Dłuto młodości
Transkrypt
Dłuto młodości
Dłuto młodości Wybrałem się do budynku Radia, by spotkać się ze swoim kolegą Andrzejem, którego nie widziałem od lat trzydziestu. Trzydzieści lat, podczas których nie utrzymywaliśmy żadnych kontaktów. Jeszcze przed ukończeniem szkoły zainteresował się esperantem. Systematycznie jeździł do Warszawy na kurs. Ukończywszy kurs, sam z kolei zajął się belferką. Esperanto okazało się, można powiedzieć, jego przeznaczeniem. Konsekwentnie wspinał się w górę, szczebelek po szczebelku: działalność w Związku Esperantystów, praca w redakcji esperanckiej Polskiego Radia, pisanie podręczników. Do opracowania jednego z podręczników zaangażował mnie. Pamiętając, że w szkole wyróżniałem się jako polonista, zaproponował mi napisanie dialogów. Gdy mu je, ukończywszy robotę, przeczytałem, orzekł, iż jest bardzo zadowolony. Wówczas to po raz pierwszy poznałem, czym jest tak zwane zaspokojenie próżności autorskiej. ...Po wejściu do hallu zatelefonowałem do redakcji esperanckiej zawiadamiając Andrzeja o swoim przybyciu, po czym usiadłem przy stoliku w bufecie. W trzymanej na kolanach teczce tkwił maszynopis świeżo przeze mnie ukończonej powieści. Pomyślałem o niezmienności naszych postaw. On konsekwentnie zajmuje się esperantem, ja wciąż „tworzę”. Nasuwa się na myśl aforyzm Zygmunta Krasińskiego o młodości, która trwa krótko, lecz „ślad jej dłuta wiecznotrwały”. Kiedy się zjawił: - Mam coś dla ciebie – powiedziałem podsuwając mu maszynopis. – Chciałbym, żebyś na to rzucił swoim fachowym okiem. No i proszę, on może skwitować się w podobny sposób. On też jest szczęśliwym ojcem nowo narodzonego dziecka. Położył je na stoliku ze słowami: „To dla ciebie.” Różnica między naszymi dziećmi polegała na tym, że jego brzdąc, mimo młodego wieku, był już usamodzielniony, już poszedł w świat, między ludzi, słowem: książka była wydana i pyszniła się błyszczącą kolorową okładką. Zaskoczył mnie tą swoją książką, która okazała się zbiorem anegdot, a nie kolejnym podręcznikiem do nauki esperanta. A więc wiek dojrzały nie jest prostą kontynuacją jakiejś sprawy młodzieńczej. Czyżby Krasiński nie miał racji? Dłuto młodości pozostawiło ślad, ale nie wiecznotrwały. Rzeźbiarstwo nie ustaje, ono trwa przez całe życie. O tym wszystkim myślałem już po opuszczeniu rozgłośni, w autobusie, w drodze do domu. Nasuwała się myśl, iż rzeźbiarstwo, operowanie dłutem, rzeźbienie nowych śladów, wszystko to nie ustało i ten Andrzej dzisiejszy nie jest już tak bardzo podobny do Andrzeja licealisty. Ależ tak, jest podobny! Czyż wtedy, w dziesiątej, jedenastej klasie, nie sypał anegdotami? Przypomniałem sobie młodego Andrzeja, tego sprzed trzydziestu paru lat, opowiadającego coś do śmiechu. Nie, nie była to wyczytana gdzieś anegdota, to było coś z życia, minizdarzenie zaobserwowane osobiście. W tramwaju. Otóż młoda kobieta potraktowała lekceważąco faceta w średnim wieku. Facet się przystawiał i usłyszał odpowiedź, której sens zawiera się w piosence Jeremiego Przybory: „Czas się wycofać z arenki, gdy kusi fotel do drzemki.” Wówczas leciwy podrywacz oświadczył zaperzony: - Jakbym panią obłapił, to by się pani zesrała. - Ze śmiechu – brzmiała odpowiedź. Opowiedziawszy to, zacytowawszy tę wymianę zdań, Andrzej zawołał ze podziwem: - Co za refleks! Było to w naszej szkolnej salce, podczas przerwy między lekcjami, a teraz, w trakcie autobusowej jazdy, oglądam to wszystko oczyma wyobraźni: Andrzeja, który kręcąc z podziwu głową, nie przestając się śmiać, powtarza: „No, no, taki refleks!” Sięgnąwszy po podarowaną mi książkę zacząłem czytać. No cóż, nie zaimponował mi mój kolega jako autor; to, co trzymałem w ręku, było kompilacją anegdot starych jak świat, porcją humoru mocno zwietrzałego. Znowu natknąłem się na anegdotę o kompozytorze Antonie Brucknerze: nieśmiały wobec kobiet Bruckner, łatwo tracący głowę w obecności płci pięknej, usłyszawszy: „Mistrzu, to dla pana założyłam tę suknię”, odpowiedział: „Jeśli o mnie chodzi, to mogłaby pani niczego na siebie nie zakładać.” W każdej książce muzycznej zawierającej rozdział o Brucknerze znaleźć można tę dykteryjkę. Miałem w domu na półce dwie takie książki; książka Andrzeja doszlusowała do nich jako trzecia z kolei. Pomyślałem, że jeśli kiedy wpadnie mi w ręce czwarte książczydło o kompozytorach i okaże się, że na 56 lub 72 stronie występuje nieśmiały wobec kobiet austriacki muzyk, któremu zdarzyło się palnąć tę niefortunną ripostę, to chyba puszczę pawia. Przekartkowałem od deski do deski podarowaną mi książkę. Nie ulegało wątpliwości, że wszystkie zawarte w zbiorze przypowiastki były li tylko przepisane z innych podobnych zbiorków. Żadna nie była płodem człowieka, którego nazwisko widniało na okładce i karcie tytułowej. Anegdoty o kobiecie z tramwaju, tej, co się popisała szybkim refleksem – nie znalazłem. Owa scenka została zlekceważona albo zapomniana. A szkoda. Gdyby autor ją zamieścił, miałby coś własnego. W książce mojego kolegi, napisanej właściwie przez innych, znalazłoby się coś będącego jego własnością. Wśród tysiąca obcych kawałków jeden kawałek własny. Tylko jeden, ale lepszy rydz jak nic. Domek ciasny, ale własny. Podczas gdy strojenie się w cudze piórka... – dość. Stop. Teraz ja zaczynam układać antologię – zbiór wyświechtanych porzekadeł.