaten der 1. Brigade der Gebirgsjäger ruhen. Danach haben wir Svolvær – die Hauptstadt von Lofoten besucht. Die „Solanus” war die erste polnische Jacht, die in diesem Hafen angelegt hat. Bei schwierigen Wetterverhältnissen sind wir nach Hause gefahren, so dass wir am 2. Oktober 1992 in Gdynia angelegt haben. Die Fahrt dauerte 59 Tage, und bedeutete 3295 Seemeilen. Besucht haben wir 12 Häfen. Vor der Fahrt … Nach der Rückkehr aus Grönland im Jahre 2003 und nach Empfang des II. Preises für die „Jahresfahrt“ hat der Kapitän Bronisław Radliński über die nächste Fahrt nachgedacht. Somit ist das Fahrtprogramm „Morskim szlakiem Polonii 2010–2011” [Meerstrecke von polnischen Seglern 2010–2011] entstanden. Die Strecke führt um die beiden Ameriken herum. Die schwierigste Strecke der geplanten Fahrt ist die Nord-West Passage – der schmale Wasserstreifen zwischen Kanada und Arktis. Danach ist die Fahrt entlang den westlichen Küsten von beiden Ameriken geplant, die Umrundung von Cap Hoorn, Zusammenfassung genannt von den Seglern als „unversöhnlich”, und die Rückfahrt nach Polen durch Atlantik. In jedem Hafen wird das Treffen mit dem Auslandspolen vorgesehen. Die Belegschaft wurde schon komplettiert, und die Jacht „Solanus” wurde gründlich renoviert und ist auf die Fahrt solide vorbereitet. Der Kapitän Radliński wird uns: „von der Fahrt – nach der Fahrt” erzählen… 367 Spis treści Słowo wstępne – Konstanty Dombrowicz............................................................. 5 *** – Antoni Bigaj...................................................................................................... 7 Spełnione marzenia – Edmund Kunicki.............................................................. 11 Na „Eurosie” wokół Hornu – Aleksander Kaszowski......................................... 19 Rejs non stop Buenos Aires–Hel na s/y „Euros” (25.04–24.07.1973 r.) – Hubert Latoś.................................................................................................... 37 Horn na zawsze w pamięci – Henryk Lewandowski (spisał Jacek Drozdowski)..................................................................................96 Dookoła Islandii na s/y „Euros” – Edmund Kunicki........................................ 119 Przejście Pentland Firth – Aleksander Kaszowski............................................ 145 Samotnie w cieśninach duńskich – Aleksander Kaszowski............................. 152 „Eurosem” na Spitsbergen – Zbigniew Urbanyi................................................ 163 Moja droga do Arktyki – Bronisław Radliński.................................................. 178 Rejs do Narwiku i Svolvær na Lofotach – Edmund Kunicki...........................237 Przed rejsem… – Antoni Bigaj.............................................................................282 Summary – tłum. Aneta Robakowska...............................................................289 Compte-rendu – tłum. Monika Cisek................................................................. 301 Resumen – tłum. Hector Castillo........................................................................ 314 Resumo – tłum. Jarosław Jeździkowski.............................................................. 327 Сокращение – tłum. Grażyna Mojsiewicz-Tregub.......................................... 339 Zusammenfassung… – tłum. Katarzyna Wronkowska................................... 353
Podobne dokumenty
relacja - Dziubaki poznają świat
W zeszłym roku Dziubaki (Marek – wtedy 6 lat i Piotruś – 3 latka) przeżyli swój pierwszy
poważny rejs morski – z Puerto Rico przez Dominikanę i Kubę na Bahamy. W tym roku
czas na większe wyzwanie: ...
Morskim szlakiem Polonii 2010–2011
królestwo tego wiatru. Gdy jednostajnie zawodzi w olinowaniu statków,
żeglarze mówią z szacunkiem: „Słuchajcie – wieje Wielki Zachodni”.
Niekiedy Wielki Zachodni oddaje swe obszary we władanie swem...